Z kim walczyła polska armia w 1920 roku? Jeśli zajrzeć do polskiej prasy z tego okresu, można wywnioskować, że na Warszawę rzuciły się hordy obszarpanych barbarzyńców ze Wschodu, okrutni mordercy i złodzieje. Gazety straszyły, że bolszewicy będą deprawować polskie dzieci i zarażać je chorobami wenerycznymi, "przygotowując zgniły podkład, na którym łatwiej przyjąć się może złe ziarno komunistycznej biblii".
"Los Polski rozstrzygnie się pod Warszawą" – mogli przeczytać krakowianie w "Ilustrowanym Kuryerze Codziennym" z 12 sierpnia 1920 roku. "Starymi szlakami wali na Warszawę czerwona Armia sowieckiej Rosji, aby u jej przedmieść rozprysnąć się o wytrwałość i moc polskiej obrony (...). Widocznym jednak się staje, że pochód bolszewików nie odbywa się już w tak szybkim tempie jak poprzednio (...). Według wiarygodnych relacji tylko konnica bolszewicka przedstawia się jako tako, natomiast piechota jest zdemoralizowana, wyczerpana i obdarta" – przekonywał dziennik. Była to na swój sposób prorocza informacja.
Tego dnia dwie dywizje Armii Czerwonej szykowały się do ataku pod Radzyminem. Tak miała rozpocząć się bitwa o Warszawę. 17 sierpnia kawalerzyści z 1. Armii Konnej dowodzonej przez Siemiona Budionnego zmasakrowali polskich żołnierzy ochotników pod Zadwórzem i ruszyli na Lwów.
"Marsz ochotników, głos trąbek"
Polska prasa z tego okresu pełna jest zapewnień o rychłym zwycięstwie nad bolszewikami, choć w rzeczywistości sytuacja na froncie nie prezentowała się tak optymistycznie. Gazety pisały ku pokrzepieniu serc o bohaterstwie formacji ochotniczych, podkreślając, że jednostki te dorównują regularnym jednostkom Armii Czerwonej, a nawet przewyższają je wartością frontową.
"Niech na wołanie Polski nie zabraknie żadnego z jej wiernych i prawych synów, co wzorem ojców i dziadów pokotem położą wroga u stóp Rzeczypospolitej" – zwracał się marszałek Józef Piłsudski w apelu Rady Obrony Państwa o zgłaszanie się ochotników na front. Odezwę przedrukowywały gazety, odzew był ogromny. Armia Ochotnicza, na której czele stanął generał Józef Haller, przyjęła w swoje szeregi ponad 100 tysięcy osób, z czego 30 tysięcy stanowili mieszkańcy Warszawy. "Odezwa Rady Obrony Państwa (m.in. mnie kazano pisać projekt) i Piłsudskiego postawiły wszystkich na nogi i pod broń" – notowała w dzienniku pisarka Maria Dąbrowska. "Tworzy się armia ochotnicza. Oddaliśmy się wszyscy do rozporządzenia władz wojskowych. Ulice Warszawy rozbrzmiewają marszem ochotników, głosem trąbek..." – relacjonowała.
"Gazeta Warszawska" z 12 sierpnia zamieściła rozkaz generała Hallera do trzech pułków. "Ochotnicy! Nie zawiodłem się na Was. W znużone szeregi walczących od lat dwóch żołnierzy wnieśliście wiarę w zwycięstwo wraz z nową energią. Siła Waszego oręża i potęga Waszego ducha wspiera walczące szeregi armji, broni dostępu do murów Warszawy i brzegów świętej rzeki naszej Wisły" – głosił.
Do wojska zgłaszali się zwłaszcza młodzi. Nawet zbyt młodzi. Choć dolną granicę wieku rekruta ustalono na 17 lat, nie brakowało 15-latków, którzy kłamali komisjom wojskowym, byle tylko dostać mundur, broń i ruszyć na front. Prasa szybko podchwyciła ten entuzjazm, zaczęły mnożyć się publikacje o bohaterskich ochotnikach.
