- Pamiętam, że 1 sierpnia miałam na sobie tylko podkolanówki, granatową spódniczkę i jakąś cienką niebieską bluzeczkę. I to wszystko przez dwa miesiące nie było prane! Nie wiem, jak to możliwe! Przez lata, już po Powstaniu, zastanawialiśmy się z koleżankami i kolegami z oddziału, jak to było, że w jednym ubraniu wytrwaliśmy tyle czasu. W jednej bieliźnie! Na szczęście przez całe Powstanie była przepiękna pogoda - mówi Hanna Stadnik, ps. "Hanka" w rozmowie z Magdą Łucyan w jej książce "Powstańcy. Ostatni świadkowie walczącej Warszawy. Prawdziwe historie", której fragmenty Magazyn TVN24 publikuje premierowo.
Łączy ich wspólna walka w Powstaniu Warszawskim. 1 sierpnia 1944 roku w większości byli niepełnoletni. Stanęli do nierównej walki z Niemcami. Po ponad siedmiu dekadach lat w rozmowach z Magdą Łucyan, reporterką "Faktów", opowiedzieli, co znaczy nie czuć lęku, dorosnąć mając 15 lat i mieć na sumieniu kilkanaście osób. Przede wszystkim jednak apelowali do młodych: bądźcie uczciwi, solidni i empatyczni. Żyjcie przyzwoicie, pomagajcie słabszym, kochajcie Ojczyznę i nie pozwólcie, aby pamięć o Powstaniu przeminęła.
Cykl "Powstańcy" był emitowany w lipcu 2018 roku na antenie TVN24 oraz opublikowany w poszerzonej wersji na portalu tvn24.pl. Dla Łucyan był to punkt wyjścia, aby opisać szerzej i dokładniej historię losów swoich dziewięciorga bohaterów. Tak powstała książka "Powstańcy. Ostatni świadkowie walczącej Warszawy. Prawdziwe historie", która do księgarń trafi 17 lipca.
"Są ludzie, którzy twierdzą, że Powstanie było błędem. Zbędnym zrywem, który doprowadził do całkowitego zburzenia miasta i śmierci blisko dwustu tysięcy ludzi. Powstańcy widzą to inaczej. Choć dziś każdy z nich na swój sposób ocenia decyzję dowództwa (wielu z nich skrajnie krytycznie), to zgodnie twierdzą, że niezależnie od rozkazów Powstanie i tak by wybuchło. W ich opinii była to oddolna potrzeba ludności, wykończonej blisko pięcioletnią, skrajnie okrutną niemiecką okupacją. Uważają też, że nikt, kto tego nie doświadczył, nie ma prawa oceniać ich moralnej postawy" - pisze we wstępie autorka książki.
"Jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma możliwość słuchania naocznych świadków i uczestników tamtych tragicznych dni. Myślę, że najważniejszym, co możemy im podarować, jest wysłuchanie ich historii, zrozumienie ich motywów i uhonorowanie poświęcenia. Wszak stawką w tamtej grze było życie" - podkreśla Łucyan.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak Horyzont premierowo publikujemy fragmenty historii czworga bohaterów książki "Powstańcy".
"Hej chłopcy, bagnet na broń!" (fragmenty historii Hanny Stadnik, ps. "Hanka")
Doskonale pamiętam godzinę "W". Obie z siostrą – już po pożegnaniu z rodzicami – wychodzimy z bramy i tuż za nami mają iść trzej chłopcy. Mamy na ramieniu torby sanitarne, ale żadnych charakterystycznych znaków, by nas nie było można rozpoznać jako powstańców. Idziemy i nagle ci chłopcy zaczynają nucić: "Hej, chłopcy, bagnet na broń!". Wtedy my im też odpowiadamy: "Hej, chłopcy, bagnet na broń!". I tak doszliśmy do ulicy Marszałkowskiej. Oni pojechali na Żoliborz, a my na Mokotów. Nigdy więcej ich nie widziałam, ale to było niezwykle wzruszające.
Rodzina Sikorskich mieszkała wtedy przy ulicy Pańskiej w Warszawie. Punkt zbiórki był przy Rakowieckiej. Hanna i Danuta świetnie znały drogę. Przez cały kwiecień, maj, czerwiec i lipiec miały za zadanie opracowywać trasę z domu do swoich przyszłych placówek. Po tych przygotowaniach wiedziały wszystko – ile kroków potrzeba, by dotrzeć na miejsce i ile dokładnie zajmuje to czasu. Dobrze znały rozkład ulic i wszystkie możliwe skróty. Znalazły też wtedy mieszkanie przy ulicy Fałata 2, w którym później założyły punkt sanitarny. Udostępniła je matka polskiego oficera, który wtedy był już w oflagu (Offizierslager für kriegsgefangene Offiziere – niemiecki obóz jeniecki, w którym przetrzymywano oficerów wziętych do niewoli w czasie działań wojennych lub okupacyjnych - przyp.red.). W trakcie Powstania sama ukrywała się w piwnicy tego budynku.
