Kiedyś był czarnym charakterem. Gdy powstawał ranking najbardziej znienawidzonych sportowców, załapał się do pierwszej dziesiątki. Zmienił się i dziś trudno znaleźć fana tenisa, który po jego czwartkowej porażce z Davidem Ferrerem nie otarłby łez. Lleyton Hewitt odpadł z Australian Open 2016 w drugiej rundzie i w ten sposób zakończył swoją burzliwą karierę.
Czasy jego wielkości minęły ponad dekadę temu. W 2005 r. po raz ostatni grał w finale turnieju wielkoszlemowego – w Melbourne Park uległ 1:3 Maratowi Safinowi, mimo że pierwszego seta wygrał aż 6:1.
Choć był to jeden z najlepszych sezonów w jego karierze (doszedł też do półfinałów w Wimbledonie i US Open), to ta zadra będzie w nim siedziała. Często będzie wspominał, że to największa porażka w jego karierze. Mógł być pierwszym od 1976 r. reprezentantem gospodarzy, który wygrał Australian Open.
Bad boy kortów...
Hewitt (rocznik 1981) był wówczas na całym świecie znienawidzony za aroganckie, pełne buty zachowanie. Na całym świecie, nie licząc Australii. W gablocie miał już trofea za wygranie US Open, Wimbledonu, dwa zwycięstwa w Tennis Masters Cup (tak wówczas nazywała się impreza kończąca sezon) czy dwa Puchary Davisa.
Australia zakochana w niesamowitym młodzianie była już od jakiegoś czasu. W 1997 r. jako piętnastolatek przebrnął kwalifikacje i po raz pierwszy pokazał się na turnieju w Melbourne Park. Przeszedł na zawodowstwo i wciąż był na fali wznoszącej. W kolejnym sezonie został najniżej notowanym oraz trzecim najmłodszym w historii triumfatorem imprezy cyklu ATP. W drodze po zwycięstwo w Adelajdzie wyeliminował m.in. samego Andre Agassiego. W wieku 20 lat stał się najmłodszym w historii numerem 1 rankingu ATP.
To jedna strona szczytowych czasów kariery "Rusty'ego". Druga to zachowania, których większość kibiców nie akceptuje. Lleyton raz za razem wprowadzał świat tenisa w osłupienie – klął na korcie, rzucał rakietą, publiczność w rodzinnej Adelajdzie nazwał "bandą głupków". Szczyt osiągnął w 2001 r., gdy najpierw powiedział o jednym z liniowych na French Open, że jest "paralitykiem", a w US Open w trakcie meczu z Jamesem Blake'iem żądał wymiany czarnoskórego sędziego, bo ten jego zdaniem forował Afroamerykanina.
...który się ustatkował
Długo tworzył z Belgijką Kim Clijsters najgłośniejszą obok Agassiego i Steffi Graf parę w światowym tenisie. Razem byli prawie cztery lata, rozstali się trzy miesiące przed ślubem. Zamiast w lutym 2005 r. Hewitt ożenił się w lipcu – tyle że z australijską aktorką Bec Cartwright. To odmieniło zupełnie jego karierę i to w każdym aspekcie.
Z jednej strony Lleyton bardzo się uspokoił. Z rozpędu jeszcze w styczniu 2006 r. znalazł się w czołowej dziesiątce najbardziej znienawidzonych przez kibiców sportowców świata magazynu "GQ", ale to było raczej "wyróżnienie" za całokształt, bo tenisista kończył już wtedy z wizerunkiem niegrzecznego dzieciaka. To, że się ustatkował, przełożyło się również na jego formę sportową – nigdy więcej nie nawiązał już do sukcesów z pierwszej połowy pierwszej dekady XXI wieku. Przez kolejne 10 lat tylko trzy razy doszedł do ćwierćfinału imprez wielkoszlemowych, raptem raz skończył sezon w pierwszej dwudziestce rankingu ATP, zresztą właśnie na dwudziestym miejscu.
To romantyczna wersja końca jego wielkości. Bardziej wnikliwie analizujący historię światowego tenisa dostrzegą, że Hewitt ze swoimi sukcesami idealnie wstrzelił się w krótką przerwę między schyłkiem wielkości Pete'a Samprasa i Agassiego a początkiem rządów Rogera Federera i, chwilę później, Rafaela Nadala. W latach 2000–2003 ani razu nie zdarzyło się przecież, by jeden zawodnik wygrał w sezonie więcej niż jedną imprezę wielkoszlemową. Statystycy zauważą też, że Lleyton nigdy w karierze nie pokonał zawodnika będącego aktualnym numerem jeden światowych list (sam był nim przez 80 tygodni, w tym 75 z rzędu).
Każdy znawca tej dyscypliny doda, że "Rusty" osiągnął na korcie zdecydowanie więcej, niż powinien. Niespecjalnie wysoki (1,78 m), niepowalający szybkością ani siłą uderzenia. Grający przy siatce nienadzwyczajnie, podobnie zresztą jak i z głębi kortu. Nieposiadający atomowego ani choćby wybitnie rotowanego serwisu.
