Clint Eastwood, legenda amerykańskiego kina, poparł Donalda Trumpa, bo "nie liże nikomu tyłka i nie jest bojaźliwą ciotą". Sam ma ośmioro dzieci z sześcioma kobietami, można więc podejrzewać, że afery seksualne przypisywane Trumpowi nie robią na nim większego wrażenia. Nie znosi przy tym Hillary Clinton, tak jak nie znosił Baracka Obamy. Nie jest jednak i nigdy nie był typowym republikaninem.
Gdy Clint Eastwood w wywiadzie dla magazynu "Esquire" ogłosił, że poprze Trumpa, "bo jemu przynajmniej o coś chodzi i nie jest mięczakiem", republikanie "sprzedali" to jako głos fanatycznego zwolennika ich kandydata. Eastwood zaznaczył wówczas, że Trump nie jest jego bratnią duszą, ale mając do wyboru jego i Clinton, nie waha się, na kogo oddać swój głos. I choć lewicujące, a zdaniem wielu lewackie Hollywood przywykło do tego, że twórca "Bez przebaczenia" konsekwentnie opowiada się za republikańskimi kandydatami, dla wielu głos czołowego moralisty Ameryki oddany na Trumpa to zbyt wiele do przełknięcia.
Jednak Eastwood, wbrew temu, jak postrzegają go amerykańscy konserwatyści, nie jest i nigdy nie był typowym republikaninem. Jego polityczne wybory zawsze były pełne sprzeczności. Jako jeden z niewielu znanych przeciwników obecnego prezydenta Baracka Obamy oficjalnie poparł małżeństwa homoseksualne, podpisując się w 2012 r. pod listem do Sądu Najwyższego USA, w którym znane osobistości domagały się równouprawnienia par. Ze zdumieniem odebrano więc jego niedawną wypowiedź, w której chwalił Trumpa "za niezważanie na polityczną poprawność" i dystansowanie się od "pokolenia mięczaków i ciot".
Wszystko lepsze od "największego nieszczęścia"
We wspomnianej rozmowie z magazynem "Esquire", w której po raz pierwszy towarzyszył mu ukrywany przez dwie dekady nieślubny syn Scott Eastwood, 86-letni reżyser w typowym dla siebie stylu, bez owijania w bawełnę uzasadnił swój wybór.
– Żyjemy w epoce wzajemnego lizania tyłków, gdy wszyscy tylko chodzą na paluszkach, niczym po skorupkach jajek, żeby nikogo nie urazić. Dziś stale ktoś oskarża kogoś o rasizm. W czasach mojej młodości nikt nie nazwałby tego, co mówi Trump, rasizmem. Pogódźcie się z tym, w jaki sposób mówi, do jasnej cholery! Może używa mocnego języka, ale takie mamy niewesołe czasy – grzmiał Eastwood.
Mówiąc o rasizmie, skomentował nieszczęsną wypowiedź Trumpa o kalifornijskim sędzim Gonzalo Curielu, w której ten sugerował, że wydaje wyroki na korzyść swoich meksykańskich współziomków, bo tam właśnie sięgają jego korzenie. Clint przyznał, że "to było głupie, ale nie rasistowskie" i dodał, że woli miliardera o ciętym języku od byłej sekretarz stanu, która idzie drogą Baracka Obamy i jest dla Ameryki "największym nieszczęściem". Jego niechęci do obecnego prezydenta nie zmienił nawet fakt, że ten jakiś czas temu uhonorował jego i Boba Dylana medalem za osiągnięcia w sztukach humanistycznych. Eastwood nie pojawił się nawet w Białym Domu, by go odebrać.
Wyjaśnił też, że słowa o ciotach i mięczakach nie oznaczają tego, co być może przychodzi na myśl homofobom, czyli pogardliwego określenia homoseksualistów, których związki przecież popiera. Chodzi mu o nadmierną delikatność i pobłażliwość zamiast zdecydowania w wygłaszanych sądach. – Najgorszą cechą dzisiejszych polityków jest to, że są nudni. Możecie mnie zagłodzić, torturować i zabić, ale nie zanudzajcie mnie. A to właśnie się dzieje. A wszystko przez cholerną polityczną poprawność. Co by nie powiedzieć o Trumpie, on przynajmniej ma ją w nosie. Podobnie jak ja – tłumaczył swoją postawę.