Pamiętam, że 1 sierpnia miałam na sobie tylko podkolanówki, granatową spódniczkę i jakąś cienką niebieską bluzeczkę. I to wszystko przez dwa miesiące nie było prane! Nie wiem, jak to możliwe! Przez lata, już po Powstaniu, zastanawialiśmy się z koleżankami i kolegami z oddziału, jak to było, że w jednym ubraniu wytrwaliśmy tyle czasu. W jednej bieliźnie! Nawet dłużej niż dwa miesiące, bo po Powstaniu byłam przecież w obozie. Później chłopcy zdobyli jakieś wojskowe stroje i porządne buty, ale my byłyśmy zbyt drobne, za małe, by były na nas dobre. Nie mogłyśmy ich nosić. Na szczęście przez całe Powstanie była przepiękna pogoda.
Wspomnienia pani Hanny dotyczące początku Powstania i towarzyszących jej wtedy emocji są podobne do relacji wielu powstańców, z którymi rozmawiałam. Po pierwsze, mimo zaawansowanego wieku i ona, i inni pamiętają wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Moment wyjścia z domu, pogodę, ulice, którymi docierali na miejsce zbiórki. Po drugie – ta chwila kojarzy im się z niezwykłą ekscytacją. W pełnej piersi było czuć, że chcemy znowu odzyskać wolność! Żebyśmy znów mogli żyć w wolnym kraju! Pierwszego dnia była wielka euforia. Nie wiem, skąd to się wzięło, ale w domach od razu było widać biało-czerwone flagi. My od razu dostałyśmy biało-czerwone opaski. Widać było tę Polskę, którą żeśmy kochali i którą znaliśmy ze swoich dziecięcych lat. Zobaczyć po tylu latach niewoli biało-czerwoną flagę to była ogromna radość i ogromne wzruszenie. Do dziś, jak widać, wzbudza to we mnie spore emocje...
W oczach Hanny Stadnik pojawiają się łzy. Wzruszenie udziela się także mnie, bo dostrzegam w oczach siedzącej przede mną kobiety tamtą piętnastoletnią dziewczynę, pełną nadziei i wiary w to, że uda jej się wywalczyć wolność. Dziś niektóre rzeczy są dla nas oczywiste – jak na przykład to, że w każdej chwili możemy wywiesić w oknie biało-czerwoną flagę. Wtedy samo posiadanie w domu białego i czerwonego materiału mogło skończyć się fatalnie. Groziła za to co najmniej wywózka do obozu, a w najgorszym wypadku nawet śmierć.
***
Uzbrojone w torby sanitarne
Hanna w Powstaniu była sanitariuszką. Nie ma na ten temat dokładnych danych, ale szacuje się, że w walkach brały udział ponad trzy tysiące młodych dziewcząt. Absolutna większość z nich to właśnie sanitariuszki. Ratowały życie i zdrowie walczących kolegów i ludności cywilnej. Przebywały głównie w szpitalach i punktach sanitarnych, ale część z nich brała też udział w patrolach. Ktoś musiał przecież zbierać rannych, którym nie udało się dotrzeć do punku opatrunkowego. Zadanie było bardzo trudne, bo sanitariuszki "uzbrojone" były jedynie w torby sanitarne. Zamiast broni miały bandaże. Ale dla Niemców to nie miało znaczenia. Przed ostrzałem nie chroniły dziewcząt nawet białe chusteczki z czerwonym krzyżem, które nosiły na głowach. Tak zginęła jedna z koleżanek Hanny – Jadwiga Cyrańska, ps. "Wisia" (łączniczka, sanitariuszka, poległa na ulicy Ligockiej na Mokotowie 11 sierpnia 1944 roku; należała do pułku "Baszta" - przyp.red.). Na oczach towarzyszek dostała serię z karabinu maszynowego w brzuch. Pod ostrzałem doczołgały się do niej "Hanka" i "Danka". Chciały ją opatrzyć, ale gdy podeszły bliżej, zobaczyły, że jest już za późno. "Wisia" chwyciła dłoń Hanny, mocno ją ścisnęła, powiedziała: "Jesteście ze mną!", po czym zmarła.
Doskonale pamiętam ten krótki moment i silny uścisk jej dłoni… To, że później już martwą ją stamtąd wyciągałyśmy. Ale nic poza tym nie pamiętam. Działałam jakby w amoku. Byłam oszołomiona tym, co się dzieje. Do dziś wywołuje to we mnie emocje… Nie pytaj mnie o to dalej, moje dziecko.
Służby sanitariuszek nie ułatwiał fakt, że wyposażenie medyczne było bardzo ubogie. Brakowało leków, opatrunków, bandaży i przede wszystkim wody. Operacje były przeprowadzane bez środków znieczulających.
Codziennie było po kilku nowych rannych. Walki trwały cały czas, od rana do nocy. Jak kogoś udało nam się odnieść do szpitala, to pojawiali się kolejni. Całą wodę, jaką miałyśmy, oddawałyśmy im. By mieli czego się napić, by obmyć im rany, zmienić opatrunek. To było bardzo czynne życie, przez te niecałe dwa miesiące. Przez pierwsze dwa tygodnie było spokojniej, ale potem robiło się coraz gorzej. Zaczynaliśmy rozumieć, że to jest przegrana sprawa. Ogromnym przeżyciem dla mnie było pojawienie się pierwszego rannego. Nagle wszędzie mnóstwo krwi! Został postrzelony, ale na szczęście okazało się, że pocisk przeszedł na wylot i niewiele uszkodził. Wystarczył opatrunek uciskowy i chłopak pobiegł dalej walczyć. To był pierwszy moment, w którym pojawił się strach.
