Jego życie naznaczyła tragiczna śmierć starszego brata, który stał się legendą. Mówi, że rozciągnęła nad nim mrok. Jako wielbiciel metody Stanisławskiego wchodzi w rolę tak głęboko, że gubi granicę oddzielającą fikcję od życia. Gdy w 2004 roku grał Johnny'ego Casha, przez lata zmagającego się z alkoholizmem, po skończeniu zdjęć sam trafił na odwyk. A przecież rola Jokera była znacznie trudniejsza. Wszystko wskazuje na to, że 9 lutego odbierze za nią Oscara. Ma szanse zostać pierwszym aktorem w historii, nagrodzonym za wcześniej już docenioną Oscarem rolę.
Był 30 października 1993 roku, dwa dni po jego dziewiętnastych urodzinach. Joaquin Phoenix w towarzystwie swojego starszego brata Rivera - wschodzącej gwiazdy kina - i siostry Rain spędzał wieczór w należącym do Johnny'ego Deppa klubie "The Vipper Room" na Sunset Boulvard. River, nazywany "nowym wcieleniem Jamesa Deana", był gwiazdą imprezy.
Joaquin twierdzi, że brat nie był uzależniony od narkotyków, choć czasami z nimi "ostrożnie eksperymentował". W klubie na Sunset Boulvard tamtego wieczoru znany gitarzysta wręczył mu kubek zawierający płynną miksturę heroiny i kokainy. A River to wypił. Pół godziny później, gdy Joaquin wraz z dziewczyną wyszedł przed klub, zobaczył brata leżącego na ziemi. Wstrząsały nim drgawki, wyglądał, jakby się dusił. Przerażony chłopak zaczął dzwonić na 911. "Przyjedźcie tu natychmiast! Mój brat chyba umiera! Błagam was, przyjedźcie teraz, natychmiast!" - krzyczał do słuchawki telefonu. Kilka godzin później to nagranie odtwarzać będą wszystkie amerykańskie media. Będą powtarzać je tygodniami.
Było parę minut przed północą, gdy Joaquin dzwonił, wzywając pomoc. Karetka dotarła na miejsce po północy. River już nie żył. Umarł na rękach brata chwilę wcześniej. Badania toksykologiczne wykazały obecność narkotyków w organizmie znacznie przekraczającą śmiertelną dawkę. Miał zaledwie 23 lata.
Ta śmierć wstrząsnęła całym Hollywood. Na Joaquinie odcisnęła piętno tak wielkie, że zmieniła go na zawsze. Mówi, że zapadł wtedy w mrok tak głęboki, że wydostanie się z niego nigdy już nie będzie możliwe. Najlepsze role, na jakie się decyduje, też są dotknięte tym mrokiem. Jak odepchnięty przez ojca, będący wcieleniem zła cesarz Kommodus w "Gladiatorze", jak walczący z nałogami Johnny Cash w "Spacerze po linie", a przede wszystkim jak Arthur Fleck, czyli tytułowy Joker z filmu Todda Phillipsa, za którą z pewnością 9 lutego odbierze zasłużonego Oscara.
- Pisałem tę rolę od początku z myślą o nim - przyznał reżyser i zarazem współscenarzysta filmu Todd Phillips. - Nie wyobrażam sobie nawet, by ktokolwiek inny mógł ją zagrać. Nasz Joker, stworzony jest przecież z niewysłowionego, kosmicznego wręcz niepokoju, który nosi w sobie Joaquin.
A tak niewiele brakowało, żeby po śmierci Rivera na zawsze pożegnał się z aktorstwem.
Rodzina inna niż wszystkie
Na początku lat 80. dwóch małych chłopców śpiewało piosenki Beatlesów i tańczyło na ulicach północnego Hollywood, by zarobić pieniądze i dołożyć się do rodzinnego budżetu. W żółtych koszulach i spodenkach, jedynym "wyjściowym" stroju jaki mieli, z niebywałą dla maluchów swobodą śpiewali i tańczyli, świetnie się przy tym bawiąc. Trudno powiedzieć, który z nich był zdolniejszy. Cztery lata starszy River uważał, że Joaquin zostanie kiedyś wielkim aktorem. Joaquin - że River będzie następcą jego ukochanego Roberta De Niro.