Mimo to, jak zapowiedział, ani razu nie pokazał się w otoczeniu Trumpa ani nawet na konwencji wyborczej republikanów, podczas gdy przed czterem laty, gdy popierał Romneya, był jej gwiazdą. Jego słynna kpiarska przemowa do pustego krzesła, na którym miał siedzieć "niewidzialny Obama", zrobiła wtedy furorę.
Brudny Harry, broń kontrolowana i pacyfizm?
Kojarzony od lat z Partią Republikańską Eastwood zaskoczyłby zapewne rasowych konserwatystów, gdyby mogli poznać bliżej jego poglądy, choćby na kwestię związków partnerskich czy feminizmu. W sporym stopniu na postrzeganie go jako tradycjonalisty, a także – choć niesłusznie – szowinisty i zwolennika czarno-białego świata, miały wpływ filmy, w których gra ze sporymi sukcesami od ponad sześciu dekad i które z jeszcze większymi od czterech dekad reżyseruje.
Przygodę z aktorstwem rozpoczął w latach 50., ale dla kina odkrył go twórca "Dawno temu w Ameryce", wielki Sergio Leone w latach 60., obsadzając w swoich słynnych spaghetti westernach jako Bezimiennego Rewolwerowca. Począwszy od tych filmów, zaczął kształtować się jego image twardziela. Późniejsze filmy ugruntowały ten wizerunek – nade wszystko seria pięciu tytułów o Brudnym Harrym, jaką nakręcił z Donem Siegelem. Harry Callahan – twardziel, wierny wartościom, jakie cywilizowały Amerykę, stał się dla jej mieszkańców symbolem, antidotum na obyczajowe rozpasanie, lekarstwem na poczucie bezsilności – mimo że daleko mu było do doskonałości. Bez mrugnięcia okiem potrafił np. strzelić w plecy ściganemu. Nie bez powodu nazywano go "Dirty Harry" ("brudny", ale i "parszywy"). Wymowę filmu uznano wręcz za niebezpieczną, zaś intelektualiści oskarżali twórców o propagowanie przemocy. Z postacią Harry'ego Callahana Eastwood pożegnał się dopiero w końcu lat 80. Potrzeba było wielu filmów – już w jego własnej reżyserii – by wyzwolił się z szuflady rewolwerowca.
Dla fanów tych obrazów zaskoczeniem będzie fakt, że kojarzony z nieodłącznym pistoletem w dłoni ich bohater niewiele ma wspólnego z Eastwoodem, który już w latach 70. opowiadał się za kontrolowanym dostępem do broni (to także nie pokrywa się z marzeniem republikanów o powszechnym do niej dostępie, za to bliskie jest programowi demokratów). Ale na tym nie koniec, bo to, co dalej głosi Clint, krytykując zarówno interwencję amerykańską w Wietnamie i Korei, jak również Afganistan i – uwaga – wojnę w Iraku, każe tytułować go pacyfistą. Brzmi dziwnie? O tym wszystkim mówił w wielu wywiadach, przede wszystkim zaś w słynnym telewizyjnym programie Larry'ego Kinga. – Uważam, że Stany Zjednoczone nie powinny być zbyt militarystyczne, nie powinny też odgrywać roli globalnego policjanta – oświadczył przed laty.
Po tym wyznaniu liczni amerykańscy fani aktora osłupieli. Program był nagrywany w połowie lat 90., a 20 lat później Eastwood nakręcił swój najbardziej dochodowy film w historii, czyli "Snajpera" – opartą na faktach historię Chrisa Kyle'a, najskuteczniejszego w dziejach amerykańskiego snajpera, który w Iraku zastrzelił 160 "wrogów". Dodajmy – nie tylko mundurowych, również cywili. Dla jednych był bohaterem, dla innych zabójcą. Uczestniczył aż w czterech misjach, a kiedy wrócił, nie umiał odnaleźć się w zwyczajnej codzienności. Cierpiał na syndrom stresu pourazowego, był psychicznie zniszczony. Film wywołał burzliwą dyskusję zarówno wśród widzów, jak i krytyków. Zdobył aż sześć nominacji do Oscara i zarobił ponad 350 mln dolarów.
Dla tych, którzy znali stosunek reżysera do wojny w Iraku, czytelny był obraz pogromu, jaki na zawsze pozostawia ona w żołnierzach. Ponoć rzeczywisty Kyle różnił się od tego z obrazu Eastwooda. Zachowane wywiady, relacje kolegów kreślą obraz człowieka zafascynowanego zabijaniem. U Clinta – w interpretacji Bradleya Coopera – jest człowiekiem złamanym, poharatanym przez czyny, jakich się dopuszczał, bo nie miał innego wyjścia, w imię życia kolegów z jednostki i w obronie własnego kraju. Sam reżyser burzliwe spory skomentował krótko: "chciałem wyłącznie pokazać, co wojna robi z człowiekiem".