Nie było dla niego straconych piłek
Skąd więc takie sukcesy w karierze przeciętniaka? Odpowiedź jest prosta – z nieprzeciętnego charakteru. – To, co go definiuje i dzięki czemu zawsze wszyscy go szanowali, to dawanie z siebie wszystkiego na korcie – scharakteryzował kiedyś Lleytona w rozmowie z CNN Darren Cahill, jego były trener i wychowawca. Mówiąc "wszyscy", nie przesadził – w czasach swojej świetności Hewitt przez wielu kibiców był szczerze znienawidzony za kortowe wybryki, ale nikt nigdy nie kwestionował jego ambicji i woli walki.
Ich i zachowań rodem z boisk futbolowych Australijczyk nauczył się... na boiskach futbolowych. Konkretnie tych do futbolu australijskiego, w który w dzieciństwie grał i w którym ponoć zapowiadał się na obiecującego zawodnika. Z biegania z jajowatą piłką zrezygnował w wieku 13 lat i skupił się tylko na tenisie, ale pewne nawyki pozostały. Walka do upadłego, startowanie do wszystkich piłek, nawet tych ewidentnie poza zasięgiem. Odwracanie losów spotkań, przedłużanie ich nawet wtedy, gdy ewidentnie mu nie szło. W historii tenisa minimalnie więcej pięciosetówek rozegrali tylko Sampras, Ivan Lendl i Ilie Nastase, którzy, z racji osiąganych wyników, w meczach do trzech wygranych partii pokazywali się przecież zdecydowanie częściej.
Rodaków, którzy w zdecydowanej większości zawsze zdawali sobie sprawę z tego, że tenisista tak zachowywać się nie powinien, i często nazywali go "wieśniakiem" czy "prostakiem", ujmował patriotyzmem. Nigdy nie odmawiał gry w Pucharze Davisa, z reprezentacją latał w każdy zakątek świata, nawet na Tajwan czy do Uzbekistanu. Teraz zresztą w niej pozostanie – jako kapitan. – Kochałem każdą minutę grania dla Australii, noszenia zielonych i złotych barw – mówił na konferencji po czwartkowej porażce z Ferrerem, popijając przy tym szampana. Asystowała mu trójka dzieci, będących owocem szczęśliwego związku z Bec.
Dzięki uporowi został legendą
Wszystko to zapewni mu nieśmiertelność i miejsce w panteonie australijskiego tenisa. Choć nigdy nie zbliżył się nawet w liczbie sukcesów do Roda Lavera czy Roya Emersona ani nie prezentował tak efektownego stylu gry jak Patrick Rafter, to przez rodaków już zawsze będzie wymieniany w jednym gronie z nimi. Bo kibice zawsze mogą wybaczyć porażkę, dla nich najważniejsze jest zaangażowanie i poświęcenie. W końcu to oni przez lata pocieszali załamanego przegranym finałem Australian Open Hewitta.
Było czego żałować. Od triumfu Marka Edmondsona, ostatniego zawodnika gospodarzy, który wygrał w Melbourne Park, mijało wtedy 29 lat. Od finałowej porażki Pata Casha, który jako ostatni przed Lleytonem miał szansę na przerwanie tej serii, 17. Licznik bije i raczej nie zanosi się na to, by w najbliższym czasie ktoś miał okazję go zatrzymać.
Porażka "Rusty'ego" z Federerem w półfinale US Open 2005 to ostatni przypadek, gdy Australijczyk zaszedł tak daleko w którymkolwiek turnieju wielkoszlemowym. Później udawało się to graczom z Łotwy (Ernests Gulbis), Bułgarii (Grigor Dimitrow), Cypru (Marcos Baghdatis – dokonał tego nawet dwa razy, w tym raz awansował do finału) czy Polski (Jerzy Janowicz), a więc krajów w singlu mężczyzn dość egzotycznych. Rodakom Roda Lavera, Johna Newcombe'a i Kena Rosewalla – nie.
Marazm trwa i jeszcze potrwa
Przez chwilę wydawało się, że pałeczkę od Hewitta może przejąć Bernard Tomic, ale od jego udziału w ćwierćfinale Wimbledonu zaraz minie pięć lat. Świeższą historią jest gra na takim etapie Nicka Kyrgiosa (w Londynie w 2014 r. i w Australii w 2015 r.), ale on ma za to dość poważne problemy z głową, które hamują rozwój niewątpliwie nieprzeciętnego talentu.
Lata lecą, a syn imigrantów z Grecji i Malezji zaraz skończy ich 21. W tym wieku Hewitt był numerem 1 światowych list i miał za sobą już większość swoich największych sukcesów. Kyrgios odchodzącą legendę przypomina jednak tylko wulgarnymi zachowaniami, w których zresztą zdecydowanie Lleytona przebija. Natomiast jeśli chodzi o poświęcenie na korcie, to jest wręcz jego zaprzeczeniem.
Na swojego zwycięzcę turnieju wielkoszlemowego Australijczycy już czekają tak długo, jak nigdy wcześniej, a końca oczekiwania nie widać. Dotąd pocieszeniem była możliwość oglądania tego gościa w czapeczce z daszkiem do tyłu, raz za razem wykrzykującego swoje słynne "C'mon!", który przypominał o latach sukcesów. Teraz zabraknie im nawet tego.