W cieniu zamachów w Europie oraz geopolitycznej batalii na polach Syrii po cichu toczy się gra o Ukrainę. Kijów pozbył się już wszystkich asów, zaś Berlin wyraźnie pokazuje karty Moskwie. Dotychczas Ukraina potrafiła oprzeć się niemieckiej presji, bo i tak decyduje głos Amerykanów. Jednak dziś wiele wskazuje na to, że również Waszyngton chce jak najszybciej zakończyć konflikt z Moskwą o Ukrainę.
Interweniując w Syrii – dla Moskwy froncie o drugorzędnym znaczeniu w porównaniu z Ukrainą – Putin zmusił USA i Europę do współpracy. Efekty widać w negocjacjach na temat przyszłości Donbasu. Kreml działa tu dwutorowo: w formacie normandzkim (z Niemcami i Francją) oraz bezpośrednio, rozmawiając z USA. To tutaj zapadają strategiczne decyzje, które później próbuje się realizować na forum "normandzkiej czwórki".
Rozumiemy, że decydujący wpływ na stanowisko Kijowa mają USA, które, w istocie rzeczy "kierują" tam życiem codziennym. Toteż jako pragmatycy współdziałamy nie tylko z naszymi francuskimi i niemieckimi partnerami w ramach tzw. formatu normandzkiego, lecz współpracujemy także z Amerykanami
Siergiej Ławrow
Dotychczas mińskie porozumienie z lutego 2015 r. przynosiło Ukrainie więcej korzyści niż strat. Sankcje doskwierają Rosji, był czas na odbudowę armii, zaczęły się – choć bardzo wolno – jakieś reformy. Przerwanie działań wojennych, wycofanie ciężkiej broni, zamrożenie konfliktu oznaczały klęskę forsowanego wiosną 2014 r. przez Kreml projektu Noworosji.
Ale czas mija i zwiększa się presja, by Kijów wypełnił polityczne punkty porozumienia. A te nie są dla Ukrainy korzystne. Co gorsza, Rosji udało się zamienić kolejność wypełniania punktów rozejmu. Teraz pierwsi muszą pójść na ustępstwa Ukraińcy, bez gwarancji, że później zrobi to Rosja. A więc najpierw amnestia dla rebeliantów, lokalne wybory i autonomia części Donbasu, a dopiero potem jej demilitaryzacja i oddanie kontroli nad granicą Kijowowi. Taktyka Kremla przynosi efekty. Rosja pozbyła się piętna agresora (dziś zachodni dyplomaci już regularnie jako strony konfliktu wymieniają Kijów i rebeliantów, czyli potwierdzają rosyjską narrację o wojnie domowej na Ukrainie) i używa Zachodu do nacisków na Kijów.
Cel Putina
Gdyby nie zachodnie sankcje i kryzys ekonomiczny w Rosji, Putin dawno zamroziłby konflikt w Donbasie, tak jak w Południowej Osetii, Abchazji czy Naddniestrzu. To by poważnie utrudniło, jeśli nie uniemożliwiło, zbliżenie Ukrainy z Zachodem i destabilizowało ją tak, jak destabilizowane są od lat Gruzja i Mołdawia. Jednak Kreml chce inaczej rozwiązać problem donbaski, bo po pierwsze – zależy mu na całej Ukrainie, a po drugie – szkoda pieniędzy na zrujnowany region. Moskwa wspomaga istnienie "republik ludowych" sumą ponad 1 mld dolarów rocznie. Putin chce ten ciężar zrzucić na barki władz w Kijowie, a przy okazji na trwałe wszczepić "wirus donbaski" do ukraińskiego organizmu państwowego.
Służyć temu mają amnestia dla rebeliantów oraz wybory w "republikach ludowych" uznane przez ukraiński rząd. Ze swej strony Moskwa odwoła zaś obecnych liderów separatystów w rodzaju Aleksandra Zacharczenki czy Igora Płotnickiego, zastępując ich nowymi "cywilami" akceptowanymi przez Zachód i Kijów. Formalnie zgodzą się podlegać ukraińskim władzom, a jednocześnie będą wypełniać instrukcje z Moskwy.