Dekadę wcześniej nakręcił dyptyk o bitwie o Iwo Jimę: "Sztandar chwały" oraz "Listy z Iwo Jimy". Pierwszy z filmów pokazywał wydarzenie oczami zwycięzców – Amerykanów, drugi przegranych – Japończyków. Mimo patetycznego tonu tego pierwszego, drugi poraża obrazem ludzi idących na śmierć z pełną jej świadomością. Eastwoodowi udało się ponownie pokazać ogrom cierpienia ludzi wprzęgniętych w tryby historii, zmuszonych do zabijania wbrew własnej woli, choć w zupełnie innych okolicznościach niż te w Iraku.
Niedoszły wiceprezydent
Mimo iż poglądy polityczne Eastwooda łączą mnóstwo sprzeczności, to po jego zapowiedzi poparcia Trumpa niezadowoleni są w zasadzie wszyscy. Republikanie – bo choć poparł ich kandydata, mimo próśb i nalegań odmówił włączenia się w kampanię. Demokraci – bo o ile popieranie Reagana, Romneya, a nawet Busha juniora było po prostu głosowaniem na przeciwny obóz polityczny, to już zaakceptowanie człowieka oskarżonego o niepłacenie podatków i – co gorsza – o molestowanie seksualne przełknąć trudno. Zwłaszcza gdy wybiera go twórca "Bez przebaczenia" czy "Za wszelką cenę" – filmów, za sprawą których stał się dla rodaków autorytetem. Jednak Eastwood wcale nie ukrywa, że głos oddany na Trumpa jest bardziej głosem przeciw Hillary niż za ekscentrycznym milionerem.
Nigdy specjalnie nie liczył się z tym, co mówią o nim inni, może dlatego, że zwykle mówili bardzo dobrze. W przeprowadzonym w pierwszej dekadzie tego wieku sondażu ponad 60 proc. Amerykanów uznało go za ideał krajana."Gdyby George Washington mógł wskazać swojego następcę, wybrałby Clinta Eastwooda. Amerykanie na pewno by na niego zagłosowali" – napisał wtedy dziennikarz "New Yorkera". Co prawda sam zainteresowany zwykł mawiać: "uchowaj mnie Boże z dala od polityki", ale ma przecież na koncie romans z nią. Jako burmistrz (choć bezpartyjny) rodzinnego Carmel w Kalifornii zdziałał więcej niż którykolwiek z jego poprzedników: ograniczył biurokrację, zlikwidował idiotyczne zarządzenia, rozbudował bibliotekę o kilka skrzydeł, specjalnie dla dzieci stworzył park rozrywki, założył laboratorium medyczne Molecular Sciences, któore zajmuje się badaniami nad rakiem i chorobami serca. Wszystko dlatego, że nie mógł znieść opieszałości urzędników. Podobno Eastwood-burmistrz był równie milczący i szorstki jak Eastwood-Brudny Harry. I równie skuteczny, choć bez broni.
George Bush senior, którego Eastwood poparł w wyborach w 1988 r., zdradził, że miał plany uczynienia go… wiceprezydentem po pierwszych zwycięskich wyborach. Najwyraźniej był pod wrażeniem wsparcia, jakiego artysta udzielał przy każdej okazji Ronaldowi Reaganowi, starszemu o całe pokolenie, choć znacznie mniej od niego zdolnemu aktorowi, za to wybitnemu prezydentowi.
Ponoć Eastwood przerwał mu w pół słowa i wybuchnął śmiechem. Oznajmił, że tak naprawdę nie czuje się związany z żadnym obozem politycznym. Przyznał też, że zdarza się, iż w wyborach lokalnych popiera demokratów. "Mam swoja własną filozofię. Jestem za totalną wolnością. Ludzie powinni robić to, na co mają ochotę. Byle nie szkodzili innym" – mówił. I dodał: "Poprę każdego, byle w słusznej w sprawie. Byłem społecznym liberałem i podatkowym konserwatystą na długo przedtem, nim stało się to modne".