Gdy Joaquin przyszedł na świat, mały River już tańczył i śpiewał. Urodził się 28 października 1974 roku w San Juan, w Portoryko, jak sam mówi: "w wolnym państwie, stowarzyszonym z USA". Jest drugim z dzieci Arlyn Jochebed – córki węgierskich Żydów – i Johna Lee Bottoma – Irlandczyka. Jego rodzice byli hipisami i misjonarzami Dzieci Boga – ruchu religijnego założonego w latach 60. przez pastora Davida Berga. W wywiadzie dla "Variety" mówił, że o życiu jego i brata napisano taką ilość bredni, że nadal musi większość z nich prostować.
Miał trzy lata, gdy głośno stało się o tym, że guru Dzieci Boga namawia nastolatki, aby seksem wabiły nowych członków. Przerażeni Arlyn i John zabrali wtedy dzieci i wyjechali do Los Angeles. Tam na świat przyszła jeszcze trójka Bottomów – dziewczynki Rain, Liberty i Summer, już pod zmienionym nazwiskiem Phoenix. Miało symbolizować odrodzenie się rodziny z popiołów. Tymczasem, odkąd zirytowany idiotycznymi pytaniami w wywiadach River rzucił, że pierwszy seks odbył jako czterolatek, zaczęto pisać, że braci w sekcie molestowano seksualnie, a rodzice się tym nie przejmowali.
- Byłem przy tym wywiadzie - wspomina Joaquin. - River miał tak dosyć głupich pytań dziennikarza, że walnął taką bzdurę. Oczywiście zrobiono z tego sensację, wszystko przekręcając. Rodzice nigdy nas nie zaniedbywali, dostaliśmy od nich wiele miłości, choć żyliśmy biednie. Byliśmy jednak tak z sobą zżyci, że stan posiadania nie miał znaczenia. Mama i tata byli idealistami. W grupie Dzieci Boga szukali poczucia bezpieczeństwa. Wierzyli, że ludzie wyznają tam wspólne wartości. Nikt nas nigdy nie molestował. Gdy wyszły na jaw ciemne sprawki Berga, zerwali z grupą kontakty. Stąd zmiana nazwiska - opowiada.
Wszyscy w rodzinie Phoenixów są weganami, mocno zaangażowanymi przy tym w walkę o prawa zwierząt. W LA początkowo mieszkali w jednym pokoju w pięcioro, bo zaraz po przyjeździe tam, na świat przyszła pierwsza z sióstr. Mama pracowała jako sekretarka w stacji NBC, a ojciec jako cieśla. Zarabiali mało, a że niebawem na świecie pojawiły się następne dwie dziewczynki, koszty utrzymania rosły. Ponieważ dzieci zdradzały talenty artystyczne, River jako najstarszy wpadł na pomysł, że będą występować na ulicy i zarabiać na własne potrzeby. Początkowo chłopcy występowali we dwóch, a potem dołączały kolejne siostry. Zdolna okazała się zwłaszcza najmłodsza, Summer, dziś także aktorka.
LA nie bez powodu nazywane jest fabryką snów. Choć początkowo o aktorstwie marzył tylko River, agentka Iris Burton, która ich wypatrzyła, zatrudniła całą piątkę. Najpierw w reklamach. Rodzice nie ułatwiali sprawy - mama oznajmiła, że mogą reklamować wyłącznie produkty wegańskie, więc jak wyliczył Joaquin: "70 procent reklam odpadało na starcie". Mimo to River i Phoenix zostali dostrzeżeni. Zaczęli pojawiać się w serialach. Pierwszy z przekonaniem, drugi, bo nie chciał być gorszy.
