Stawką kampanii nie była tylko prezydentura Andrzeja Dudy lub Rafała Trzaskowskiego. To był wstęp do walki o to, kto może w najbliższych latach stanąć na czele obozu rządzącego. Ale po stronie opozycji kurz też jeszcze nie opadł – do obrony pozostał Senat, a pytanie o to, w jakiej formule opozycja ma funkcjonować, jest aktualne jak nigdy. O tym, o co będzie się toczyć polityczna gra w najbliższym czasie, pisze reporter sejmowy TVN24 Radomir Wit.
Środowy wieczór w Sejmie. Minuty ciągną się leniwie w oczekiwaniu na wyniki głosowania – najpierw w sprawie wotum nieufności wobec ministra Mariusza Kamińskiego, później w sprawie wotum nieufności wobec ministra Zbigniewa Ziobry. Niby nic szczególnego, rytualne głosowanie, bo przecież PiS ma sejmową większość i nic nie wskazuje, żeby ministrowie mieli zostać rzuceni opozycji na pożarcie. Ale sejmowe korytarze pęcznieją po wyborach od plotek o kuluarowych rozmowach, które miałyby doprowadzić do wzmocnienia parlamentarnego stanu posiadania po stronie Zjednoczonej Prawicy. A to, kto i jak zagłosuje przy okazji wniosku o wotum, może być wskazówką, ile opozycyjnych szabel jest wodzonych na pokuszenie… Atmosfera gęstnieje.
Serdeczności nie przelewają się też w rządowych ławach, wszak kilka chwil temu na sejmowej mównicy odbył się niemały spektakl. Premier Mateusz Morawiecki - broniący z zaangażowaniem ministra Zbigniewa Ziobry - to według złośliwych materiał, który mógłby się nadać na egzamin wstępny do szkoły aktorskiej. Tlący się od dawna konflikt między ministrem sprawiedliwości i liderem koalicyjnej Solidarnej Polski a premierem Morawieckim, ulubieńcem Jarosława Kaczyńskiego, już w pierwszych dniach po wyborach odżył ze zdwojoną siłą. Ale o tym, ile zostało z nazwy Zjednoczona Prawica - za chwilę.
W końcu pojawiają się wyniki pierwszego głosowania w sprawie wotum. W końcu, bo od czasu wybuchu pandemii COVID-19 Sejm pracuje w trybie łączonym – część parlamentarzystów jest na sali, a część w swoich domach czy biurach. Ci łączą się z resztą posłów za pomocą służbowych urządzeń. W ten sposób też głosują. A na to potrzeba więcej czasu. Trzeba mieć pewność, że każdy zagłosował, nikt nie miał problemów technicznych, nikomu nie zerwało połączenia. Stąd też w ostatnich miesiącach procedura głosowania to zazwyczaj ciągnący się długimi minutami maraton.
Obaj ministrowie zostają obronieni, ale nieoczekiwanie debata o wotum nieufności rodzi innych bohaterów. To Urszula Nowogórska i Zbigniew Ziejewski. Ta dwójka parlamentarzystów PSL postanowiła w obu głosowaniach wstrzymać się od głosu...
PSL szuka kierunku wiatru
Czy dlatego, że chcieli w ten sposób zasygnalizować, że sprawy są tak zaawansowane, że za chwilę mogę zacząć głosować ramię w ramię z PiS-em? Rzecznik PSL następnego dnia od rana tłumaczył, że "pani poseł pomyliła się przy głosowaniu, a pan poseł podjął taką decyzję z powodów osobistych". Nie doprecyzował, jakie one są. Ludowcy utrzymują, że oboje usłyszeli kilka gorzkich słów reprymendy za to, jak zachowali się podczas głosowania. Ale pytania o to, czy nad spójnością PSL-u nie zebrały się czarne chmury, pozostały.