W drugim dniu Powstania trafił do nas ranny Niemiec. Dylemat – co mamy robić?! Przecież to nasz wróg! Mimo to zdecydowałyśmy, że się nim zajmiemy, bo jak nie pomóc, skoro potrzebował pomocy? Na kursach nas uczyli, że ranny to ranny. Każdemu trzeba pomóc. Wzięłyśmy go do punktu sanitarnego i opatrzyłyśmy. Był w takim stanie, że nie mógł chodzić. Musiał u nas zostać. Nie rozumiałyśmy, co mówił, ale go karmiłyśmy. Dwa dni później nagle do mieszkania, w którym byliśmy, wpadła brygada dowodzona przez Bronisława Kaminskiego (dowódcę brygady - Waffen-SS Brigadeführer - Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA), zbrodniarz wojenny zwany "katem Ochoty" - przyp. red.). To byli Rosjanie o mongolskich twarzach. Już wcześniej słyszeliśmy o ich okrucieństwie. Gwałcili i mordowali w przerażający sposób. Chcieli nas wszystkich rozstrzelać i on nas uratował! Wezwał swojego dowódcę, oficera niemieckiego, który ich przegonił. To była forma transakcji, przysługi. My się nim zaopiekowałyśmy, więc on nie pozwolił nas zabić i puścił nas wolno. Paradoksalnie to właśnie dzięki Niemcowi przeżyłyśmy ten atak! Później się dowiedziałyśmy, że tej nocy oddział Kaminskiego wymordował w okolicy mnóstwo ludzi.
W pierwszych dniach walk jedzenia nie brakowało. Osoby związane z konspiracją jeszcze przed wybuchem Powstania gromadziły żywność. Na początku działały też prywatne sklepy, które miały całkiem dobre zaopatrzenie. Jednak po dwóch tygodniach sytuacja zaczęła się pogarszać. Bywało, że jedzenia nie było w ogóle. Zdarzało się też, że do gara pełnego zupy po ostrzale wpadał gruz. Wtedy wszystko było do wyrzucenia.
Czy panował głód? Jadło się to, co było, najczęściej niestety kaszę i płatki owsiane z robakami. Przez lata nie mogłam przez to patrzeć na krupnik. Na szczęście czasem udawało nam się zdobyć coś dobrego. Pamiętam nawet, że raz robiłam kluski kładzione, bo ktoś zdobył mąkę... I tu od razu przypominam sobie kolejny straszny moment. Chrześniak mojego taty – Roman Bańka, ps. "Jurand", też Powstaniec – był bardzo głodny. Szybko mu szykowałam te kluski, żeby zjadł, bo na froncie nigdy nic nie wiadomo. Nagle wpadają koledzy i mówią: "Niemcy atakują! Chłopcy, zbierajcie się!". Na szybko zjadł jeszcze dwie łyżki i pobiegł. Niestety chwilę później dostał serię z karabinu i zginął. Kulami go wpół przecięli... Wtedy zginęło trzech naszych kolegów. Ktoś mi później opowiadał, że ostatnie słowa chrześniaka mojego taty to: "Ja nie doczekałem wolnej Polski. Może ktoś inny doczeka. Proszę, dobijcie mnie". Z jednej strony była radość, że udało nam się zdobyć mąkę, a za chwilę rozpacz, bo ginie ktoś bardzo bliski.
***
Powstańcza codzienność (fragmenty historii Eleonory Galicy-Zaremby, ps. "Maja")
Byłam łączniczką i moim zadaniem było utrzymywanie kontaktu między plutonem a dowódcą kompanii lub batalionu. Przenosiłam meldunki, informacje, niezbędne przedmioty. Czasem coś do jedzenia. To łącznicy odpowiadali za to, by doprowadzić sanitariuszki z rannym na noszach do punktu sanitarnego lub szpitala. Trzeba było znać wszystkie możliwe przejścia, przewidywać możliwe zagrożenia. Nieraz prowadziło się rannego i czterech powstańców, którzy nieśli nosze, pod ostrzałem. Taka trasa trwała czasem kilka godzin. Trzeba było być pochylonym, skradać się.
Gdy słyszeliśmy ryk "krowy", czyli wielkiego niemieckiego działa, należało natychmiast paść na ziemię i czekać. Liczyliśmy do sześciu i można było biec dalej. Wtedy tylko się biegało, nikt nie chodził. Z jednej strony liczył się czas, z drugiej było to zbyt niebezpieczne.
Czasem sama opatrywałam rannych. Czasem znajomych z plutonu. Trzeba było mieć emocje na wodzy i reagować natychmiast. Żaden tragiczny widok nie mógł nas zbić z tropu. Jeżeli nie możesz na coś patrzeć, to trzeba przestać brać w tym udział! Tam nie było chłopców i dziewczynek, byliśmy znacznie bardziej dorośli, niż wskazywał na to nasz wiek.
Chodziłam także na warty. Na przykład na warty przy barykadzie, te trwały po cztery godziny. Zawsze w nocy. Najgorsza była ta od północy do czwartej nad ranem, bo nie można było się wyspać ani przed, ani po. Na warcie zawsze było dwóch chłopców i jedna łączniczka. Nie lubiłam tego, bo było ciemno, panowała grobowa cisza, więc trzeba było bardzo uważać na każdy ruch. Na warcie musieliśmy stać w bezruchu i być bardzo czujnym. Gdyby gdzieś coś się działo, od razu mieliśmy dać znać przełożonym.