"Otczajannyje czorty", kobiety i dzieci
"W środę zeszłego tygodnia kilka oddziałów ochotniczych zostało szczelnie otoczonych ze wszystkich stron. Bolszewicy specyalnie rzucili wszystkie swe rozporządzalne na tym odcinku siły, by zniszczyć ochotników" – donosił "Ilustrowany Kuryer Codzienny" w kolejnym numerze, w korespondencji nadesłanej z pól bitewnych. "Przewaga nieprzyjacielska była dziesięciokrotna" – czytamy. "Najbardziej doborowe pułki rosyjskie brały udział w akcyi, mając za zadanie doszczętne zniszczenie ochotniczych formacyi. W sztabie uważano otoczone oddziały za stracone. Po kilku godzinach zaciętej walki ochotnicy pod dowództwem ppłk. Koca i majora Sieranta rozerwali gęsto opasujący ich łańcuch, przedzierając się bagnetami na nowe nasze pozycye" – relacjonowała gazeta.
"Z zeznań wziętych do niewoli jeńców i przejętych meldunków bolszewickich wynika, iż zasłużoną sławą cieszą się nasze zuchy w szeregach nieprzyjacielskich, bo zwą ich tam »otczajannyie czorty« [zdesperowane diabły – przyp. red.]" – dodawała gazeta.
Z kolei w jednym z numerów z początku sierpnia "Kuryer" zaznaczał, że w ciężkich walkach na przedpolach Łomży pochodzące jeszcze z carskich czasów forty obronne nad Narwią obsadzili nie tylko żołnierze, ale również "natychmiast sformowane samorzutnie oddziały ochotnicze, złożone ze wszystkich warstw mieszkańców, nawet z kobiet i dzieci". "Dzielni obrońcy Łomży, którzy zapragnęli iść w ślady dawnych obrońców Lwowa, zadali bolszewikom ciężkie straty, zaściełając ich trupami pola po drugiej stronie. Bolszewicy musieli ustąpić" – pisał krakowski dziennik.
"Gazeta Warszawska" w wydaniu z 12 sierpnia publikowała komunikat wojenny skierowany do wioślarzy. "Dowództwo wartownicze ochrony mostów W. T. W. [Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego – przyp. red.] wzywa dziś na zmianę warty na most kolejowy pluton trzeci, a na most Kierbedzia pluton czwarty". Natomiast wychodzący w stolicy "Kurjer Warszawski" również w numerze z 12 sierpnia zwracał uwagę na postawę harcerzy zgłaszających się wojska.
"Oprócz zadeklarowania do szeregów A. O. [Armii Ochotniczej – przyp. red.] wszystkich swych zdolnych do służby frontowych członków, wyraziło Naczelnictwo Związku harcerstwa polskiego gotowość formowania z nich jeszcze specjalnych ochotniczych oddziałów wartowniczych dla ochrony granic i linji kolei, celem częściowego przejęcia tego zadania od wojskowości, w szczególności zaś co do wojskowej ochrony granic zachodnich" – donosiła popołudniówka.
"Dwa karabiny rosyjskie, bagnet, 2 szable"
Gazety zagrzewały ochotników do boju i informowały o żołnierzach, którzy zapisywali się chwalebnymi czynami. Takich na przykład jak sierżant Rozmiarek z 15. eskadry myśliwskiej, który "w ataku na kawaleryę Budionnego pod Jabłonówką obrzucał pociskami nieprzyjaciela zniżywszy lot aparatu do 5 metrów". Jak donosił "Ilustrowany Kuryer Codzienny" w numerze z 31 sierpnia 1920 roku, "kula nieprzyjacielska strzaskała mu obie nogi. Mimo straszliwego bólu i utraty władzy w nogach sierżant Rozmiarek doprowadził samolot do miejsca wzlotu i wylądowawszy stracił przytomność", a następnie zmarł "z ran, w szpitalu lwowskim".
"Kurier Płocki" chwalił pochodzącego z Francji kapitana inżyniera Alberta de Buré, kierownika fortyfikacji miasta. Rok wcześniej kpt. de Buré przywędrował do Polski z żołnierzami Armii Hallera, wstąpił do Wojska Polskiego i osiedlił się w Płocku, którego potem bronił przed sowieckim atakiem. "Kurier" pisał 25 sierpnia 1920 roku, że "przyczynił się znakomicie do obrony mostu, kilkakrotnie przejeżdżając pod strzałami i organizując żołnierzy do obrony przyczółka. (...) Przedstawiony też został do orderu »Virtuti Militari«".