Po raz pierwszy 12-letni wówczas River i 8-letni Leaft (Joaquin, zły na trudne do wymówienia imię, postanowił za zgodą mamy je zmienić) pojawili się w serialu "Siedmiu braci dla siedmiu sióstr", a potem jeszcze w paru innych. Przełomem w przypadku obu chłopców (choć w różnych filmach) okazał się rok 1986. To wtedy 12-letni zaledwie Leaft/Joaquin zabłysnął dużą rolą w filmie "Kosmiczny obóz". Stał się rozpoznawalny, choć nie była to popularność dająca status dziecięcej gwiazdy. Już wtedy pociągały go mroczne klimaty. W jednym z odcinkó serialu "Alfred Hitchcock przedstawia" grał głuchego 10-latka, który jest świadkiem morderstwa i opracowuje plan szantażu mordercy. Był zachwycony.
W tym czasie jego 16-letni, znacznie przystojniejszy brat, po sukcesie dramatu dziecięcego "Stań przy mnie" Roba Reinera, stał się sławny. Gdy rok później zagrał w obrazie Sidneya Lumeta "Stracone lata", dał popis tak dojrzałego aktorstwa, że otrzymał nominację do Oscara. Okrzyknięto go nowym Jamesem Deanem, którego faktycznie przypominał.
Vipper Room i mrok
Po wielkich sukcesach Rivera i paru niezłych rolach Joaquina rodzina Phoenixów stała się sensacją medialną. W 1987 roku została zaprezentowana w magazynie "Life", w którym znalazło się zdjęcie Rivera udającego, że złamał nos Joaquinowi. Rivera popularność cieszyła, Joaquin nie znosił jej od początku.
Wraz z sukcesami pojawiły się prawdziwe pieniądze. Za najgłośniejszą swoją rolę w "Moim własnym Idaho" Gusa Van Santa, u boku Keanu Reevesa, River zarobił tak wiele, że nie tylko kupił rodzinie dom w LA, ale i posiadłość w Kostaryce. Był 1991 rok, a 21-letni aktor stał się największą gwiazdą swojego pokolenia. Joaquin cieszył się z jego sukcesów (sam świetnie wypadł w filmie "Spokojnie, tatuśku" u boku Steve'a Martina), ale od dokonań brata dzieliła go przepaść. Mówi, że nie zazdrościł Riverowi, bo nie był pewien, czy to także jego droga.
– Gdy miałem 16 lat, River przyniósł do domu kasetę z "Wściekłym bykiem". Kazał mi oglądać, wierząc, że to na nowo obudzi we mnie miłość do aktorstwa – wspomniał Phoenix niedawno na festiwalu w Wenecji, odbierając nagrodę za "Jokera". Zadedykował wówczas Złotego Lwa zmarłemu bratu.
Ale wtedy, na początku lat 90., zastanawiał się, czy nie studiować biologii. River namówił go, by oficjalnie wrócił do imienia Joaquin. Młody gwiazdor szykował się wtedy do roli w filmie Neila Jordana "Wywiad z wampirem", a Joaquin mu kibicował. Nigdy nie byli z sobą tak blisko jak wtedy. Ale potem przyszedł 31 października i Rivera już nie było. Gdy Hollywood opłakiwało swoją wschodzącą gwiazdę, media snuły teorie spiskowe, analizując okoliczności śmierci aktora. Dramatyczne nagranie, w którym Joaquin wzywał pomocy dla brata, puszczane było we wszystkich stacjach na okrągło. Phoenixowie nie mogli tego znieść. Zostawili LA i wyjechali do Kostaryki. Do domu, który kupił River.
Na pytanie dziennikarza "Variety" o czas po śmierci brata - jedynego dziennikarza, z którym Joaquin chce rozmawiać - aktor odburkuje: - Jesteś superfajnym facetem. Nie każ mi zmieniać o sobie zdania. Dopiero gdy wywiad dobiega końca, mówi:
- Po śmierci Rivera długo czułem się, jakbym był w odmienionym stanie. Odzyskanie życia zajęło mi ponad rok. Byłem przekonany, że nigdy nie wrócę do aktorstwa.
