‘’Do 6 sierpnia macie wstrzymać roboty. Do 31 października bloki mają zostać rozebrane, plac budowy uprzątnięty, ogrodzenia zdjęte, a wy macie opuścić tę ziemię. A za kilka lat znów wyrośnie las, tak jak było kiedyś” - napisał autor tajemniczego listu. Budowa trwa. Apartamentowce rosną, a z nimi strach. Bo jeden z budynków wyleciał w powietrze.
17 lipca mieszkańców osiedla Sarni Stok w Bielsku-Białej poderwał z łóżek huk. Słychać go było w centrum miasta, dwa kilometry od osiedla w linii prostej. Niektórzy słyszeli dwa grzmoty, jeden po drugim.
Pierwsza myśl: burza. Ale po grzmotach nastąpiła kompletna cisza.
Mieszkanka bloku wojskowego widziała za oknem ogień, ale był on zupełnie niepodobny do błyskawicy. - Pomyślałam: helikopter wybuchł w powietrzu i zaraz na nas spadnie - opowiada. A jej mąż, młody żołnierz, jeszcze w półśnie, pomyślał: trzeba jechać, wojna.
Podwórze domu naprzeciw bloku wojskowego zasypały odłamki cegieł, kawałki betonu, żelaznych prętów. Pan Henryk nadal wyławia je z dna basenu. Wtedy wyskoczył na balkon i widział tylko dym.
Była 3.40 w nocy. Po kilku minutach zawyły syreny. Na Sarni Stok zajechały wozy strażackie. Ludzie wybiegli na ulicę. Z dymu wyłoniło się gruzowisko. Tam, gdzie jeszcze wczoraj w szalonym tempie rósł piąty apartamentowiec, zniknęła połowa budynku.
Nikt nie zginął, nie było rannych. Wieczorem policja podała, że przyczyną katastrofy budowlanej była eksplozja.
Na Sarnim Stoku przypomnieli sobie, co stało się na tej budowie osiem miesięcy temu. Też w nocy. Wtedy był tu jeszcze pusty plac. 24 listopada ogień zniszczył koparkę i spychacz. Biegły strażak ocenił, że to było podpalenie, a policja znalazła na miejscu kartkę: ‘’Odejdźcie stąd. Zostawcie tę ziemię w spokoju. To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie”. Wyznaczono 10 tysięcy złotych nagrody za wskazanie sprawcy. Bez skutku. Śledztwo umorzono.
Po eksplozji na placu budowy nie znaleziono żadnego listu. Dopiero dziesięć dni później, 27 lipca, ktoś usiadł do komputera i napisał długie wyznanie, że wysadził budynek za pomocą butli gazowych.
Ultimatum
W poniedziałek 28 lipca tajemniczy list w kopercie ze stemplem poczty trafił do wielu redakcji, organizacji społecznych i ekologicznych, a także do władz miasta i policji. Ktoś umieścił go w sieci w całości i we wtorek nie było osoby na Sarnim Stoku, która by chociaż o liście nie słyszała.
Żona żołnierza: - Teściowa zadzwoniła, czy już szukamy innego mieszkania. Jak to, pytam, po co? A ona, że przecież wszystkie bloki na naszym osiedlu mają wyburzyć.
‘’Brygada Wschód zwraca się do dewelopera z żądaniem opuszczenia Sarniego Stoku - czytam w liście. - Do 6 sierpnia macie wstrzymać roboty. Do 31 października pozostałe bloki, które wciąż stoją, mają zostać rozebrane, plac budowy uprzątnięty, ogrodzenia zdjęte, a wy macie opuścić tę ziemię. A za kilka lat, znów wyrośnie las, tak jak było kiedyś. Jeśli deweloper znów nie posłucha ludzi, przemawiających w imieniu wszystkich mieszkańców Sarniego Stoku i usiłuje dokończyć swoją amatorską budowę, niech nikomu nie strzeli do głowy, aby kupować jego nowe mieszkania. Bloki te powstają bezprawnie i nawet gdyby zostały ukończone i tak będą wyburzone, czy to za zgodą dewelopera, czy bez niej. (…) Niech pod żadnym pozorem nikt nie próbuje tam przebywać”.