"Republiki ludowe" (doniecka i ługańska) wrócą w skład państwa ukraińskiego, co oznaczać jednak będzie finansową odpowiedzialność za nie Kijowa (choć większość pieniędzy wyłoży zadowolona z "końca wojny" UE), ale też uzyskanie przez donbaskie elity prawa do zasiadania w parlamencie narodowym. Biorąc pod uwagę historię wyborów, liczebność elektoratu w Donbasie i ogromną tam popularność prorosyjskiego Bloku Opozycyjnego – jego frakcja w Radzie Najwyższej stanie się wystarczająco liczna, żeby nie dało się bez niej sformować koalicji, a co najmniej by mogła blokować zmiany w konstytucji.
W ten sposób do Kijowa wróci silny obóz promoskiewski, zdolny wpływać na strategiczne decyzje państwa. Zaś w przyszłości – i to nawet niedalekiej – mógłby on przejąć władzę. Tak oto plan Moskwy, którego pierwszym ważnym krokiem jest przeprowadzenie wyborów w Donbasie, doprowadziłby co najmniej do zablokowania zbliżenia Ukrainy z Zachodem.
Ręczne sterowanie
Przez wiele miesięcy negocjacje w formatach określonych w Mińsku w lutym 2015 r. nie przynosiły przełomu. Rozmowy nabrały dynamiki dopiero w styczniu 2016 r. – gdy Putin przeszedł do realizacji zmodyfikowanych planów wobec Ukrainy. Ich kluczowym punktem jest przeprowadzenie w okupowanej części Donbasu wyborów (poza faktyczną kontrolą Kijowa). Mają one otworzyć drogę do powrotu regionu pod formalną władzę Kijowa, przy utrzymaniu tam jednak dominujących wpływów Moskwy.
Na początku roku doszło do dwóch znamiennych zmian w ekipie rosyjskich negocjatorów. Od kluczowych zadań w sprawie Donbasu odsunięto doświadczonych dyplomatów, a zastąpili ich zaufani ludzie Putina. Władisław Surkow zastąpił wiceministra spraw zagranicznych Grigorija Karasina w kontaktach z Departamentem Stanu USA, zaś Borys Gryzłow został przedstawicielem Rosji w tzw. grupie kontaktowej, która regularnie zbiera się w stolicy Białorusi, by negocjować warunki realizacji kolejnych punktów porozumienia mińskiego. Zajął miejsce Azamata Kulachmetowa, byłego ambasadora Rosji w Syrii.
Surkow to od wielu lat jeden z najbliższych współpracowników Putina. Niegdyś opracował koncepcję "suwerennej demokracji", która stanowi model rządów w putinowskiej Rosji. Potem, podczas kryzysu na Ukrainie, był pośrednikiem między Kremlem a Wiktorem Janukowyczem. Wreszcie wiosną 2014 r. odpowiadał za wybuch rebelii w Donbasie. Z kolei Borys Gryzłow, były szef MSW i były szef Dumy, teraz zasiada jako stały członek w Radzie Bezpieczeństwa Rosji. Obaj, Surkow i Gryzłow, są na czarnej liście UE, USA i Ukrainy. Mimo to rozmawiają z nimi i zachodni dyplomaci, i ukraiński prezydent.
Putin wykorzystuje kryzys polityczny w Kijowie i słabości Poroszenki, który traci gwałtownie popularność i jest ostro atakowany przez opozycję. Oddelegowanie Borysa Gryzłowa do tzw. grupy kontaktowej oznacza nawiązanie przez Kreml bezpośredniego kanału dialogu z Poroszenką. 11 stycznia Gryzłow wylądował w Kijowie – choć formalnie jest na Ukrainie persona non grata.
Podczas rozmowy w cztery oczy Gryzłow miał Poroszence przedstawić "mapę drogową" realizacji Mińska-2. Po kolei: amnestia generalna dla rebeliantów, uzgodnienie z rebeliantami i uchwalenie ustawy o wyborach, uznanie przez Kijów wyników wyborów w Donbasie, uchwalenie prawa o "specjalnych procedurach dla lokalnego samorządu", wprowadzenie tych zapisów do konstytucji. Po spełnieniu tych warunków Kijów miałby odzyskać kontrolę nad granicą, a Rosja mogłaby rozmawiać z UE o zniesieniu sankcji. Oczywiście Poroszenko nie może przyjąć takich warunków, więc ledwo Gryzłow odleciał do Moskwy, ukraiński prezydent wystąpił w telewizji i przedstawił własną "mapę": odpowiednio długi okres całkowitego zawieszenia broni, wycofanie nielegalnie stacjonujących sił, przywrócenie kontroli Ukrainy nad granicą. Dopiero wtedy i tylko wtedy wybory.