Były też warty na stanowisku ciężkiego karabinu maszynowego, przy ulicy Szarej 14. Siedziało się wysoko, na drugim lub trzecim piętrze. Lufa karabinu wystawała przez okno. Zawsze musiało być tam dwóch strzelców i jedna łączniczka. Te warty trwały po dwanaście godzin. Stamtąd pamiętam jedno wyjątkowo tragiczne zdarzenie. Miałam się zgłosić o godzinie szóstej rano (warta trwała od szóstej do osiemnastej). Tego dnia obudzono nas wcześniej, bo zbierano ochotników i ochotniczki, by iść z butelkami zapalającymi na czołgi, które gdzieś niedaleko podjeżdżały. Oczywiście się zgłosiłam. Pobiegliśmy w kierunku, z którego te czołgi miały nadjeżdżać, i czekaliśmy. Nic się nie wydarzyło, wojska niemieckie pojechały w inną stronę. Było już koło godziny siódmej. Ruszyłam na miejsce warty, by zmienić poprzednią łączniczkę. Idąc, już z daleka zobaczyłam, że "goliat" wstrzelił się dokładnie w miejsce, w którym był karabin. Tam była jatka, dramatyczny widok! W mieszkaniu, w którym mieściło się stanowisko, stało sporo książek i na tych książkach były strzępy ludzi, tych strzelców! Kawałek dalej na schodach leżała dziewczyna. Ta, którą miałam zmienić. Miała jedną małą rankę w czole. Nie żyła. To był straszny widok! Do dzisiaj pamiętam jej imię – Krysia. Nic więcej o niej nie wiem, ale przez wiele lat żyłam w przeświadczeniu, że to ja powinnam zginąć, nie ona, bo to była już moja warta! Przez to, że ruszyłam na czołgi z butelką, przeżyłam.
Jest jeszcze jeden dzień, który pamiętam do dziś. To było pod koniec Powstania. Pamiętam otwartą przestrzeń, nie mieliśmy już dostępu do wielu miejsc, w których można się było ukryć. Nie mieliśmy już prawdziwego szpitala. Spaliśmy w jakiejś piwnicy. Wszyscy w ubraniach, w których byli całe Powstanie. Nikt się nie rozbierał, nie przebierał. W pewnej chwili przychodzi nasz kolega i zaczyna rozpinać koszulę, rozbierać się. Pytamy go, co on wyprawia! Patrzymy, a on został ranny w brzuch. Jest wlot, nie ma wylotu. Trzeba było go gdzieś zanieść. Ja jako łączniczka prowadziłam ich do "Blaszanki" (Szpital Polowy nr 1 "Blaszanka", mieszczący się w głównej hali Warszawskiej Fabryki Masowych Wyrobów Blaszanych "Tłocznia" - przyp.red.) – tymczasowego szpitala polowego. Zanieśliśmy go tam, położyliśmy na stole, ja z pełną naiwnością podchodzę do lekarza i pytam, kiedy będą go operować. Wziął mnie na bok, spojrzał na mnie i powiedział: "Moje dziecko, my już w ogóle nie operujemy... Nie mamy ani kropli wody. Nie mamy nawet w czym umyć rąk". Przynieśliśmy go tam po to, żeby umarł. To było okropne. To był nasz kolega z plutonu, pseudonim "Kmicic". On wiedział, że nic z tego nie będzie, ja go jednak przekonywałam, że wszystko będzie dobrze. To był dla mnie bardzo trudny moment. Musiałam kłamać, pomimo że wiedziałam, jak to się skończy.
Czytając o Powstaniu i siedząc naprzeciwko uczestników walk, bardzo często – a właściwie ciągle – zastanawiałam się, jak oni sobie z tym wszystkim radzili. Z niespaniem, marnym jedzeniem, brakiem możliwości umycia się i przede wszystkim z tak traumatycznymi przeżyciami. Byli młodzi, z dala od domu i rodziców, często sami. Jak przetrwać, skoro każdy dzień jest gorszy od poprzedniego? Kiedy odreagować, gdy brakuje czasu nawet na sen?
Pierwszy miesiąc to była sama radość. Że jesteśmy, że idziemy, że zdobywamy kolejne tereny, że się wyrywamy temu zniewoleniu! Co chwila powstawały nowe piosenki na temat naszego działania… Było wesoło, jak to w tym wieku. Nie udawaliśmy nikogo, nie byliśmy na siłę poważni, po prostu byliśmy sobą. Pamiętam sytuację, z której się śmialiśmy, choć przez chwilę najedliśmy się strachu. Naszych dwóch kolegów weszło na dach jednego z budynków. Nagle bombardowanie. Pocisk trafił dokładnie w dom, w którym byli. Cały budynek jakby przysiadł, piętra złożyły się jak domek z kart. Byliśmy przerażeni, łzy, krzyki. Patrzymy, a ci dwaj idą, cali i zdrowi. Okazało się, że dach akurat pod ich nogami nie pękł i spokojnie zjechali z nim na parter. Jednak z każdym kolejnym dniem atmosfera była coraz gorsza. W drugim miesiącu bombardowania, ostrzały były tak silne, że poruszanie się było niezwykle utrudnione. Pojawiało się coraz więcej ofiar, strat.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy innego wyjścia i po prostu musimy sobie z tym wszystkim jakoś radzić. Nie mieliśmy żadnej opieki, nie mieliśmy psychologów, mieliśmy tylko siebie. Każdy z nas był uważany za osobę dorosłą, która wie, co robi. Tak się postępuje z żołnierzami. Nie ma innego traktowania.