Według ówczesnej prasy każdy mógł próbować zostać bohaterem. "Od wczoraj rano włościanie i podmiejscy zgłaszają się tłumnie do Warszawy, aby wstąpić do armii ochotniczej" – donosił "Ilustrowany Kuryer Codzienny" z 5 sierpnia 1920 roku. "Pierwsi wyruszyli włościanie z Wilanowa. Wielu z nich staje z własnymi końmi, inni przyprowadzają podwody. Również włościanie rozpoczęli obficie znosić broń, która we wsiach pozostała po Niemcach i Rosyanach" – pisał "Kuryer", który miesiąc wcześniej zasłynął akcją zbierania broni w siedzibie redakcji, zachęcając czytelników do dozbrajania w ten sposób polskich żołnierzy. I tak na przykład Wiesław Wilgosz przyniósł szablę, Jan Drzewiecki "bagnet rosyjski", a Jan i Stefan Cybulscy "dwa karabiny rosyjskie, bagnet, 2 szable i drobne oszczędności w wysokości 200 marek polskich" – informowała gazeta.
Apele o zbieranie pieniędzy i oddawanie oszczędności na wsparcie polskiej armii ukazywały się regularnie niemal we wszystkich ówczesnych tytułach – zarówno w postaci reklam nawołujących do kupowania obligacji Pożyczki Odrodzenia Polski, jak i notek potwierdzających przekazywanie konkretnych kwot od indywidualnych ofiarodawców. "Rzeczpospolita" z 17 sierpnia pisała na przykład, że "Na Żołnierza Polskiego" zebrano 365 marek polskich "z okazji ślubu Mieczysława Hausnera", a "porucznik Wł. Grodzki" przekazał 300 marek polskich "na Wdowy i Sieroty".
"Mrą z głodu, kradną i zabijają się wzajemnie"
W tym samym numerze "Rzeczpospolita" alarmowała na pierwszej stronie: "Moskiewska Prawda pisze: Cała Polska ma być na wsze czasy zniszczona. Wystawimy czerwoną armję polską i ogłosimy w Polsce republikę sowiecką, która będzie z nami sprzymierzona. Naszym zamiarem jest nie ustawać w zwycięskim pochodzie, dopóki nie stratujemy Polski najzupełniej".
Wertując gazety z tych gorących dni, można odnaleźć roztaczane w nich wizje nowego ładu, jaki w Polsce mieliby zaprowadzić rosyjscy komuniści.
"Bolszewicy pragnąc zaszczepić swój ustrój wiedzą, że muszą stworzyć nowych ludzi, dla których ich czyny, życie i program byłyby czemś naturalnem. Wiec tworzą ich" – dowodził "Ilustrowany Kuryer Codzienny" z 27 sierpnia 1920 roku. "A jak? Znane już są dzieje sowieckiej szkoły w Rosyi, gdzie dzieci mrą z głodu, kradną i zabijają się wzajemnie, gdzie rządzą szkolno sowiety, złożone ze smarkaczy kilku i kilkunastoletnich. Oni mają decydować o tem, co z nimi i dla nich ma czynić szkoła. Zupełnie tak samo, jakby ciężko chory, bezwładny człowiek miał mówić lekarzowi, czem i jak ma go leczyć" – przekonywał "IKC" i dodawał: "Takie sowiety szkolne zaprowadzili bolszewicy w Wilnie. Pierwszą kwestyą, jaką oddano pod obrady młodocianych rządców szkoły, było usunięcie z klas świętych obrazów. Sowiet młodzieży polskiej przyjął taką uchwałę, zastrzegając jednak, by miast świętych obrazów, powieszono na ścianie… krucyfiksy".
"Rozwścieczeni bolszewicy starszych chłopców i dziewczęta pognali do ciężkiej pracy rąbania drzewa, młodsze dzieci odesłali do szpitali chorób wenerycznych, aby je tam pozarażać i z takich chorych, gnijących jednostek tworzyć nowe dla siebie społeczeństwo!" – oburzał się autor artykułu, strasząc jednocześnie "okropnymi wieściami z Kijowa", gdzie "bolszewicy otworzyli dla dzieci kilkunastoletnich szkoły miłości!". "W tych szkołach deprawowano dusze dwunastoletnich dzieci, przygotowując zgniły podkład, na którym już łatwiej przyjąć się może złe ziarno komunistycznej biblii" – czytamy w "Ilustrowanym Kuryerze Codziennym".
"Dziennik Ludowy" w numerze z 15 sierpnia tak opisywał żołnierzy bolszewickich, którzy weszli do miasta Brody na Ukrainie. "Przedstawiali obraz niezwykły: obszarpani, niektórzy w samych koszulach bez butów. Jeden z jeźdźców miał cylinder na głowie, inni – kapelusze filcowe. Niektórzy mówili dobrze po polsku".