Pierwsza misja Gryzłowa nie przyniosła sukcesu, ale tego Putin mógł się spodziewać. Na Kremlu wiedzą, że do zmiany stanowiska Poroszenkę może zmusić tylko Zachód, a dokładniej mówiąc, Amerykanie.
Burza mózgów
To zadanie wziął na siebie Surkow. I szybko coś zaczęło się działać w specjalnym "ukraińskim" kanale komunikacji z USA. Chodzi o specjalne relacje ustanowione w maju ub.r. Spotkania i rozmowy Karasina z Victorią Nuland, która w Departamencie Stanu nadzoruje sprawy Europy Wschodniej, nie przynosiły długo przełomu. Wystarczyły jedna telefoniczna rozmowa i jedno spotkanie, żeby to się zmieniło.
Dwa dni po wyprawie Gryzłowa do Kijowa, a więc 13 stycznia, doszło do telefonicznej rozmowy Putina z Barackiem Obamą. Główny temat: Ukraina. Prezydent USA podkreślił, że kolejnym kluczowym krokiem powinno być osiągnięcie porozumienia w sprawie wyborów lokalnych w Donbasie. Ani słowa o wycofaniu oddziałów rosyjskich czy rozbrojeniu sił zbrojnych "republik ludowych". Dwa dni później miało miejsce zaskakujące spotkanie w obwodzie kaliningradzkim.
Surkow jest jak najbardziej odpowiednią osobą do prowadzenia dyskusji na temat realizacji umowy z Mińska
Departament Stanu USA
Surkow nie ma wstępu do UE i USA, był więc problem z wyborem miejsca jego spotkania z Nuland. Rozwiązano to tak, że Amerykanka, która akurat gościła na Litwie, wjechała do sąsiedniego obwodu kaliningradzkiego. Surkow już czekał w Pioniersku. Rozmowa trwała aż sześć godzin. Co ustalono w sprawie Ukrainy, nie wiadomo. Kremlowski wysłannik mówił tylko o bardzo konstruktywnej "burzy mózgów", zaś strona amerykańska w oficjalnym komunikacie przyznała, że "Surkow jest jak najbardziej odpowiednią osobą do prowadzenia dyskusji na temat realizacji umowy z Mińska".
Kilka dni później, 19-20 stycznia Surkow pojawił się w Doniecku i Ługańsku. Po raz drugi – 15-16 lutego. Oprócz zwyczajowej kontroli poczynań rebeliantów Surkow miał – jeśli wierzyć ustaleniom Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) – omawiać przygotowania do lokalnych wyborów, które miałyby się odbyć tej wiosny. Chronologia zdarzeń wskazuje, że o tym właśnie rozmawiał z Nuland. Zresztą późniejsze deklaracje amerykańskie zdają się to potwierdzać.
W połowie lutego, w kuluarach konferencji w Monachium, o Ukrainie rozmawiali John Kerry i Siergiej Ławrow. Dzień po ich spotkaniu doszło do kolejnej rozmowy telefonicznej Obamy z Putinem.
Amerykański prezydent miał mówić o konieczności "szybkiego osiągnięcia porozumienia" w sprawie wyborów w Donbasie. Ważne jest też to, co zaraz po Monachium stwierdził Daniel Fried, który w Departamencie Stanu koordynuje kwestię sankcji: – Widzimy, że Rosja staje się coraz bardziej zaangażowana w dyplomatyczne rozwiązanie, miejmy nadzieję, że osiągniemy je w ciągu tego roku.
Widzimy, że Rosja staje się coraz bardziej zaangażowana w dyplomatyczne rozwiązanie, miejmy nadzieję, że osiągniemy je w ciągu tego roku
Daniel Fried
Ustalić z Rosjanami coś za plecami Ukraińców to jedno, zmusić tych ostatnich do realizacji planu uzgodnionego bez ich udziału to drugie. Widzą to Rosjanie, choćby Ławrow, który 13 marca w telewizyjnym wywiadzie podkreślił: – Rozumiemy, że decydujący wpływ na stanowisko Kijowa mają USA, które, w istocie rzeczy, "kierują" tam życiem codziennym. Toteż jako pragmatycy współdziałamy nie tylko z naszymi francuskimi i niemieckimi partnerami w ramach tzw. formatu normandzkiego, lecz współpracujemy także z Amerykanami.