Jeżeli chodzi o sprawy higieny, to na początku, dopóki była bieżąca woda, można się było regularnie myć. W drugim miesiącu było już bardzo ciężko. W zasadzie nie pamiętam, byśmy się myli. Jednego dnia udało mi się umyć głowę, jednak zanim zmyłam pianę, skończyła się woda i zostałam z namydlonymi włosami. Sprawa techniczna, niby nic, a jednak fatalna sytuacja. Potem chłopcy szukali i po pół wiaderka wody, płukałam na raty.
Były też bardzo pozytywne momenty. Udało nam się zdobyć niemieckie magazyny, w których znajdowały się materiały wojskowe. Jakieś panie, które nie były powstańcami, uszyły nam stroje. Wszystkie miałyśmy szare spódnice z bardzo wygodnego i praktycznego materiału.
(...)
A emocje... To trudny temat. Oczywiście, że mieliśmy momenty załamania! Jeden z nich był dla mnie bardzo ciężki. Tu przypomnę kolejne zdarzenie, które wpłynęło na całe moje przyszłe życie. Mieliśmy w grupie księdza kapelana. Nazywał się Józef Stanek, ps. "Rudy" i był góralem z pochodzenia. Był dwanaście lat starszy ode mnie, a więc jak na warunki powstańcze był bardzo dorosły. Pamiętam go jako bardzo wysokiego i chudego mężczyznę, co sutanna jeszcze uwydatniała. Przychodził na przedpola, na których walczyliśmy. Spowiadał rannych, bo wtedy śmierć groziła nam na każdym kroku, ale także pomagał. Raz nawet jednego z naszych kolegów, Wojtka Zabłockiego, ps. "Derkan", który był ciężko ranny w nogi i rękę, przeciągnął w bezpieczne miejsce pod ostrzałem, ratując mu życie! Był postacią niezwykle ciekawą, bo cały czas był z nami. Był kapelanem "walczącym”. Zastanawiałam się nawet, czy pewnego dnia nie wyciągnie spod sutanny broni, choć oczywiście tego nie zrobił.
Któregoś dnia stałam razem z nim nad rannym, już opatrzonym, i w pewnej chwili przybiegł do nas chłopiec. Dzieciak, młodszy ode mnie. Krzyczał: "Kto mi obetnie rękę?! Błagam, obetnijcie mi rękę!". Zawsze gdy o tym wspominam, robi to na mnie wrażenie, bo ta jego ręka była czarna. Wisiała tak dziwnie i widać było zaawansowaną gangrenę. To było okropne, ponieważ nikt z nas nie miał pojęcia, jak to zrobić, a lekarza już żadnego nie było! Powiedziałam do księdza, że nie wiem, co mam zrobić, że przecież nie umiem amputować rąk! Na co on odpowiedział: "Ja też nie potrafię, moje dziecko". I to był moment w moim życiu, w którym zdecydowałam, że skończę medycynę i zostanę lekarzem. Dokładnie ta chwila zaważyła na wyborze mojego zawodu. Chciałam wiedzieć, co zrobić w takiej sytuacji, a więc oczywiście wybrałam chirurgię.
Widziałam tak wiele dramatów, że nie sposób tego wszystkiego opisać. Na przykład kolega, z którym biegłam ramię w ramię, nagle się osunął i upadł. Dostał w głowę maleńkim odłameczkiem. Przenieśliśmy go do szpitala, ale to nic nie dało. Umarł. Takich przypadków było wiele. Bardzo dużo osób zginęło na moich oczach, tuż obok mnie! Czy można przeżyć coś bardziej dramatycznego, niż kiedy giną koledzy, z którymi przed chwilą rozmawialiśmy – i sekundę później już ich nie ma?
***
Fragmenty historii generała Zbigniewa Ścibora-Rylskiego, ps. "Motyl"
Pierwsza akcja Zbigniewa Ścibora-Rylskiego odbyła się późnym wieczorem 1 sierpnia. Usłyszał polecenie, by pomóc "Radosławowi" w zdobyciu Monopolu Tytoniowego. Cel udało się osiągnąć jeszcze tej samej nocy. W fabryce poza ogromnymi ilościami tytoniu znaleziono również jedzenie i broń, a także zdobycz wyjątkową – pięć samochodów ciężarowych i mercedesa 170V. Zbigniew kilka razy przemierzał tym po brzegi wypchanym jedzeniem i papierosami samochodem powstańcze miasto – jeździł przez getto na Stare Miasto, na ulicę Miodową, gdzie miał znajomych. Dwa razy został ostrzelany, ale mercedes szczęśliwie nie został trafiony.
Pierwsze dni to była euforia, która opanowała żołnierzy ze wszystkich jednostek w Śródmieściu, na Mokotowie, na Żoliborzu. Przecież ci wszyscy chłopcy i dziewczęta nie wiedzieli, jak to się skończy. Wszystko było przygotowane na starcie, które miało trwać kilka, maksymalnie kilkanaście dni. Wszystkim nam mówiono, że Powstanie potrwa właśnie tyle. Później miała przyjść pomoc – ze wschodu lub z zachodu. Niestety, tak jak w 1939 roku, tak i teraz ta pomoc zawiodła. Niestety i tu weszła polityka.