- PiS nie chce od nas wybierać poszczególnych posłów – przekonuje mnie jeden z parlamentarzystów PSL, dodając, że prawicy byłby bardziej na rękę wariant "koalicji z całym PSL i Konfederacją". Dlaczego? To wyjaśnia inny polityk ludowców: - Z jednej strony zastąpienie niepewnych "gowinowców", ale z drugiej, gdy coś obozowi rządowemu nie wyjdzie, to zawsze będzie można winę zrzucać na koalicjantów. To wygodne rozwiązanie.
Ludowcy mają świadomość tego, że w takiej konfiguracji nie byliby równorzędnym partnerem. Stąd też dziś ci, o których jeszcze chwilę po pierwszej turze wyborów prezydenckich mówiono w szeregach partii, że są "propisowscy", głośno protestują przeciwko jakimkolwiek politycznym zbliżeniom z Prawem i Sprawiedliwością. Władysław Kosiniak-Kamysz, który rozczarowany swoim wynikiem potrzebował chwili na złapanie oddechu, zaczyna wracać na polityczne tory i szukać nowego wiatru w żagle. W miejscu rozgoryczenia zaczyna pojawiać się silne akcentowanie potrzeby budowania opozycji opartej nie na zjednoczeniu, a na partnerstwie w różnorodności. Ale Kosiniak-Kamysz musi też odbudować spójność we własnej partii. - Za dużo wpuszczono ludzi z zewnątrz, a za mało zaangażowano działaczy i polityków, którzy są wierni naszym ideałom – ocenia kampanię prezydencką jeden z bardziej doświadczonych parlamentarzystów PSL.
"Odbiliśmy Senat"
- Żaden z naszych – ucina jeden z ludowców, gdy pytam, czy ktoś po stronie senackiej większości może okazać się tym, który zwróci Zjednoczonej Prawicy władzę w tej izbie. Podobne zapewnienia padają ze strony lewicy. Po stronie senatorów niezależnych też nikt nie rwie się do współpracy z obozem rządzącym. Pytanie o to, jak zachowają się ci, którzy należą do klubu Koalicji Obywatelskiej. Jak bumerang wracają opowieści o senatorach, którzy mieliby być kuszeni posadą ministra sportu czy innymi funkcjami. - To mocna i lojalna grupa, mają zasady. Nie sądzę, żeby ktokolwiek zdecydował się na zmianę barw dla stanowiska – przekonuje osoba z kierownictwa Senatu. Dodaje, że absolutnie nikt "nie chciałby być drugim Kałużą". Nazwisko tego śląskiego radnego już na stałe zapisało się w politycznym słowniku jako synonim politycznej zdrady i ulegania kuszeniu. Ale jak zaznacza mój rozmówca, wiele się może wydarzyć i senacka większość spodziewa się ataków.
Kilka dni temu były marszałek z PiS Stanisław Karczewski rozwinął czerwoną płachtę na byka, rzucając w Polskim Radiu: - Można powiedzieć, że tutaj - oczywiście w przenośni - odbiliśmy Senat tym świetnym wynikiem pana prezydenta Andrzeja Dudy.
Zdanie błyskawicznie dotarło na senackie korytarze i do gabinetu obecnego szefa tej izby prof. Tomasza Grodzkiego. - To mocno zirytowało marszałka – słyszę od polityków Koalicji Obywatelskiej. Ale to, co nazywają "bezczelnością" ze strony Stanisława Karczewskiego, sprawiło również, że po Izbie Wyższej rozeszła się pewna nerwowość, spotęgowana chwilowym spadkiem nastrojów po przegranej Rafała Trzaskowskiego. Niektórzy senatorowie zaczęli nawet publikować w mediach społecznościowych oświadczenia, że na żadną partyjną zmianę u nich się nie zanosi. Senator Jacek Bury napisał: "Ws. plotek o przejściu do PiS - nie jestem na sprzedaż. Byłem i będę lojalny wobec swoich wyborców, którzy dali mi ogromny mandat zaufania w Lublinie, to oni są moim Prezesem i zawsze tak będzie". O spójności w partii i pilnowaniu się nawzajem będzie na pewno mowa na wyjazdowym posiedzeniu klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej. To ma odbyć się w najbliższym tygodniu.