Co prawda Obama przedłużył 2 marca o kolejny rok dekrety prezydenckie z marca 2014 r., na podstawie których jego administracja zastosowała sankcje przeciwko Rosji, ale widać, że prezydent USA dąży do jakiegokolwiek kompromisu z Moskwą, zanim odejdzie z Białego Domu. Nie chce jednak bezpośrednio naciskać na Kijów. To zadanie wzięli na siebie Europejczycy.
Normandzka "trojka"
W Berlinie i Paryżu nie kryją się z opinią, że na obecnym etapie głównym winowajcą "zamrożenia" procesu mińskiego jest Ukraina, a nie Rosja. W ubiegłym roku okazało się, że Poroszenko nie jest zdolny – nawet gdyby chciał – zebrać w parlamencie większości konstytucyjnej dla wprowadzenia do ustawy zasadniczej poprawek dających autonomię Donbasowi. Co więcej, próby wprowadzania takich zapisów okrężną drogą wywołały awanturę w parlamencie i zamieszki na ulicach, w których zginęli ludzie. Więc Zachód skupił się na szukaniu innego rozwiązania – aby przeprowadzić wybory w Donbasie jeszcze tej wiosny, w ramach obowiązującego ukraińskiego prawa.
22 lutego spotkali się w Berlinie, przed wspólnym wylotem do Kijowa, Frank-Walter Steinmeier i Jean-Marc Ayrault, szef MSZ Francji. Szef niemieckiej dyplomacji skrytykował Ukrainę za zbyt wolne jego zdaniem tempo prac nad nową konstytucją i nową ordynacją wyborczą. Podkreślił, że wspólnota międzynarodowa oczekuje od Kijowa wprowadzenia zmian, które przewidziane są mińskimi porozumieniami. Kiedy następnego dnia szef MSZ Ukrainy Pawło Klimkin tłumaczył, że zanim dojdzie do wyborów w Donbasie, należy zapewnić bezpieczeństwo głosującym, Steinmeier ostro odpowiedział: "sytuacja bezpieczeństwa nie może usprawiedliwiać tego, że nie pracuje się nad ustawą o wyborach".
Do narożnika zepchnięto Ukrainę niedługo później, na spotkaniu "czwórki normandzkiej" w Paryżu (3-4 marca). Znów prym wiódł Steinmeier, Ayrault mu wtórował, a Siergiej Ławrow z ukontentowaniem się przyglądał. Po spotkaniu szef francuskiego MSZ ogłosił, że uzgodniono konieczność przeprowadzenia wyborów w Donbasie przed końcem czerwca tego roku. Inaczej wyniki spotkania ocenił szef ukraińskiego MSZ. Zdaniem Klimkina przełomu nie ma, a przed zorganizowaniem wyborów należałoby "zapewnić bezpieczeństwo w terenie" oraz ścisłe przestrzeganie porozumienia o przerwaniu ognia. Ławrow odpowiedzialnością za brak porozumienia obarczył Ukrainę, a Steinmeier znów miał powody do frustracji i krytyki postawy Kijowa.
Jedno jest jasne: tych wyborów nie można dłużej odkładać
Frank-Walter Steinmeier
Komentując paryskie rozmowy, Roman Biezsmertnyj, przedstawiciel Ukrainy w mińskiej grupie roboczej ds. politycznych, stwierdził, że "Berlin i Paryż muszą się zdecydować, jaką rolę chcą grać w tym procesie". "Chcielibyśmy widzieć ich w roli arbitrów, a nie lobbystów rosyjskich interesów" – podkreślił. Presja, żeby przeprowadzić wybory w Donbasie, jest bowiem coraz większa. – Jedno jest jasne: tych wyborów nie można dłużej odkładać – mówił rozdrażniony szef MSZ Niemiec.