Zbigniew Ścibor-Rylski jako jeden z nielicznych przeszedł cały szlak bojowy batalionu "Czata 49". Po zdobyciu Monopolu Tytoniowego brał udział w zaciekłych walkach na Woli, Stawkach, Muranowie, Starym Mieście i w próbie zdobycia Dworca Gdańskiego. Kanałami przedostał się do Śródmieścia, dalej na Górny Czerniaków, Mokotów i znów do Śródmieścia. Za walki na Woli został odznaczony Krzyżem Walecznych. W nocy z 30 na 31 sierpnia brał udział w nieudanym desancie kanałowym na plac Bankowy. Celem było przebicie się do Śródmieścia, by można było zabrać ze Starówki rannych.
"Walczyliśmy o wolność"
Zbigniew już w pierwszych dniach Powstania stracił jednego ze swoich bliskich kolegów – dwa lata młodszego Staszka Potworowskiego, ps. "Potwór (kapral podchorąży; w Powstaniu żołnierz batalionu "Czata 49" w zgrupowaniu "Radosław". Został ciężko ranny w kontrataku w kierunku ul. Płockiej, zmarł w trakcie transportu do punktu sanitarnego - przyp. red.), który zginął tuż obok niego. "Motyl" znał jego rodziców i bardzo przeżył tę śmierć. Z każdym dniem na jego oczach rozgrywały się kolejne tragedie. Trudno w to uwierzyć, ja sam nie jestem w stanie pojąć, jak to się stało, że obok ginęli moi najbliżsi koledzy ze szkoły i z wojska, a ja przeżyłem. Może jest to sygnał, by obecnemu młodemu pokoleniu i temu, co przyjdzie, będzie następne, naoczny świadek opowiedział parę słów o tych tragicznych dniach Powstania.
Zbigniew Ścibor-Rylski miał już za sobą wiele tragicznych wojennych przeżyć. Przed Powstaniem widział i przeżył niejedno. Dlatego tym bardziej ciekawi mnie, jakie doświadczenie w sierpniu i wrześniu 1944 roku było dla niego najtrudniejsze. Odpowiedź dużo mówi o jego charakterze, bo to najcięższe wspomnienie nie dotyczy jego osobiście, lecz zupełnie obcych mu ludzi, których cierpienie widział każdego dnia – cywilów.
Najtrudniejsze było patrzenie na te maleńkie dzieci i biedne matki, które nie miały czym nakarmić swoich niemowląt. Kiedy przechodziłem przez piwnice z jednego budynku do drugiego, to widziałem te strasznie biedne matki, które mimo tak ogromnej tragedii nie narzekały. One rozumiały, że Polska będzie wtedy silna, kiedy młode i następne pokolenia będą silne, gdy oddadzą wszystko, co w ich mocy. Może to jest patetyczne, może młodzi powiedzą: "Niech sobie gada!", ale pamiętajmy, że bez Powstania, bez zwycięskich osiągnięć, dziś nie mielibyśmy tak wspaniałej Warszawy.
Na Górnym Czerniakowie Zbigniew objął dowodzenie I batalionu 9. pułku piechoty, którego dotychczasowy dowódca, Rosjanin, porucznik Sergiusz Kononkow, zginął w walce. Tym samym Ścibor-Rylski został jedynym oficerem Armii Krajowej, który dowodził w Powstaniu berlingowcami. Niestety bardzo wielu z tych żołnierzy zginęło. Byli zupełnie nieprzygotowani do walki w mieście, nie potrafili się ukryć, przez co byli łatwym celem.
Jeszcze przed kapitulacją, podczas ostatniej odprawy z Janem Mazurkiewiczem, ps. "Radosław", Zbigniew został wytypowany do wyjścia z Warszawy z mieszkańcami i powrotu do działalności konspiracyjnej. Razem z majorem "Witoldem" zdobyli cywilne ubrania i zgłosili się do obozu przejściowego w Pruszkowie. Później przedostał się do Milanówka i do Łowicza, gdzie doczekał końca wojny. Do jego zadań należała obserwacja sytuacji w kraju oraz ruchów wojsk niemieckich i meldowanie wszystkiego "Radosławowi".
Wnuk Zbigniewa Ścibora-Rylskiego wspomina, że temat wojny i Powstania przewijał się w domu od jego najmłodszych lat:
Całe moje dzieciństwo to opowieści dziadka o wojnie i Powstaniu. Mimo że wojna zabrała mu jedną siostrę, przeżył kampanię wrześniową i Powstanie Warszawskie, w trakcie całej okupacji nieraz doświadczył okrucieństwa niemieckiego terroru, a to, co widział, niejednego człowieka by załamało, chętnie o tym wszystkim opowiadał. Myślę, że w pewnym sensie, paradoksalnie, te wszystkie trudne doświadczenia były dla niego źródłem siły.
Generał także podczas naszej ostatniej rozmowy mówił o motywach, jakie kierowały nim i jego powstańczymi towarzyszami broni.
My, młodzi żołnierze, nastoletni łącznicy i łączniczki, sanitariuszki, wszyscy wierzyliśmy, szczerze wierzyliśmy, że walka skończy się zwycięsko. (…) Walczyliśmy wtedy o wolność i niepodległość ojczyzny. To, że Powstanie skończyło się tak tragicznie, to przecież nie była wina tego młodego pokolenia.