Autor listu ostrzega i radzi, bo "wolałby uniknąć przemocy, póki nikomu nic poważnego się nie stało". "Bo pseudodeweloper nie uchroni swych amatorskich konstrukcji przed kolejną próbą wytrzymałości. W razie ostateczności Brygada Wschód sięgnie po wszelkie, konieczne środki, aby wypędzić go z Sarniego Stoku. Możemy przekonać się, kto kogo zmiecie z powierzchni ziemi!” - straszy.
List to siedem stron drobnym drukiem, w tym "akt proklamacji", w którym na podstawie ’’prawa naturalnego” piszący ustanawia wspomniany teren wolnym od zabudowy. Autor występuje w liczbie pojedynczej rodzaju żeńskiego, ale podaje się za reprezentantkę podziemnej organizacji. Podpisany jako "łączniczka Pocahontas”, a na kopercie jako nadawcę wpisał Katarzynę Kowalską z ulicy Koziej 1/21 w Bielsku. Postać fikcyjną, jak sam zaznaczył. I nie ma takiego adresu. Kozia 1 istnieje, ale numery mieszkań kończą się na 20. To blok na Sarnim Stoku naprzeciw apartamentowców.
Kozia 1
- Nie ma co ukrywać, nikomu tutaj ta budowa się nie podoba. Nasze mieszkania tracą na wartości. Zrobił się duży ruch, żyjemy w hałasie, w kurzu. Budowa kiedyś się skończy, ale ruch zostanie - przyznają Beata i Jan z Koziej 1. - Oni mają po cztery samochody - mówią o mieszkańcach apartamentowca. - I swoje parkingi za płotem, ale parkują pod naszymi blokami, bo się u siebie nie mieszczą.
Wprowadzili się na Sarni Stok w 1989 roku do jednego z kilkunastu bloków i mieli najlepszą lokalizację. Wokół dzika przyroda, dzieci znikały niepilnowane na całe dni i same odnajdywały się po zmroku, zdrowe i szczęśliwe. Poczucie bezpieczeństwa tak głęboko zakorzeniło się w mieszkańcach, że nawet po eksplozji z 17 lipca zostawiają drzwi do bloków otwarte na oścież. Nikt nie zrywa kwiatków z rabatek, nie kradnie rowerów z klatek schodowych, nie bazgrze po ścianach. Raj na blokowisku.
- Z balkonu widziałam krzyż na Trzech Lipkach - wspomina z nostalgią Beata.
Trzy Lipki - obowiązkowy obiekt do zwiedzania w przewodnikach po Bielsku. Zielone wzgórze z czterdziestometrowym stalowym krzyżem. Widać stamtąd całe miasto i Beskidy, a przy dobrej pogodzie - Tatry. Dziesięć minut na nogach w górę z ulicy Koziej. Osiedle leży na wschodnim stoku, Sarnim, nazwanym tak od tabunów hasających po nim saren.
Dzisiaj Sarni Stok kojarzy się w Bielsku-Białej głównie z centrum handlowym o takiej samej nazwie, dziesięć minut piechotą w dół z ulicy Koziej. A z balkonu Beaty i Jana widać teraz blok. Od krzyża na Trzech Lipkach dawno oddzieliły ich dwa rzędy budynków. Z ostatnim rzędem na Sarni Stok wszedł pierwszy płot i szlaban. Było to na długo przed deweloperem.
- A z tego okna widziałam las. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy i wracało się z koszyczkiem borowików - opowiada Beata.
Teraz widzi te apartamentowce deweloperskie. Ten pierwszy od dołu, naprzeciw Koziej 1, jest już zamieszkały.
Ogrodzony prostokąt wcina się w głąb lasu. Brama na pilota, furtka na domofon. Od ulicy blok, za nim parking, znowu płot z furtką, dalej aż po las ogródki działkowe i za osobnym płotem, za trzecią z kolei furtką - plac zabaw, na którym bawi się chłopiec. - Chodź do domu, mama musi iść na rzęsy - mówi do niego młoda kobieta z pieskiem. - Chodź, nie możesz zostać sam, zaraz wrócisz z babcią.