- Wątpię, czy się uda – słyszę od senatora PiS, zagajając, jak ocenia szansę odzyskanie senackiej większości. Parlamentarzysta zwraca też uwagę na system naczyń połączonych. Wśród senatorów PiS jest dwójka, która należy do Porozumienia Jarosława Gowina. To Tadeusz Kopeć i Józef Zając. I może się zdarzyć, że w przypadku odzyskania przez PiS większości senackiej okaże się nagle, że przynajmniej jeden z "gowinowców” nie jest już taki skory do współpracy. Szczególnie że wybory do Senatu to okręgi jednomandatowe, mniej się liczy szyld partyjny, a bardziej to, jak ktoś odbierany jest w terenie. - Trzeba zważyć, jak mogą zareagować wyborcy. Niektórym może się nie spodobać powrót do parlamentarnego taranu przy przyjmowaniu prawa – mówi mi polityk obozu rządzącego.
Na razie rachunek senacki jest ten sam – 51 do 49 dla opozycji. A w tych 49 jest między innymi Lidia Staroń, senator niezrzeszona, przez opozycję już traktowana jako sprzyjająca PiS, szczególnie że ostatnio mocno wsparła kandydaturę prezydenta Andrzeja Dudy.
A sam marszałek Senatu Tomasz Grodzki, z którym rozmawiałem kilka dni po drugiej turze wyborów, podkreślał, że to, jak wygląda współpraca opozycji w Senacie – gdzie ramię w ramię rządzi KO, Lewica, PSL i senatorowie niezależni, jest przykładem tego, jak z sukcesem można tę współpracę układać. To jednocześnie zdawało się być też odpowiedzią na pytanie, co dalej, jeśli chodzi o współpracę opozycji w ogóle.
Ruch w gabinetach
Pandemiczna rzeczywistość, a później kampania prezydencka sprawiły, że sejmowe korytarze świeciły przez ostatnie tygodnie pustkami. Porzucone gabinety czekały, aż wrócą spotkania na żywo, a sejmowi korespondenci nie mogli się doczekać, aż to, kto pojawia się nagle i znienacka na sejmowych schodach, może być zwiastunem jakiejś politycznej historii, o której będzie mówiła cała Polska. I pierwszy powyborczy tydzień nie zawiódł oczekiwań.
Dość rzec, że już w powyborczy poniedziałek gabinet przewodniczącego klubu PiS wicemarszałka Ryszarda Terleckiego odwiedził Tadeusz Dziuba. Skrzętnie pilnowany przez strażnika Straży Marszałkowskiej, tak by dziennikarze zanadto nie zaburzyli pytaniami jego przestrzeni, Dziuba nie chciał komentować powodów nietypowej wizyty. Nietypowej, bo dziś Dziuba jest urzędnikiem, wiceprezesem Najwyższej Izby Kontroli. Kilka miesięcy temu przestał być posłem PiS. Przestał też cieszyć się zaufaniem prezesa NIK Mariana Banasia. Ten zarzuca mu łamanie prawa, próby wpływu na kontrolerów i chce odwołania Dziuby ze stanowiska wiceprezesa. Ale w całej historii chodzi o próbę uwolnienia się spod wpływów partii rządzącej. - Banaś nie chce, żeby wysłannicy partii matki zaglądali mu przez ramię do papierów, a później wszystko raportowali w centrali – mówi mi jeden z posłów PiS. To, co robi szef NIK, dla partii rządzącej może okazać się dużym problemem ze względu na kontrole i raporty. Ruszyła machina kontrolna w sprawie nieodbytych majowych wyborów, na horyzoncie sprawa respiratorów, które zamawiało Ministerstwo Zdrowia, a na liście potencjalnych miejsc do kontroli między innymi publiczne media. A nic tak nie szkodzi politykom i partiom, jak informacje o tym, jak szasta się publicznym groszem. I tego w Prawie i Sprawiedliwości się obawiają. Tadeusz Dziuba pojawił się w Sejmie raz jeszcze, w piątek, tym razem składając wizytę w gabinecie marszałek Sejmu Elżbiety Witek.