Każda opowieść Ścibora-Rylskiego o wojnie albo Powstaniu kończyła się jednak przestrogą kierowaną do następnych pokoleń. Mówienie o tym uważał za swoją największą misję. Potwierdza to też jego wnuk:
Tym, co pamiętam z dzieciństwa, było przesłanie, które powtarzał przez lata, także publicznie. Zawsze mówił, że wojna jest najgorszym złem i że musimy zrobić wszystko, by nigdy do czegoś takiego nie doprowadzić, by następne pokolenia nie musiały tego przeżywać. Chciał, by jego doświadczenia były przestrogą, a mówienie o nich postrzegał jako swój obowiązek.
***
"Najpiękniejsze ze wszystkich powstań" (fragmenty historii pułkownika Kazimierza Klimczaka, ps. "Szron")
Powstanie było dla mnie i dla wielu młodych ludzi w tamtym czasie wydarzeniem, na które długo czekaliśmy. Z pełną świadomością tego, co nam grozi, walczyliśmy o niepodległość dla następnych pokoleń, by mogli żyć we własnym wolnym kraju, w sposób, jaki chcą żyć. Choć ponieśliśmy ogromną ofiarę, był to dla mnie jeden z najważniejszych okresów w życiu. Uważam, że Powstanie Warszawskie było najpiękniejszym ze wszystkich polskich powstań. W przeciwieństwie do poprzednich zrywów tym razem nie było powszechnej mobilizacji, a wszyscy, którzy brali udział w walkach, byli ochotnikami. I co ważne – nie był to zryw tylko warszawskiej młodzieży, lecz całej Polski! Wszyscy byli wtedy jednością w walce z tymi z zachodu i ze wschodu.
Powstanie Warszawskie z perspektywy starego żołnierza i dowódcy w wymiarze moralnym oceniam na najwyższym poziomie patriotyzmu i będę to głosił aż do śmierci! Tak to jest, że w nieszczęściu ludzie się jednoczą – i właśnie wtedy byliśmy jednością. Z perspektywy militarnej uważam, że decyzja o wybuchu Powstania była słuszna. Był to konieczny, oddolny wybuch narastającego od lat gniewu i nienawiści do okupanta.
Kazimierz Klimczak 1 sierpnia 1944 roku miał trzydzieści lat i był doświadczonym żołnierzem. Powstanie zaczynał na Ochocie, bardzo szybko przeniósł się jednak na Wolę do Obwodu III Zgrupowania dowódcy porucznika Romualda Podwysockiego, ps. "Ostoja". Chłopcy, którymi dowodził "Szron", w większości byli od niego nawet o połowę młodsi.
Mój najstarszy Powstaniec miał dwadzieścia trzy lata, reszta po piętnaście i osiemnaście lat. Najmłodszy miał dwanaście. W oczach ich wszystkich było widać niesamowity zapał! Na miejsce zbiórki zlatywali się jak ptaki i wołali tylko: "Szefie! 'W'! 'W!' Powołanie mam! 'W!'”. Wtedy nie było przecież żadnych formalnych dokumentów i oficjalnych kart powołań, wszystko było "na słowo", dlatego tak wołali. Było ich tak wielu, że w pierwszej chwili myślałem, że ktoś ich do tego namówił i nie są tu z własnej woli. Powiedziałem im więc tak: "Jak nie jesteście pewni, nie chcecie tu być, boicie się lub się wam nie podoba, to idźcie do domu! Tutaj nie ma przymusu! To jest oddolny i dobrowolny zryw i walczymy, by być wolnym i od Niemców, i od Rosjan. Musicie mieć świadomość, że na froncie podczas walki ryzyko jest ogromne i wszyscy możecie zginąć! Tak niestety wygląda wojna". Choć wiem, że niektórzy się bali, to żaden nie wrócił do domu, wszyscy zostali ze mną. To był właśnie ten ich zapał – strach przestawał mieć znaczenie!
Kolejnym dowodem na wyjątkowość Powstania jest zachowanie mojego najmłodszego podwładnego, dwunastoletniego chłopaka. Pojawił się już w trakcie walk. Któregoś dnia po prostu przyszedł do mnie i powiedział: "Panie dowódco, ja też chciałbym walczyć!". Gdy się dowiedziałem, ile ma lat, od razu odmówiłem, ale nie dawał za wygraną, naciskał! Zgodziłem się, by był łącznikiem, bo na żołnierza był zdecydowanie za młody, i okazało się, że jest do tego stworzony. Bez większego trudu przedzierał się przez zniszczone miasto i niezwykle sprawnie przenosił informacje, które mu przekazywałem. Ten mały sam się wybrał na łącznika i myślę, że to najlepiej obrazuje, jaki panował wtedy entuzjazm! To była inna młodzież... Wychowana w innym kierunku niż obecna, bo w zupełnie innych okolicznościach życiowych. Najważniejsze były dom, edukacja i wojsko. Szkoły w dwudziestoleciu międzywojennym były niezwykle patriotyczne, kultywowały wiedzę o powstaniach i o tych, którzy walczyli o niepodległość. Historia naszego narodu i państwa była dla tych dzieciaków niesłychanie ważna.