"Dziwne to były wojska" – zwracał uwagę z kolei "Kurjer Lwowski" 12 sierpnia w korespondencji z Brodów. "Obdarci, bosi przeważnie, z karabinami zawieszonymi przez plecy, świecili istną mozaiką… okryć głowy. Ten w damskim kapeluszu, ów w czapce baraniej lub kaszkiecie moskiewskim, inny w pikielhaubie, rogatywce, kapeluszu skautowym, nie brakło też kapeluszów cywilnych i czapek sokolich. Podobna pstrokacizna widniała również w ubiorach, co jest zrozumiałe. Żołnierz sowiecki sam się ubiera i sam się żywi, nie wie, co to intendent lub prowiantura, żyjąc wyłącznie z rabunku".
"Przez cały czas pobytu dzikiej bandy, czyli przez 9 dni, nikt z mieszkańców nie kładł się do łóżka. Uprawiano rabunki i gwałty po całych nocach" – dodawał "Dziennik Ludowy".
"Droga odwrotna czerwonej armji jest stale usłana zwłokami, które noszą na sobie ślady znęcania i tortur, zadanych za życia: ofiary są rozstrzeliwane, zabijane bagnetami, z poderżniętem gardłem, zgwałcone, a następnie zabijane, ukamienowane, wieszane, zabijane uderzeniami pałek i batogów, z wyprutemi wnętrznościami, spalone za życia, z wyrwanemi lub odciętemi kończynami, z wyrwanym językiem, oberwanemi uszami lub nosem, wykłutemi oczami, z pokrajaną w pasy i zdartą skórą" – wyliczał "Dziennik Bydgoski" z 4 sierpnia.
"Rzucają karabiny, żegnają się, padają na kolana przed potworami"
W prasie z tego okresu dominowały dwa wizerunki żołnierzy nieprzyjacielskich – z jednej strony straszono ich okrucieństwem, z drugiej drwiono z nich i udowadniano, że są niewyszkoleni i w boju nie stanowią większej wartości. Antoni Sadzewicz w reportażu opublikowanym w warszawskim "Tygodniku Illustrowanym" 11 września 1920 roku pisał: "18-go sierpnia na drodze do Mińska Mazowieckiego spotkałem pierwszą wielką partyę jeńców bolszewickich, wziętych do niewoli przez dywizye wielkopolskie jen. Konarzewskiego. Widok tego tysiącznego tłumu bosych obszarpańców wzbudził we mnie dreszcz retrospektywnego przerażenia na myśl, co stałoby się z Warszawą, gdyby ta głodna, bosa i obdarta banda wtargnęła w jej mury".
"Gazeta Warszawska" w numerze z 21 sierpnia tak opisywała zgromadzonych na placu Saskim w Warszawie jeńców rosyjskich wziętych do niewoli w Bitwie Warszawskiej: "Sprawiają oni wrażenie olbrzymiej bandy cyganów – brudni, wynędzniali, obdarci, przeważnie bosi. Widzowie wypowiadają o nich mniej lub więcej trafne uwagi.
– Patrz pan, jakie to pomęczone, nie mogą utrzymać się na nogach.
– Ba, taki spacer z Moskwy to nie fraszki.
– Nie tak wyobrażali sobie gołubczyki swoje wejście do 'Arszawy'.
– Taka nędza moralna i materjalna! Gapią się teraz na nasze buty, ubrania i myślą sobie, że to wszystko do nich dziś by należało. (…)
Jakaś tłusta baba mówi, kiwając znacząco głową.
– Jaka to dzicz! Ach, coby to było, moja pani z nami, gdyby oni wygrali.
Na to jakiś niezbyt grzeczny żartowniś.
– Sądzę, że pani mogłaby być zupełnie spokojna".
"Ilustrowany Kuryer Codzienny" przekonywał, że Sowieci nie znają czołgów i na widok polskich sił pancernych na polu bitewnym wpadają w popłoch. "Dochodzą wiadomości o niesłychanych spustoszeniach, jakie na froncie małopolskim szerzą wśród żołnierzy bolszewickich użyte tu po raz pierwszy do boju tanki" – donosił w numerze z 10 sierpnia. "Z chwilą, kiedy zjawiają się tanki na linii bojowej, wśród żołnierzy bolszewickich powstaje przerażenie. Tanki ogniem skutecznym kładą szeregi wrogów, z których pozostałych przy życiu ogarnia dziki popłoch i panikę. Rzucają oni karabiny, żegnają się, padają na kolana przed potworami, których dotąd nie znali".