O miłości
Tymczasem powyborcze środowe popołudnie ciągnęło się parlamentarnym sznytem, gdy wnet okazało się, że za chwilę sejmowe gabinety będą świadkami niecodziennej sytuacji. A konkretnie spotkania poświęconego miłości (tak twierdził prof. Andrzej Zybertowicz, doradca prezydenta), dyskusji w gronie ekspertów (to z kolei opinia wicemarszałka Ryszarda Terleckiego), wielkiemu uznaniu dla doświadczeń telewizji (tak stwierdził Jacek Kurski, członek zarządu TVP), a jednocześnie spotkania o charakterze prywatnym (to już opinia wicepremiera Jacka Sasina). Wyżej wymienieni wzięli udział w spotkaniu w gabinecie szefa klubu parlamentarnego PiS. Byli z nimi również między innymi profesorowie Waldemar Paruch i Tomasz Żukowski oraz p.o. prezes TVP Maciej Łopiński. Wielu dziennikarzy zastanawiało się, komu i jaki sygnał chcieli wysłać, spotykając się w takim gronie w środku posiedzenia Sejmu. A że polityka to ich życie od długich lat, to musieli mieć świadomość, że maszerując głównym korytarzem, na pewno przyciągną uwagę dziennikarzy. W przypadku Jacka Kurskiego uwagę przyciągały też ciemne okulary, których nie pozbył się w sejmowym wnętrzu.
- Ciekawe, czy pertraktowali i próbowali tonować nastroje, czy może chcieli wysłać sygnał do otoczenia premiera Morawieckiego – zastanawia się jeden z polityków PiS. Bo o tym, że w powietrzu wisi ostateczne starcie między Zbigniewem Ziobrą a Mateuszem Morawieckim, w tym sejmowym tygodniu mówią wszyscy.
Jacek Kurski to bliski ministrowi sprawiedliwości polityk, nieraz udowadniał już swoją lojalność wobec niego. A za Jackiem Kurskim stoi przekaz rządowej telewizji. Nieformalnie działaniom Ziobry ma sprzyjać też była premier Beata Szydło. Jej premierowska kariera została przerwana przez wspinającego się po szczeblach partyjnej hierarchii Morawieckiego.
Sam Zbigniew Ziobro przy okazji ostatnich wyborów zwiększył też swój stan posiadania – jego ugrupowanie Solidarna Polska dzięki pokaźnej liczbie posłów zyskało mocniejszą kartę przetargową przy koalicyjnych negocjacjach. Siłą Ziobry jest również to, że łączy funkcje ministra sprawiedliwości i prokuratura generalnego. A ostatnie lata i zmiany w wymiarze sprawiedliwości uczyniły z Ziobry potężnego polityka z ogromnym wpływem. Co najważniejsze, Zbigniew Ziobro jest przedstawicielem radykałów Zjednoczonej Prawicy. Tych, którzy przyklasnęliby teraz zaostrzeniu kursu. Ale minister sprawiedliwości ma też poważną wadę – już raz mocno nadwyrężył zaufanie prezesa Kaczyńskiego i wypowiedział mu polityczną wojnę. I to może mieć rozstrzygający wpływ na wynik starcia z premierem Morawieckim.
Premier z prezydentem
W tej układance jest też prezydent Andrzej Duda. Właśnie wygrał drugą kadencję. I jak sam zapowiedział, w takiej sytuacji prezydent odpowiada już tylko "przed Bogiem, historią i narodem". Wizja prezydentury Andrzeja Dudy może uwzględniać sojusz z Mateuszem Morawieckim. - Nie jest tajemnicą, że relacje prezydenta z kierownictwem bywają różne. I że podejmował kilka mniej lub bardziej udanych prób oderwania się od jądra partii – podsumowuje jeden z posłów PiS, który sprzyja prezydentowi. Szansa na zbudowanie "czegoś własnego" to dla Andrzeja Dudy również perspektywa na "lata po prezydenturze". A sojusznik w osobie premiera Morawieckiego to gwarancja, że zacznie budować z politykiem, który ma obecnie w partii wysokie notowania.