Też słyszała o liście. - To chyba nie ekolog pisał, oni przywiązują się do drzew - mówi mama chłopca. - Przecież mają tam jeszcze las, po co im więcej - i pokazuje drzewa za płotem na końcu działki. - Tu nie jest jakaś fabryka, tu są ogródki, takie same jak obok - dodaje. Faktycznie, za apartamentowcem, w dół stoku, w stronę centrum handlowego ciągną się ogródki mieszkańców starych bloków. - Pod ich bloki też kiedyś wycięli las - konkluduje kobieta. Ma trochę racji - 40 lat temu nie było ani Koziej, ani żadnych ulic, tylko pola i łąki pełne zajęcy.
Wracam na Kozią 1. - Od początku, jak się tu przed laty przeprowadzaliśmy, wiedzieliśmy, że to dopiero początek osiedla - mówi pan Witold, sąsiad Jana i Beaty. - W planach spółdzielni mieszkaniowej, która stawiała je w latach 80., było 80 bloków. Mieli podejść pod krzyż na Trzech Lipkach i przejść na drugą stronę wzgórza. Widok na Trzy Lipki? - śmieje się z mojego pytania o straty. - Kto rozsądny oczekuje widoków, sprowadzając się do miasta?
Trzy Lipki
"Nowe apartamenty z widokiem na góry i Trzy Lipki" - tak deweloper zachwala w internecie swoją inwestycję na Sarnim Stoku. Budynki wyrastają w rzędzie wzdłuż zbocza. Z pierwszego widać drugi, z drugiego - dom pana Henryka, ten rodzynek na blokowisku, na który posypały się odłamki. Mieszkańcy apartamentowca widzą, jak pan Henryk kąpie się w basenie na swoim podwórzu, on zaś widzi gruzowisko po eksplozji, za gruzowiskiem czwarty budynek i dopiero wybrańcy z piątego zobaczą z okien Trzy Lipki. Ale ludzie z Koziej twierdzą, że mieszkania sprzedawały się na pniu, zanim wkopano fundamenty. Drogo jak na Bielsko. - Najtańsze, te na dole, za cztery tysiące złotych od metra - zdradziła mi mama samotnego chłopca na zamkniętym placu zabaw.
Deweloper przekroczył granicę zabudowań, którą wiele lat stanowił blok wojskowy z domem pana Henryka naprzeciw. Wszedł na wzgórze. Ludzie z Koziej boją się, że to nie koniec, że kupi działki od spółdzielni i zrealizuje jej plan: pójdzie aż pod krzyż.
Z placu budowy widać krzyż na Trzech Lipkach, a spod krzyża - dźwig na placu budowy apartamentowców. Pani Marysia i pani Teresa spacerując po wzgórzu zbierają butelki po wódce, kartony po pizzy. Mówią, że dla młodych to ‘’góra miłości”. Dla nich - góra walki.
Mieszkają na południowym stoku wzgórza. Tamtędy, stromą uliczką Portową z klasztorem i domkami jednorodzinnymi, można dostać się samochodem niemal pod sam krzyż. W noc zaćmienia Księżyca był tu "istny armagedon”. Kierowcy urywali sobie lusterka, wjeżdżali mieszkańcom w płoty. Pielgrzymują tu z całego miasta rowerzyści, rodzice z wózkami, starsi z kijami, zakochani i wandale. Trzy lipy, które miały być pamiątką po zniszczonym podczas potopu szwedzkiego lesie lipowym, trzeba było sadzić już po raz dwudziesty, bo młode pędy palono w ogniskach.
Ale nie to najbardziej przeszkadza paniom Marysi i Teresie. - Miasto chciało poszerzyć naszą drogę. Mówili, że dla nas, a przecież my tego nie chcemy. Po co, skoro droga kończy się w polu? Bo deweloper, który kupił pole za klasztorem i chce tam postawić szeregowce, nie ma jak dojechać na budowę - mówią kobiety.