Z kolei "Wesoły wojak", satyryczne pismo wydawane przez Inspektorat Generalny Armii Ochotniczej i Ministerstwo Spraw Wojskowych, skierowane przede wszystkim do żołnierzy, przekonywało w numerze z 24 sierpnia 1920 roku, że "bolszewik należy do gatunku zwierząt, ale nie domowych, tylko dzikich. Nie jest to krowa, bo mleka nie daje, ani byk, bo ucieka, gdy go chwytać za rogi. Można go nazwać raczej świnią, bo lubi leżeć w błocie i kopnięty nogą, odwraca się cośnajwyżej na drugi bok i znowu kładzie się do kałuży".
W tym samym numerze zamieszczono też "Przysłowia na koniec sierpnia", odnoszące się bezpośrednio do sytuacji na froncie: "23 sierpnia. Na świętego Filipa bolszewik ledwie zipa. (...) 31 sierpnia. A w świętego Rajmonda już go oko polskie nie ogląda".
"Nasza Marna leży pod Radzyminem"
Odepchnięcie 15 sierpnia wojsk bolszewickich od Warszawy i Wisły wywołało w gazetach eksplozję radości. "Jeszcze trochę wysiłku!" – apelował 18 sierpnia "Kurjer Lwowski". "Sami bolszewicy przyznają, że siły ich słabną. Świadczą o tym odezwy polowego politycznego oddziału pewnej dywizji, znalezione u jeńcow. Powiedziano w nich, że po przejściu Bugu, w szeregach żołnierzy sowieckich wynikło zamieszanie. Jasno bije z tych odezw trwoga, iż w szeregach bolszewickich szerzą się lęk, dezercja i poczucie bezsilności" – dodawał.
Co ciekawe, określenie bitwy mianem "Cudu nad Wisłą" pojawiło się jeszcze przed zwycięstwem. Jego autorem był prawicowy publicysta Stanisław Stroński, który 14 sierpnia opublikował w "Rzeczpospolitej" artykuł pod tytułem "O cud Wisły". Stroński porównał w nim bój Polaków do wciąż jeszcze dobrze pamiętanego zwycięstwa Francuzów w bitwie nad Marną z 1914 roku, dzięki któremu udało się przed Paryżem powstrzymać marsz armii niemieckiej na zachód. "Zwycięstwo to, niemal nieoczekiwane i przerastające wszystkie nadzieje po tylu niepowodzeniach, nazwano cudem Marny" – pisał publicysta. "Dzisiaj żołnierz polski, oparłszy się o Wisłę, ma stawić czoło napastnikowi, który kraj nasz, ledwie wydobyty ze stuletniej niewoli, chce znowu ujarzmić, pohańbić, rozstroić, wydać na pastwę dzikim rządom czerwonym" – dodawał.
"Polska Marna" i "cud Wisły" szybko zadomowiły się w prasie. "Te nadwiślańskie i nadbużańskie okolice w dziejach nowoczesnych zwane będą napewno terenem »polskiej Marny«", gdyż rozstrzygały się tutaj losy Europy" – komentował 28 sierpnia "Tygodnik Illustrowany". "I o brzegi Wisły, jak wówczas o brzegi Marny, biją wściekłe fale nieprzyjacielskie najazdu, grożąc pochłonięciem, zalewem, a potem jarzmem i zemstą" – napisał 19 sierpnia "Ilustrowany Kuryer Codzienny". "Grają armaty, rechoczą karabiny, poruszają się stalowe cielska tanków... Od Warszawy, od zielonej wstęgi królowej rzek naszych, sunie ku najeźdźcom czarny rumak śmierci" – dodawał nieznany z nazwiska autor w poetyckiej relacji z bitwy.
Sprawę w prostych, żołnierskich słowach przypieczętował "Wesoły wojak", który 24 sierpnia zamieścił inscenizowaną rozmowę między anonimowym szeregowcem a kapralem: "Panie kapral, gdzie to leży ta święta rzeka Marna, co to o niej zawżdy tak dużo gadają? Jak jaka, gawronie jeden. Nasza Marna leży pod Radzyminem".