Nie chciał słyszeć o żadnych rolach, które pojawiły się nie wiedzieć skąd. Tragiczna śmierć sprawiła, że nazwisko Phoenix stało się pożądane. Znienawidził wtedy media. Całymi godzinami przesiadywał w lesie, gdzie nikt nie mógł go znaleźć. Do dziś tak robi, gdy czuje się nieswojo.
Minęły cztery lata, zanim znów miał, trochę wbrew sobie, stanąć na planie. Reżyser Gus Van Sant, przyjaciel Rivera, który obsadził go w "Moim własnym Idaho", namówił Joaquina do zagrania w filmie "To Die For" (dziwny polski tytuł to "Za wszelką cenę").
Spotkali się w Nowym Jorku. - Gdy tylko go zobaczyłem, zacząłem płakać - mówi Van Sant. - Nie zdawałem sobie sprawy, że tak się stanie, ale było to bardzo smutne spotkanie. Obaj płakaliśmy.
Główną rolę w tym filmie, opowiadającym o kobiecie opętanej zrobieniem telewizyjnej kariery, grała Nicole Kidman. Phoenix wcielił się w nastolatka, który z miłości do niej dokonuje zbrodni. Po raz pierwszy pojawił się na ekranie jako dorosły aktor. W więziennym mundurze, z ogoloną głową, jako mamroczący przestępca o mrocznym spojrzeniu, z blizną, którą ma od urodzenia nad górną wargą, emanował czymś w rodzaju tragicznej obecności.
A może tak właśnie go widzieliśmy, ponieważ był bratem Rivera?
Zebrał świetne recenzje. Poczuł, o dziwo, że znowu chce żyć. I grać. Przypomniał sobie, jak River zapewniał go, że kiedyś będzie świetnym aktorem. Lepszym od niego. Dziwił się wtedy, dlaczego to mówi. Mama mówiła, że to intuicja.
Na planie melodramatu "Abbottowie prawdziwi" poznał piękną Liv Tyler. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. Z wzajemnością.
Miłość i przeznaczenie
Jest facetem, który niczego nie robi na pół gwizdka. Jako wielbiciel metody Stanisławskiego wchodzi w rolę tak głęboko, że gubi granicę oddzielającą fikcję od życia. Inaczej nie potrafi. Gdy w 2004 roku grał Johnny'ego Casha, przez lata zmagającego się z alkoholizmem, uważał, że nie może tego robić na trzeźwo. Po kilku miesiącach zdjęć sam trafił na odwyk. I choć za rolę - przejmującą, zachodzącą za skórę, dostaje nominację do Oscara, pojawia się pytanie: czy cena, jaką za to płaci, nie jest za wysoka?
Piękna córka lidera grupy rockowej Aerosmith - Stevena Tylera - stawia go do pionu. Kocha się w niej połowa Hollywood, a ona wybiera kilka centymetrów niższego od niej, średnio przystojnego aktora. Szybko odkrywa, jak fascynującym jest mężczyzną. Oboje mają na koncie podobne doświadczenia związane z uzależnieniem bliskich im osób. Swojego legendarnego ojca Liv poznała w wieku 10 lat. Wcześniej była przekonana, że jest nim jej ojczym Todd Rundgren, który wraz z matką ją wychował. Gdy Liv przyszła na świat, Steve Tyler był w takim ciągu narkotycznym, że nie miał pojęcia o jej istnieniu. Teraz jednak mają bliskie i bardzo dobre relacje.
Liv i Joaquin poznają się, gdy ona ma 18, a on 21 lat. Związek trwa trzy lata i chyba wiele wnosi w życie obojga. Po 20 latach, jakie minęły od ich rozstania, wciąż mówią o sobie z czułością i z wielką empatią. - Jestem zwolennikiem teorii, że ludzie, którzy wkraczają w nasze życie, pojawiają się w nim z jakiegoś powodu. Wiem, że kiedy Liv i ja się poznaliśmy, to naprawdę jej potrzebowałem, a ona potrzebowała mnie. Jasne, jest zjawiskowa, każdy, na kogo zwróci uwagę, zakocha się w niej, ale ja nigdy nie widziałem w niej dziewczyny z okładki, tylko Liv, z którą uwielbiałem przebywać - wyjaśnia Joaquin.