To inny deweloper, nie ten od wysadzonego apartamentowca na Sarnim Stoku. Deweloper tu, deweloper tam, ludzie spodziewają się ich z każdej strony Trzech Lipek, a do krzyża tymczasem najbardziej zbliżyły się domki jednorodzinne.
Mieszkańcy południowego stoku zawiązali stowarzyszenie. Ksiądz na mszy wzywał do zbierania podpisów. Sąsiedzi, którzy od pokoleń kłócili się ze sobą o miedzę, wsiadali razem do auta, jechali na spotkanie i stawali w jednym szeregu do kłótni z urzędnikami o zmiany planu zagospodarowania przestrzennego. Pani Marysia gotowa była przywiązać się do drzewa, które posadziła przed swoim domem. Nie musiała. Wygrali.
Pani Teresa: - Zgadzam się z autorem listu, też jestem przeciwna zabudowywaniu wzgórza. Ale nie zgadzam się z jego metodami. To władze miasta powinny coś zrobić. Powinny wykupić działki, zanim zrobi to deweloper, żeby chronić takie miejsca jak to wzgórze.
‘’Wyrazem troski władz miasta o krajobraz w rejonie Wzgórza Trzy Lipki są ustalenia obowiązujących dokumentów planistycznych, czyli studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego oraz miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego” - tak Tomasz Ficoń, rzecznik bielskiego magistratu odpisuje na moje pytanie, czy Trzy Lipki mają dla miasta jakiejś znaczenie. Na wzgórzu nie wolno budować w promieniu od 180 do 600 metrów od krzyża.
Autor tajemniczego listu żąda ochrony dużo większego obszaru. Dawno zabudowanego. - Ludzie pytają, co teraz będzie, czy nasze domy też ktoś wysadzi? Starsi płaczą. Jeśli celem listu było wywołanie strachu w mieszkańcach, to się udało. Mam nadzieję, że to osoba chora psychicznie, że ją wytropią i zamkną w szpitalu - mówi pani Marysia.
Żadna z organizacji ekologicznych, które dostały list, nie zgodziła się skomentować wydarzeń na Sarnim Stoku. Jedna odpisała: ”Nasze działania są pokojowe i nie chcemy być kojarzeni z jakąkolwiek przemocą”.
Butla
‘’Polacy! Razem jesteście zdolni pokonać nikczemników. Nie musicie podkładać bomb. Wystarczy, że się zjednoczycie” - czytam w liście samozwańczego sprawcy eksplozji.
- To raczej nie jest przekaz od osoby, która już podłożyła bombę – komentuje Jan Gołębiowski, psycholog kryminalny i profiler z Uniwersytetu SWPS.
Krótko mówiąc, zupełnie możliwe, że ten, kto w nocy wysadzał budynek i ten, co się pod tym podpisał, to dwie różne osoby i wcale nie musiały się znać.
Jeśli ktoś działa, to nie pisze listów po fakcie. Wtedy jest już na to za późno. W takich sprawach najpierw się pisze, a potem działa. I najpierw się protestuje, a na Sarnim Stoku nie było żadnych protestów. Autor listu, co jest bardzo dziwne również dla profilera, nie przyznaje się do podpalenia sprzętu na budowie w listopadzie zeszłego roku.
Gołębiowskiemu wydaje się, że list jest raczej konsekwencją katastrofy budowlanej. Że to dopiero katastrofa obudziła w kimś chęć manifestu. - Może to więc być osoba, która identyfikuje się ze sprawcami, zaś sama nie brała w tym udziału - sugeruje ekspert.
I możliwe, że to kobieta, jak się podpisuje. Bo ”mężczyźni są bardziej agresywni i wulgarni, a ten list jest grzeczny, ułożony”. Kobiety rzadko stoją za takimi działaniami. I zawsze są to jacyś ”my”, a ona wyraźnie jest samotna. - To osobisty manifest - mówi profiler o liście.
”Widziałam to na własne oczy” - pisze autorka o budowie apartamentowców. - Jest z okolic - mówi o niej profiler.