A co wtedy z ministrem sprawiedliwości? Faktem jest, co szczególnie rzucało się w oczy przy okazji batalii o ustawy sądowe, że na linii Duda-Ziobro nie ma nadmiaru sympatii.
O miłości po raz drugi
Ale w gąszczu sejmowego ruchu na odnotowanie zasługuje też czwartkowa wizyta Radosława Sikorskiego. Rozmawiał z byłym już przewodniczącym Platformy Obywatelskiej Grzegorzem Schetyną. Tym samym, który w momencie, gdy Platforma zmieniała swojego kandydata na prezydenta, forsował kandydaturę właśnie Sikorskiego. I co mają Schetynie za złe koledzy i koleżanki z PO, chciał też, żeby nowego kandydata wyłaniać nie przez aklamację na spotkaniu Zarządu, tylko organizować chociażby Radę Krajową. A to groziło tym, że nie udałoby się w ustawowym terminie wybrać nowego kandydata i PO nadal reprezentowałaby Małgorzata Kidawa-Błońska.
Jeden z posłów PiS, widząc przechodzącego sejmowym korytarzem Schetynę, zaczepia mnie i mówi: - Ostatnio mój syn woła mnie do telewizora, tam wywiad z Grzegorzem, i mówi do mnie: "Patrz tato, jaki jest uśmiechnięty, gdy mówi, ze żałuje porażki Trzaskowskiego". Bo przegrana Rafała Trzaskowskiego, niezależnie jaką kampanią by nie była poprzedzona, to test na przywództwo dla nowego pokolenia polityków Platformy. Przed Borysem Budką wyzwanie, jak wykorzystać wynik wyborów, zmobilizować siły, pozyskać nowy elektorat i nie obrażając się na świat ani inne ugrupowania opozycyjne, dalej utrzymać stery w Platformie. - Musimy pomyśleć, jak wykorzystać wynik Rafała. Ale nie partyjnie, może jakiś ruch, jakaś mobilizacja pozapolityczna – mówi osoba z kierownictwa partii i dodaje, że "trzeba też znaleźć model przywództwa, która pozwoli i Borysowi, i Rafałowi wykorzystać swój potencjał". Przykładem jest wspólne wystąpienie w Gdyni, akcent na samorządność i zapowiedź dalszej mobilizacji tych, którzy włączyli się w kampanię i poparli prezydenta Warszawy. Ale niekoniecznie partyjnej mobilizacji, bardziej społecznej i mocno oddolnej, lokalnej.
Rafał Trzaskowski mówił wprost o stworzeniu ruchu obywatelskiego. Prezydent Warszawy zapowiedział wakacyjne rozmowy na temat jego kształtu, a chwilę później - na początku września - inaugurację. Samą Platformę Obywatelską mają z kolei czekać poważne i głębokie zmiany, co wyraźnie dał do zrozumienia Borys Budka.
Sejmowy tydzień to była też okazja do spotkań. Borysa Budkę odwiedził między innymi szef ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz. To nie było spotkanie, które przykuło uwagę sejmowych kamer, bo i nic szczególnego na nim nie ustalono. Ale warto odnotować początek pewnego procesu. To na razie przymiarki do rozmów o tym, jak powinna wyglądać współpraca na opozycji. - Regularnie się spotykamy i rozmawiamy. Zawsze warto rozmawiać – kwitował po wszystkim prezes PSL.
Ile zostanie ze zjednoczenia?