Mówi, że w pewnym momencie związek przestał się rozwijać i podjęli decyzję o rozstaniu, choć uczucia nie wygasły. - Cieszę się, że się spotkaliśmy, że dany był nam ten wspólny czas. Liv jest słodka, kochana - dodaje rozbrajająco.
Nie należy do artystów, których nazwisko kojarzone jest z długą listą kobiet. Przyznaje, że jest nieśmiały, i nie wie, co może czynić go dla kobiet atrakcyjnym. Minie niemal dekada, zanim poinformowane zwykle o wszystkim plotkarskie media wypatrzą u jego boku kolejną partnerkę. Z młodziutką didżejką i muzykującą projektantką Allie Teilz spotyka się około roku. A potem znów wszędzie pokazuje się sam. A może tak dobrze chroni swoją prywatność?
Na szczęście, począwszy od 2000 roku, wciąż głośno jest o jego rolach. Z każdym rokiem coraz głośniej.
Kommodus i Johnny Cash
Rok 2000, gdy Ridley Scott obsadza go w roli zdeprawowanego cesarza Kommodusa, ojcobójcy, który dla zdobycia władzy nie cofnie się przed niczym, okazuje się przełomowym dla jego kariery. Jednowymiarowego, siejącego wokół spustoszenie bohatera - będącego przeciwieństwem szlachetnego do mdłości Maximusa, granego przez Russella Crowe'a - Phoenix był w stanie uczynić postacią, której co prawda lubić się nie da, ale można spróbować zrozumieć.
Za tę kreację, w kategorii roli drugoplanowej, otrzymał swoją pierwszą nominację do Oscara. I choć statuetka trafiła wówczas w ręce Crowe'a, odtwórcy głównej roli, mówiono i pisano, iż Phoenix ukradł mu film. Może nie było aż tak, ale trzeba naprawdę wielkiego talentu aktorskiego, by z tak jednoznacznie złego bohatera, wykrzesać nieco człowieczeństwa.
To, że ma nieograniczone możliwości, potwierdził we wspomnianym już "Spacerze po linie", biograficznej opowieści o życiu Johnny'ego Casha. Zmarły przed premierą jeden z najsłynniejszych muzyków country, sam wybrał Joaquina na odtwórcę tej roli. Tym razem musiał nauczyć się śpiewać i grać na gitarze jak Cash, co zajęło mu pół roku.
Jest w filmie - obok problemów alkoholowych bohatera - bolesny wątek walki syna z ojcem, szukanie własnego, muzycznego brzmienia, są bieda i choroba, a wszystko wpisane w najważniejszą historię – żarliwe uczucie między Johnnym a jego drugą żoną June. Historię zagraną bez cienia fałszu czy też słodzenia bohaterom - przejmującą i prawdziwą. Za tę rolę Phoenix otrzymał kolejną nominację do Oscara oraz pierwszy Złoty Glob. Tak nominacja powinna skończyć się Oscarem. Pisano, że Joaquin nie dostał go, bo tuż po nominacjach oświadczył: "Oscar to brednie. Marketing i PR. I jeszcze kwestia kasy, jaką w nie włożysz. To wszystko". Po co w takim razie miałby o niego walczyć?
Pod wpływem producentów i przyjaciół z czasem zaczął się z takich oświadczeń wycofywać, ale akademicy mają dobrą pamięć. Oby nie sięgała dalej niż dekadę w przyszłość.
Kolejne świetnie przyjęte role to te z filmów: "Królowie nocy", "Droga do przebaczenia" czy niezależnego dramatu "Kochankowie". Na następną naprawdę wielką propozycję Phoenix musiał tym razem poczekać dłużej. Ale wcześniej wybuchła bomba, którą sam precyzyjnie spreparował.
Jestem, jaki jestem?