Wie, co się dzieje na Sarnim Stoku. Ale potrzebowała aż dziesięciu dni po katastrofie, by wszystko przemyśleć. Widać, że dużo czytała w internecie. Cytuje w liście ludzi z sieci: ”To ma być dobre budownictwo? Jedna butla i budynek leży. To badziewie po prostu zapadło się pod swoim ciężarem”.
- To trochę niepoważne. Jeżeli by sama to przygotowała, to po co jej komentarze jakiś ludzi z internetu? Nie wie, jaka to butla, jaki rozmiar, pojemność. Może to klientka dewelopera, bo wiele tam treści dotyczących niezadowolenia z wykonania pracy - ocenia profiler.
O butli gazowej policja informowała już w dniu katastrofy. Enigmatycznie, że znaleziono na placu budowy. Ale o tym, jaki miała związek z eksplozją, przed rozesłaniem tajemniczego listu nie mówiono.
- W tej chwili nie jesteśmy w stanie powiedzieć, co eksplodowało: czy był to ładunek wybuchowy, czy butla z gazem. Nie wiemy też jeszcze, czy przyczyniły się do tego osoby trzecie, czy był to przykładowo wynik jakichś zaniedbań - informował 17 lipca Roman Szybiak, policjant z Bielska-Białej.
- Robotnicy trzymają butle w piwnicach i suszą gazem budynek, żeby szybciej budować - plotkują o budowach na Sarnim Stoku. Czy tak było też na budowie apartamentowców?
Deweloper nie odniesie się do tego. - Nie będziemy udzielać żadnych informacji do czasu ustaleń prokuratury - powiedziała mi przez telefon jego przedstawicielka.
Ale dla ludzi z Koziej to nie ma żadnego znaczenia. - Byliśmy świadkami. Słyszeliśmy to, widzieliśmy. To nie był huk od butli z gazem. Tak nie wygląda budynek po wybuchu gazu. On się poskładał równo do środka, jakby wysadzono równocześnie każdy filar - słyszę.
Ludzie z Koziej wiedzą swoje: To wojna deweloperów. Kto będzie chciał mieszkać na osiedlu, na którym walą się budynki?
Dzień dobry, policja
Budowa apartamentowców trwa. - Boicie się? - zagaduję pracownika. - Pewnie, ale co mamy robić - mówi.
- Dzień dobry, komenda miejska policji, co tutaj robicie? - podchodzi do mnie mężczyzna w cywilu. Policjanci kręcą się po placu budowy.
Koparka usuwa gruz po zniszczonym budynku, dokopała się już do posadzki w piwnicy, a śledczy przesiewają wszystko kawałek po kawałku w poszukiwaniu śladów.
- Udało się dotrzeć do centrum wybuchu. Znaleziono tam szczątki 11-kilogramowej butli gazowej, które przekazano do badań. W tej chwili nic nie wskazuje na użycie innych materiałów wybuchowych. Eksplozja nastąpiła w wyniku rozerwania butli - informuje Jacek Boda, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Bielsku-Białej.
W sumie na budowie znaleziono trzy butle. Stały po jednej w każdym z trzech apartamentowców - tych niezamieszkałych, w stanie surowym. Mieszkańcy, którzy 17 lipca usłyszeli dwa wybuchy, nie mylili się. Eksplodowały wtedy dwie butle w dwóch sąsiednich budynkach. - Ale druga tylko osmoliła ściany, nie spowodowała uszkodzeń budynku - tłumaczy Boda.
Prokuratura już nie bierze pod uwagę nieszczęśliwego wypadku. - To było celowe działanie osób trzecich - przyznaje jej rzecznik.
Tajemniczy list badany jest osobno. Jak podkreśla Jacek Boda, pogróżki autorki potraktowano poważnie. Na Sarnim Stoku częściej pojawiają się patrole policji, przesłuchiwani są mieszkańcy.
- Nas też powinni ogrodzić jak te apartamentowce - mówi Beata z Koziej 1.
Zmieniłam imiona niektórych bohaterów