Było wtedy dokładnie tak jak teraz - w powietrzu wisiała wiosna, kalendarz pokazywał Wielką Sobotę. Święto odrodzenia. Dla małego Józia - choć tego nie chciał ani nie planował - zaczynało się nowe życie. Jego stary świat właśnie runął.
Józio i Piotruś byli nierozłączni. Mieszkali w tej samej kamienicy. Spędzali razem całe dnie - łazili po podwórkach, drzewach, słupach i na stadion Górnika Wałbrzych. W Wielką Sobotę 1957 roku Piotruś wybierał się ze święconką. Józio poszedł z nim. Ale do kościoła się nie dostał.
Ta Wielka Sobota była początkiem wielkiej traumy w życiu małego Józia - z wyzwiskami, przepychankami, biciem i poniżaniem, a w końcu emigracją. Od nauczyciela religii chłopiec usłyszał przed świątynią, że jest Żydem, więc do kościoła wstępu nie ma.
I choć nie wiedział, co słowo "Żyd" oznacza, szybko stało się dla niego piętnem. Stracił przyjaciół, był wytykany palcami. Gdyby nie Piotruś, zostałby zupełnie sam. Ale i przyjaciel szybko zniknął z życia chłopca – rodzice zdecydowali o wyjeździe do Izraela, oddali polskie paszporty i wyjechali, zabierając tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Siedemdziesięcioletni dziś mężczyzna o swej dziecięcej traumie opowiada w filmie Marcina Chłopasia "Józio, chodź do domu", który publikujemy w Magazynie TVN24. Mówi, jak w jednej chwili stał się obcy w swojej jedynej wówczas ojczyźnie – Polsce – oraz o tym, jak kilka lat później stał się nagle obcy w tej nowej – Izraelu. Za każdym razem z błahego powodu, którego nie rozumiał.
Józef Wilf o swych trudnych doświadczeniach opowiada lekko, nie tracąc poczucia humoru. Polskę - mimo wszystko - wspomina z nostalgią, jako kraj dobrego dzieciństwa.
"Czy pamiętasz to zdjęcie?"
Pokazany w "Józio, chodź do domu" powrót Wilfa do Wałbrzycha nie był końcem jego powrotu do dzieciństwa. Kiedy w ubiegłym roku Wilf przyjechał do Polski na premierę dokumentu, autor filmu miał dla niego niespodziankę. Dzięki pomocy Elżbiety Węgrzyn, dziennikarki z Wałbrzycha, odnaleziono Piotrusia, przyjaciela z dzieciństwa. Mężczyźni spotkali się, a ze spotkania także powstał film - choć krótki, to nie mniej wzruszający niż "Józio, chodź do domu".
"Zesłany przez Gomułkę"
Dziś Józef Wilf pracuje jako przewodnik po Izraelu. Oprowadza wycieczki z Polski i z całego świata. Turystów z naszego kraju lubi najbardziej. Zawsze przedstawia się im jako "Józio z Wałbrzycha, zesłany do Ziemi Świętej przez proroka Gomułkę". Budzi powszechną sympatię.
Ale kiedyś bywało różnie. W barwnym życiorysie ma walkę w wojnie sześciodniowej, pracę jako ochroniarz linii lotniczych, handel narkotykami, niemieckie więzienie, małżeństwo z izraelską gwiazdą muzyczną, uzależnienie od kokainy, długi. Jak sam mówi, wszystko, co złe w jego życiu, początek miało w dwóch wydarzeniach, o których opowiada w filmie "Józio, chodź do domu" - w tym, co zdarzyło się przed wałbrzyskim kościołem w Wielką Sobotę 1957 roku, i tym, co spotkało go już w Izraelu - w łaźni podczas szkolnej wycieczki do kibucu.
Kilka lat na półce
Zdjęcia do filmu "Józio, chodź do domu" powstały w 2011 roku, tuż po tym, jak reżyser poznał Józefa Wilfa jako polskojęzycznego przewodnika po Izraelu. Materiał przeleżał na półce prawie sześć lat.
Reportaż został ukończony pod koniec 2016 roku. W 2017 trafił do oficjalnej selekcji festiwali Indie Fest oraz Euroshorts, a w konkursie głównym podczas Szczecin European Film Festival został wyróżniony nagrodą publiczności. W 2018 roku zaprezentowano go na festiwalu Prowincjonalia, na którym otrzymał nagrodę za najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny.
"Józio, chodź do domu" (dokument, 2016, '31)
reżyseria Marcin Chłopaś
zdjęcia Maja Nowak, Miłosz Mickiewicz
dźwięk Maciej Kuczkowski
montaż Marcin Chłopaś, Michał Chojnacki
muzyka Mikołaj Trzaska