Zaczęło się od dziwnego zachowania aktora w programie Davida Lettermana. Phoenix wydawał się nieobecny, zarośnięty, z szopą nieczesanych od dawna włosów i pokaźną brodą. Coś bąkał, głupawo się uśmiechał. Nie powiedział niemal nic. Letterman pożegnał go zgryźliwym: "Szkoda, że nie dotarłeś do programu, Joaquin". I tyle.
Kilka dni później Phoenix szepnął od niechcenia napierającemu na niego dziennikarzowi: "Rzucam aktorstwo. Zaczynam karierę rapera". Wkrótce dudniły o tym wszystkie media. Był rok 2008, na ekrany trafił "ostatni film Phoenixa" (mowa o "Kochankach").
Wkrótce zaczął się cyrk, który miał na celu przekonanie mediów, że Phoenix nie blefuje. Zarośnięty, niedomyty, w brudnych ciuchach i ciemnych okularach, budził sensację i litość. Organizował też koncerty, z których każdy był spektakularną klęską, choć przecież umiał śpiewać. W końcu uznano, że Phoenix się stoczył - że zmarnował talent i stracił kontakt z rzeczywistością. Gdy Hollywood postawiło już na nim krzyżyk, w 2010 roku w kinach ukazał się film dokumentalny "Jestem, jaki jestem", do którego scenariusz Joaquin napisał z ówczesnym szwagrem Casey'em Affleckiem. Film parodystyczny, w którym Phoenix dawał do zrozumienia, że wszystko to jest wielką mistyfikacją.
Po co? Żeby pokazać, iż media kupią wszystkie brednie, jakie się im podsunie. Wystarczy tylko powtarzać je do skutku. Skąd ten pomysł? Sprowokował go "kretyński", jak opowiada, reality show, w którym wszystko było od początku do końca wyreżyserowane, a twórcy przekonywali, iż uczestnicy są "spontaniczni i nieprzewidywalni".
Czy udało mu się zrobić media w balona? Chyba tak, skoro o "upadku" Phoenixa powstało tysiące tekstów i drugie tyle programów, w których analizowano kolejne jego "fazy". Osiągnął dokładnie to, na czym mu zależało.
Wielkie kino i Rooney Mara
W rzeczywistości wszystko, co najlepsze, było przed nim. Po czteroletniej przerwie pojawił się na planie filmowym jednego ze swoich ulubionych reżyserów Paula Thomasa Andersona w obrazie "Mistrz", u boku Philipa Seymoura Hoffmana. I jak jednogłośnie uznano - tym razem go przebił.
Reżyser zafundował widzom zimną, racjonalną analizę sekciarskiej szarlatanerii, której tytułowym mistrzem uczynił postać fikcyjną, ale skojarzenia z L. Ronem Hubbardem (założycielem Kościoła scjentologicznego) są czytelne. W mistrza wcielił się Hoffman, zmarły tragicznie krótko potem, zaś Phoenix zagrał genialnie wojennego weterana, cierpiącego na urojenia, którego obsesją jest brak seksualnego spełnienia. Spotkanie dwóch szaleńców - oparte na wzajemnej fascynacji, a nawet i erotycznym przyciąganiu - stanowi sedno zawikłanej fabuły. Pełne bełkotu dyskusje o stworzeniu "człowieka bezgrzesznego" obnażają bezlitośnie socjopatycznych szarlatanów.
Rola przyniosła obu aktorom kolejne nominacje do Oscara. Ale na Phoenixa czekała już kolejna, fantastyczna niespodzianka. W niezwykłym filmie Spike'a Jonze'a "Ona" zagrał samotnego pisarza w trakcie rozwodu, który zakochuje się w komputerowym programie o głosie Scarlett Johansson. Opowieść po trosze z gatunku science fiction, po trosze z dramatu psychologicznego, opiera się głównie na dialogach pisarza z... programem. Całość przedsięwzięcia dźwiga na swoich barkach Phoenix, który czyni to w sposób genialny. Film z pozoru zabawny, w rzeczywistości smutny i poruszający, obnaża pustkę międzyludzkich relacji i epidemię samotności. Otrzymał Oscara za scenariusz. Dlaczego nawet nominacji nie dostał Phoenix, pozostaje niewiadomą.