Gdy prezydentem został Bush Jr, a Michael Moore nakręcił propagandowy dokument "Farenheit 9.11", w którym "odkrył" rzekome powiązania rządu Stanów Zjednoczonych z terrorystami, Eastwood wpadł w szał i publicznie nazwał go zdrajcą. Wywołał też sensację, grożąc Moore'owi śmiercią. Na jednym z przyjęć w blasku jupiterów, patrząc w oczy reżysera, oświadczył: "pamiętaj Michael, gdyby przyszło ci do głowy kontynuować te brednie w następnym filmie, zabije cię". Lokalna prasa podjęła temat, pytając czytelników: "czy Eastwood miałby prawo strzelać do Moore'a"? Odpowiedź brzmiała: jasne, że tak!
Konserwatysta skażony liberalizmem? Nie, libertarianin
Gdyby Eastwood przyjął propozycję Busha seniora i został wiceprezydentem, narobiłby i sobie, i jemu nie lada kłopotów. Wcześniej czy później bowiem wyszłyby na jaw jego całkiem niekonserwatywne poglądy na kwestie obyczajowe. Np. na temat związków partnerskich (jest zwolennikiem małżeństw homoseksualnych, bo "każdy człowiek ma prawo do szczęścia"), czy aborcji (jest zdania, że to wyłącznie sprawa kobiet:" dotyczy przecież ich ciał"). Jedna z jego byłych partnerek przyznaje zresztą, że zachęcał ją do niej, co nie przystoi konserwatyście.
Ma – jak sam ostrożnie mówi – "prawdopodobnie" ośmioro dzieci z sześcioma kobietami. Najstarsze dziecko Clinta pochodzi z przelotnego związku, który nawiązał, choć był już wtedy żonaty. Istnienie syna ukrywał przez lata przed pierwszą żoną, która również obdarowała go dwojgiem potomków. W przypadku kolejnych związków rzecz miała się podobnie.
Sandra Locke, niegdyś znana aktorka, z którą Eastwood przeżył kilkanaście lat, mówi, że nie umie być wierny jednej kobiecie. On sam twierdzi: "monogamia nie jest dla mnie". Ich związek trwał 14 lat. On był jeszcze żonaty, ona była mężatką, choć jej ówczesny mąż był… gejem. Eastwood kupił mu nawet dom, w którym ten zamieszkał z kochankiem, byle tylko zostawił Sandrę. Do rozwodu pary jednak nie doszło. Clint i Sandra zakończyli swój nieformalny związek w atmosferze skandalu. Ona wyznała publicznie, że zmusił ją do sterylizacji, co brzmi dziwnie, bo w tym czasie Jacelyn Reeves została matką kolejnej dwójki jego dzieci. Ze związku z Reeves pochodzi robiący dziś filmową karierę, będący kopią młodego Clinta Scott Eastwood, którego uznał i przedstawił światu całkiem niedawno. Można więc podejrzewać, że afery seksualne przypisywane Trumpowi nie zrobiły na nim takiego wrażenia jak na powściągliwych kolegach.
Aż pięcioro dzieci Clinta Eastwooda pochodzi przecież ze związków pozamałżeńskich, a ojcem aż trzykrotnie został w trakcie trwania poprzednich związków. Chcąc wynagrodzić dzieciom życie z dala od niego, zapraszał je na plany filmowe i rozwijał ich zainteresowanie kinem. Skrycie marzył, by jego patchworkowa rodzina zamieniła się w dynastię, taką jak Fondowie czy Hustonowie.
Dokładnie 20 lat temu poślubił piękną Dinę Riuz i wydawało się, że ten związek będzie ostatnim. O 35 lat młodsza dziennikarka urodziła mu córkę, dziś 20-letnią. Mówił, że czekał na nią całe życie, bo oprócz miłości dała mu poczucie bezpieczeństwa, scaliła rodzinę, a dzieci z wcześniejszych związków traktowały ją jak matkę. Niespodziewanie małżeństwo rozpadło się przed dwoma laty, a 86-letni reżyser ma już nową wybrankę.
W 2009 r. wstąpił do partii amerykańskich libertarian, bo – jak mówi – wolność osobistą uznaje za najwyższą wartość w polityce. I nie tylko. – Lubię libertariańskie spojrzenie, które zostawia każdego samemu sobie. Nawet jako dzieciak byłem wkurzony na ludzi, którzy chcieli mówić innym, jak mają żyć – deklaruje.
W filmie "Za wszelka cenę", nagrodzonym Oscarem w głównych kategoriach, jednym z najwspanialszych dzieł Eastwooda, bohater wybawia kaleką sportsmenkę od straszliwego cierpienia, uwalniając ją od życia. Kolejna symboliczna deklaracja, której nie przełknie konserwatywny republikanin. Pytanie, ilu zwolenników Trumpa widziało Eastwooda w tym filmie?