Pomysłów na przyszłość Jarosława Gowina więcej niż on sam mają jego byli lub obecni polityczni kompani. - Pewnie już się szykuje do przejścia do biznesu – słyszę od parlamentarzystki obozu rządzącego, która dodaje, że słyszała też o śmiałych koncepcjach, w których miałby zostać nawet premierem technicznym. Ale koncepcje miały upaść razem z perspektywami prezydentury Rafała Trzaskowskiego. - Może jeszcze kiedyś zostanie marszałkiem Sejmu – słyszę z kolei od jednego z polityków Koalicji Obywatelskiej. Obecni współpracownicy byłego wicepremiera suflują zaś wersję, według której miałby wrócić do rządu. - Bo tam jest miejsce lidera partii – mówią najwierniejsi polityczni towarzysze Gowina. Polityczni oponenci twierdzą jednak, że Jarosław Gowin na politycznym placu boju został sam lub prawie sam. I to, że jego ugrupowanie formalnie ma kilkunastu parlamentarzystów, w praktyce może przełożyć się na zaledwie kilka osób, które murem staną ze swoim liderem. Przykładem i przestrogą ma być Jadwiga Emilewicz, która już dawno miała wybrać własną drogę. Ta według jej partyjnych koleżanek i kolegów bliższa jest PiS-owi i premierowi Morawieckiemu niż Gowinowi, który pomógł jej w dotarciu na polityczne szczyty. - Świadomie wybrała własną karierę – słyszę od polityka partii Gowina.
Jarosław Gowin i jego najbliżsi współpracownicy próbowali co prawda ostatnio zrobić krok do przodu i zaproponowali kilka punktów, które z perspektywy ich ugrupowania są teraz najważniejsze do realizacji przez obóz rządzący. Wśród nich między innymi akcent na rozwój gospodarki, polityki europejskiej, nauki i szkolnictwa czy stworzenie wizji polityki ponadpokoleniowej. Pytanie tylko, czy jest jeszcze czym grać. - Paradoksalnie dzięki nam i blokadzie majowych wyborów teraz można powiedzieć, że prezydent Duda został wybrany w uczciwych i niepodważalnych wyborach. To zasługa Gowina – słyszę od jednego z polityków Porozumienia. Ale chyba nie wszyscy tak myślą, bo front tych, którzy walczą o zbliżenie z PiS-em, rośnie. W samym Prawie i Sprawiedliwości też raczej brakuje tych, którzy chcieliby wicepremierowi Gowinowi dziękować za majowy brak wyborów.
A o tym, jak bardzo niektórzy w szeregach PiS chcieliby mieć Gowina z głowy, świadczy informacja podana przez OKO.press w piątek. Wynikało z niej, że w szeregach obozu rządzącego pojawił się pomysł, żeby z szefa Porozumienia zrobić… Rzecznika Praw Obywatelskich. Sam Gowin informację szybko zdementował. Ale nie bez powodu któryś z polityków PiS sondował taki scenariusz. Dla niektórych bardzo wygodny, bo eliminujący Jarosława Gowina z polityki.
Porozumienia więc już raczej nie będzie. Przynajmniej nie takiego, jakie panowało do tej pory w Zjednoczonej Prawicy. Oprócz walk frakcji, które budowały i okopywały się przez ostatnie lata, oliwy do ognia ostatnio dolał sam Jarosław Kaczyński.
Pytany przez PAP o zbliżający się kongres i wybory nowych władz partii dał do zrozumienia, że na horyzoncie, jeszcze delikatnie, ale jednak, maluje się koniec jego rządów w Prawie i Sprawiedliwości. Tym samym dał zielone światło do walk o wpływy. Pytanie, czy po to, żeby rzeczywiście w perspektywie zejść ze sceny i zwolnić gabinet przy Nowogrodzkiej, czy też po to, żeby sprawdzić, kto jest lojalny, a kto myśli tylko o partyjnych awansach. - Wielu liczyło, że Jarosław wprost powie, że chce zostać honorowym prezesem i czas na przekazanie władzy – mówi mi jeden z polityków Prawa i Sprawiedliwości. Na taki scenariusz nie ma raczej szans, ale coraz bardziej prawdopodobne staje się to, że w najbliższych tygodniach zdecyduje się, kto - na razie nieformalnie - może zostać nowym liderem PiS-u.