Cóż z tego, że 17 marca, na marginesie szczytu unijnego, Angela Merkel, Francois Hollande i Petro Poroszenko wspólnie podkreślili, że zniesienie sankcji przeciwko Rosji zależy od pełnego zrealizowania porozumienia mińskiego. Problem w tym, że głównego hamulcowego Berlin widzi dziś w Kijowie i coraz bardziej omija Ukraińców w rozmowach z Rosjanami. 23 marca do Moskwy poleciał Steinmeier, by usłyszeć od Ławrowa kolejne oskarżenia pod adresem Ukrainy. Na dodatek szef niemieckiej dyplomacji już sugeruje, że brak realizacji oczekiwań Zachodu może kosztować Kijów utratę pomocy finansowej z Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Sytuacja jest tak napięta, że ambasador Ukrainy w Berlinie zarzucił rządowi Niemiec "nadskakiwanie" Rosji i jednostronne obarczanie władz w Kijowie odpowiedzialnością za brak postępów w zabiegach o rozwiązanie kryzysu w Donbasie. W wywiadzie dla agencji dpa Andrij Melnyk skrytykował też Berlin za wysyłanie pod adresem Moskwy "pojednawczych sygnałów, które odbierane są tam jako przejaw słabości".
Co zrobi Poroszenko?
Kijów gra na czas, chcąc opóźnić niekorzystne dla niego decyzje. Ostatnio sięgnął do kwestii zapewnienia bezpieczeństwa podczas wyborów. Dlatego należy powołać międzynarodową misję policyjną – przekonuje Ukraina. Niemcy chłodno przyjęli ten pomysł, a poza tym nie da się go zrealizować w ramach OBWE, bo weto zgłosi Moskwa.
Pozycję Kijowa pogarsza fakt, że już raz nie dotrzymał terminu obiecanego Zachodowi. Ustawa o wyborach miała być przyjęta w grudniu ub.r., a same wybory miały się odbyć w marcu tego roku. Teraz Poroszenko dostał jasny sygnał, że kolejna zwłoka nie ujdzie płazem. Nowe terminy to przyjęcie ustawy o wyborach w Donbasie do końca marca, a wybory najpóźniej w czerwcu. W przeciwnym razie UE może zdjąć sankcje z Rosji – jeszcze w czerwcu albo w grudniu. Byłaby to kara dla Kijowa za niewypełnianie porozumień mińskich.
Opiniotwórczy tygodnik "Dzerkało Tyżnia" ujawnia kulisy gry wokół ustawy o wyborach. Podobno Poroszenko zlecił zaufanemu współpracownikowi przygotowanie projektu ustawy w porozumieniu z Berlinem i Paryżem. Wszystko toczy się w tajemnicy, a Kijów myśli, że Moskwa nie zna tych planów. Tymczasem, jak twierdzi informator "Dzerkała Tyżnia", Niemcy i Francuzi nie tylko dzielą się z Rosjanami wiedzą na temat przygotowywanej ustawy, ale wręcz konsultują z Moskwą poszczególne zapisy projektu.
Poroszenko znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Jeśli spróbuje przepchnąć ustawę, która pozwoli ogłosić przez Zachód i Rosję wybory w Donbasie za legalne, może dojść do nowej fali zamieszek i kryzysu politycznego. Realizacja obecnych oczekiwań "normandzkiej trójki" może się dla Poroszenki skończyć zupełną utratą zaufania społecznego i poparcia w parlamencie. W efekcie prezydent może stać się zakładnikiem obozu prorosyjskiego. Straci też Ukraina, bo "powrót" okupowanej części Donbasu pod jurysdykcję Kijowa w forsowanej dziś przez Moskwę i Berlin formule oznacza zainfekowanie państwa "wirusem donbaskim".
Jeśli zaś Poroszenko nie spełni oczekiwań Berlina (i Moskwy), oficjalnie zostanie ogłoszony winnym fiaska realizacji porozumienia mińskiego, a w UE uznają, że mają rozwiązane ręce i mogą znosić sankcje wobec Moskwy. Dla Ukrainy to też fatalny scenariusz. Ten wariant jest dziś bardziej prawdopodobny, bo prezydent może mieć w parlamencie problem ze zebraniem zwykłej większości dla uchwalenia ustawy wyborczej. Dlatego Poroszenko może próbować pozbyć się odpowiedzialności za dalszy rozwój wypadków. Według "Dzerkała Tyżnia" prezydent rozważa ogłoszenie referendum w sprawie autonomii okupowanej części Donbasu. Najprawdopodobniej Ukraińcy powiedzieliby w takim głosowaniu "nie". A wtedy Poroszenko mógłby się zasłonić wolą narodu i tak przed Zachodem tłumaczyć się z niewypełnienia porozumienia mińskiego.