W zamian za to los sprawił mu inny prezent - na planie zawarł znajomość z delikatną i eteryczną Rooney Marą (gwiazdą "Dziewczyny z tatuażem"), która zagrała tu jego byłą żonę. Od prawie czterech lat są parą. Latem ubiegłego roku ogłosili zaręczyny. Rooney jak on jest weganką, oboje są również zaciekłymi obrońcami środowiska naturalnego i praw zwierząt. Joaquin jest także rzecznikiem PETA, a niedawno firmował swoją twarzą kampanię "We Are All Animals" i zachęcał do "życia wegańskiego". Zanim odebrał w Londynie BAFTA za rolę w "Jokerze", wziął udział w manifestacji Animal Equality na Tower Bridge. Aktywiści trzymali plakaty prezentujące wpływ hodowli zwierząt na środowisko i klimat i namawiali ludzi do weganizmu.
Gdy po proteście klimatycznym w Waszyngtonie policja aresztowała Joaquina, Rooney przerwała zdjęcia w LA, by go wspierać.
Joker, czyli kto?
Joaquin Phoenix przyznaje, że rola Jokera w filmie Phillipsa pojawiła się, gdy zaczął myśleć, że wreszcie skończył z mrocznymi postaciami. Może dlatego, że jak mówił, pierwszy raz od lat czuł się szczęśliwy za sprawą Mary?
Z Rooney mieszkają w Hollywood Hills i to właśnie tam, jeszcze w 2017 roku, Phillips przywiózł mu scenariusz "Jokera". Rozmowy trwały cztery miesiące, bo Phoenix bez końca pytał, zanim dołączył do filmu. Prawo do "zbadania" scenariusza dostała też mama.
Phillips wymyślił historię Jokera jako klauna i chorego psychicznie samotnika z Gotham z późnych lat 70. i 80., czerpiąc z filmowej palety takich klasyków, jak "Taksówkarz" i "Król komedii" Martina Scorsese czy "Lot nad kukułczym gniazdem" Milosa Formana. - Nie znam aktora, który tak intuicyjnie jak Phoenix wyczuwałby ciemną stronę ludzkiej psychiki. Gdyby odmówił, film nigdy by nie powstał - przyznał.
Chrapliwy głos,. Wstydliwy uśmiech. Wyobcowanie i utajona wściekłość. Joker. Mroczny świr. - To jest ktoś, kto, jak wszyscy, musi być wysłuchany i zrozumiany. Musi dostać głos. Ale także ktoś, kto potrzebuje naprawdę dużej liczby ludzi, by się utwierdzić w tym, że jest słuchany. Satysfakcja przychodzi, gdy staje pośród szaleństwa - tłumaczy Joaquin.
Takiego właśnie Jokera - Arthura Flecka - zagrał. Wiele osób jest zdania, że to rola jego życia. Pytany, czy też tak myśli, rozkłada ręce. Wcześniej genialną kreację Jokera, w "Mrocznym rycerzu", stworzył Heath Ledger, zmarły tragicznie przed wejściem filmu na ekrany. Heath był bardzo bliskim przyjacielem Joaquina. Już pośmiertnie otrzymał za tę rolę Oscara. Jeśli za Jokera dostanie go również Phoenix, będzie to pierwszy taki przypadek w historii Akademii.
Phillips wspomina, że po pierwszej projekcji filmu, który kończy się niezwykle mocną sceną, Joaquin długo milczał. W końcu reżyser zaniepokojony spytał go, o czym myśli.
- O tamtej nocy 31 października 1993 roku w Vipper Room. O moim bracie - odpowiedział.
"Aktorstwo jest jak maska halloweenowa – mawiał River. - Nie każdy potrafi ją w porę zdjąć". Jemu się nie udało. Jak będzie z Joaquinem, któremu to on przecież przepowiedział wielką aktorską karierę?