Pozytywne nastawienie było siłą napędową Powstania, jednak na froncie zawsze najważniejsze są umiejętności. Wiedziałem, że [ci chłopcy] nie są wykwalifikowanym wojskiem, bo jak mieliby być? Wziąłem ich więc na podwórko, z trzech stron osłonięte oficynami, w bramie postawiłem dwóch strzelców wyborowych, by nas pilnowali, i zrobiłem im krótkie przeszkolenie. Jak obsłużyć broń, jak strzelać, rzucać granatem i tak dalej...
Naszym pierwszym zadaniem miała być budowa barykady na ulicy Działdowskiej. Najpierw jednak musiałem przejść po okolicznych domach i wytłumaczyć mieszkańcom, co i po co będziemy robić. Zobaczyłem wtedy, że entuzjazm udzielił się też ludności cywilnej. Reakcje były niesamowite! Cała Warszawa nas pozdrawiała i machała flagami, które nagle zalały całe miasto! Warszawiacy śpiewali na ulicach: "Ojczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie", krzyczeli "Jesteśmy z wami!", "Niech żyje Polska!". Gdy budowaliśmy barykadę, każdy chciał nam jakoś pomóc. Ludzie przynosili z domów meble, stare wanny i inne żelastwo oraz worki z piaskiem i umacniali nimi wał. Dzięki temu barykada była tak solidna, że tuż pod nią postawiłem sobie łóżko, na którym bez obawy mogłem spać. Nie było szans, by jakiś pocisk się przez nią przebił. Niemcy długo nie byli w stanie jej zdobyć, a jak tylko się zbliżali, to nasi chłopcy pach, pach i od razu wszystkich zabili.
Reakcja cywilów była wyjątkowa i budziła we mnie niezwykłe uczucia. Upajałem się tą chwilą i do dziś to wspomnienie mnie wzrusza. Wszędzie była życzliwość, i to nie tylko w pierwszych godzinach Powstania, ale także gdy robiło się coraz ciężej. Pamiętam, jak któregoś dnia chciałem odpocząć i poszedłem do starszej kobiety, którą zapytałem, czy mógłbym się u niej przespać. Babcia się przestraszyła, wiedziała, że jakby przyszli Niemcy, to od razu by ją zabili, ale powiedziała: "Niech pan się kładzie, w końcu pan jest nasz!".
W cieniu Woli
Nawet największa życzliwość mieszkańców nie była jednak w stanie przesłonić codziennego okrucieństwa walk. Nad Wolą już w pierwszych dniach unosił się czarny dym i swąd palonych ludzkich ciał. W dzień i w nocy słychać było krzyki, płacz i błaganie o pomoc. Były to sceny tak okrutne, że wymykają się wszelkim opisom.
To, co okupanci robili na Woli, było straszne i jeszcze bardziej mobilizowało nas wszystkich do walki. Raz moi chłopcy znaleźli podczas patrolu spalone ciała pięciu naszych żołnierzy. Opowiadali, że mieli do ciał przywiązane deski, by jak najdłużej się palili. Gdyby nie fakt, że to wszystko widziałem, to pewnie nie umiałbym sobie tak okrutnej rzezi wyobrazić. Szacuje się, że zginęło tam nawet pięćdziesiąt tysięcy Polaków. Pod niemieckim dowództwem i w niemieckich mundurach mordowali głównie najemnicy ze Wschodu i o azjatyckich rysach. Niemcy celowo poili ich alkoholem, by byli jeszcze bardziej okrutni. Pili, gwałcili i strzelali na oślep. Raz złapaliśmy jednego z nich. W krótkiej rozmowie chwalił się, że kocha Hitlera. Gdy zapytałem, jak to możliwe, skoro jest Rosjaninem, odpowiedział dumny, że ruskich nie lubi, a Polaków wręcz nienawidzi i nie zje śniadania, zanim sześciu nie zabije i nie zgwałci trzech dziewczyn. To była swołocz, inaczej nie da się ich określić! Ludzie tak okrutni, że aż ciężko to sobie wyobrazić.
Któregoś dnia przyszedł do mnie zrozpaczony mężczyzna i powiedział: "Niech mnie pan zabije!". Pytam więc dlaczego, co takiego zrobił? Zaczął opowiadać, że dwóch żołnierzy w niemieckich mundurach, ale właśnie pochodzących ze Wschodu, najpierw ich okradło, a teraz gwałcą mu córkę i żonę. Zapytałem więc swoich chłopaków, którzy ze mną pójdą i mi pomogą. Zgłosili się wszyscy, wybrałem dwóch i poszliśmy. Żona, już zgwałcona, siedziała w kącie, a córka jeszcze się przed nimi broniła. Krzyknąłem: "Ruki w wierch!", ale ci zamiast posłuchać, zaczęli sięgać po broń. Moi chłopcy byli już nauczeni, że w takiej sytuacji strzela się od razu.
Miałem taką swoją formułkę, której uczyłem swoich żołnierzy: "W razie napadu lub poważnego zagrożenia napadem, gdy krzykniesz 'Ruki w wierch' albo 'Hände hoch', a przeciwnik nie posłucha i będzie sięgał po pistolet – od razu strzelaj mu prosto w łeb!". Zawsze mówiłem też, że bezbronnych się nie zabija! Nawet jakby to był gestapowiec (a ci słynęli z okrucieństwa), ale zareaguje na zawołanie i się podda – nie zabijać go! Zabijało się tylko w ostateczności! Nie chcieliśmy być tacy jak nasi okupanci.
ZOBACZ CAŁY CYKL ROZMÓW MAGDY ŁUCYAN "POWSTAŃCY"