Ciemność. Zadymka. Minus 30 stopni Celsjusza. Zaśnieżone zbocze góry na bezludnym północnym Uralu. Z jakiegoś powodu rozcinają namiot, swoje jedyne bezpieczne schronienie. W panice ruszają ku pobliskiemu lasowi. Większość nawet nie zakłada butów. Jedni szybko giną z wychłodzenia, innych zabija niewytłumaczona siła łamiąca żebra i rozbijająca czaszki. Nikt nie przeżywa dłużej niż kilka godzin. Co kryje tajemnica Przełęczy Diatłowa?
Ślady znalezione na miejscu nie dają jednoznacznej odpowiedzi. W oficjalnych dokumentach śledczy stwierdzają, że nie są w stanie wyjaśnić tragedii na wówczas jeszcze nienazwanej uralskiej przełęczy. Dzisiaj nosi ona już imię Diatłowa, przywódcy dziewięcioosobowej wyprawy, która zakończyła się tam w 1959 roku śmiercią wszystkich jej uczestników.
Dlaczego w ogóle w nocy i przy skrajnych temperaturach opuścili namiot? Dlaczego robili to najwyraźniej w dużym pośpiechu, skoro go rozcięli i nie zabrali wszystkich ubrań czy choćby podstawowych zapasów? Dlaczego nie założyli nawet butów? Dlaczego wchodzili na wysokie drzewo? Dlaczego część z nich odniosła ciężkie niewytłumaczalne obrażenia, które według lekarzy nie mogły zostać zadane przez człowieka?
Do dziś nie ma jednoznacznych odpowiedzi na te pytania. Być może niedługo dowiemy się więcej, ponieważ niedawno dokonano ekshumacji jednego z członków wyprawy. Nie ma jednak jeszcze wyników badań, więc tragedia pozostaje wielką zagadką.
Obiecujące początki
Wyprawa rozpoczęła się w mieście Swierdłowsk (obecnie Jekaterynburg). Zorganizował ją 23-letni Igor Diatłow, student miejscowej politechniki. W bezludne góry Uralu postanowili wybrać się głównie jego znajomi ze studiów. Towarzyszył im też Siemion Zołotariow, wyraźnie starszy, bo mający 37 lat. Przedstawił się pozostałym uczestnikom jako przewodnik górski, jednak podczas śledztwa wyszło na jaw, że kłamał. On i jego motywacja do wzięcia udziału w wyprawie budzą kontrowersje. To jego grób niedawno otworzono.
23 stycznia 1959 roku wyruszyli na północ z zamiarem zdobycia góry Otorten. Wyprawę traktowano jako trudną, bo wymagającą przedarcia się przez 300 kilometrów bezludnej uralskiej tajgi w środku zimy. Studenci dostali jednak odpowiednie zgody i wyruszyli w drogę.
23 stycznia
No i jesteśmy w pociągu. Zaśpiewaliśmy wszystkie piosenki, jakie znaliśmy, nauczyliśmy się nowych i wszyscy zaczęli zasypiać o trzeciej nad ranem. Co nas czeka na tej wyprawie? Na co natrafimy? [...] Wszyscy zasypiają, a za oknem w każdym kierunku rozciąga się uralska tajga.fragment pamiętnika prowadzonego wspólnie przez członków wyprawy
Z pociągu przesiedli się do autobusu, a na końcu do ciężarówki, aż dotarli do małej osady drwali i geologów o nazwie 41. Odcinek. Tam kończyła się cywilizacja. Wokół rozciągała się bezkresna tajga, przemierzana jedynie przez skryty tubylczy lud Mansów.
27 stycznia
Chłopaki umówili się z miejscowym, że pojedzie z nami swoim konnym zaprzęgiem do Obozu Północnego nr 2. Co za przyjemność móc iść bez plecaków. Pokonaliśmy osiem kilometrów w dwie godziny.
Juri Judin ciągle jest z nami, ale nagle zaniemógł i nie może dalej iść. Chce tylko zebrać kilka minerałów i wrócić.
Obóz Północny nr 2 to opuszczona placówka geologiczna składająca się z 20-25 domów. Tylko jeden nadaje się do nocowania. Znajdujemy go w kompletnej ciemności.fragment dziennika wyprawy
Wspomniany Jurij Judin jest jedyną osobą z pierwotnego składu wyprawy, która przeżyła. Przecenił swoje siły, porywając się na tak wyczerpujący marsz. Do zawrócenia zmusiły go artretyzm i problemy z sercem. Rano 28 stycznia na obrzeżach Obozu Północnego nr 2 zebrał z kolegami kilka minerałów, pożegnał się i wrócił z miejscowym na saniach. Jako ostatni widział członków wyprawy żywych. Wiedza o tym co działo się dalej, pochodzi jedynie z pamiętników znalezionych przy ciałach.
28 stycznia
Zatrzymaliśmy się na brzegu rzeki Łozwa. Dzisiaj pierwszy raz śpimy w namiocie. Chłopaki zajmują się piecykiem i szyją kurtyny z prześcieradeł (przedzielające namiot na sekcje i pomagające utrzymać ciepło - red.). Po kolacji długo siedzimy wokół ogniska i śpiewamy. Zina (Zinaida Kołmogorowa - red.) próbuje nauczyć się grać na mandolinie pod okiem Rustika (Rustem Słobodin - red.). Potem wznawiamy nasze dyskusje, głównie o miłości.fragment dziennika wyprawy
Ostatni etap
Przez kilka następnych dni dziewiątka mozolnie szła przez tajgę. Śnieg miał 1,2 metra głębokości, przez co marsz był bardzo męczący. Każda z osób dźwigała na sobie około 40 kilogramów i choć poruszali się na nartach, to zapadali się głęboko. Osoba idąca na przedzie i torująca szlak musiała być zmieniania co kilkadziesiąt minut, bo inaczej padłaby z wyczerpania. Kiedy mogli, korzystali ze ścieżek wydeptanych przez Mansów poruszających się głównie przy pomocy małych sań ciągniętych przez renifery. Gdzieniegdzie natrafiali na ich znaki wyryte w drzewach.
30 stycznia
Trzeci nocleg nad mroźnym brzegiem rzeki Auspija. Przyzwyczajamy się już, a piecyk świetnie się sprawuje [...] Na środku ścieżki stał szałas ludu Mansów. Mansowie, Mansowie, Mansowie. To słowo coraz częściej pojawia się w naszych rozmowach. To mały lud północy liczący około ośmiu tysięcy osób. Bardzo ciekawi i unikalni ludzie.fragment dziennika wyprawy
Z dzienników i zdjęć wynika jednak jasno, że humor im dopisywał. Mieli doświadczenie w podobnych wyprawach i nie spodziewali się niczego zaskakującego.
31 stycznia
Noc była wyjątkowo wygodna. Powietrze w namiocie było ciepłe i suche, choć na zewnątrz temperatura spadła do minus 24 stopni C.
Marsz jest wyjątkowo ciężki. Widoczność znikoma. Nie widzimy szlaku i czasem trzeba iść na czworaka. Dajemy radę przejść 1,5 kilometra na godzinę. Nie chcę nawet myśleć o zakładaniu obozowiska i składu zapasów. Silny wiatr i śnieg głęboki na 1,2 metra.
Zjedliśmy kolację w namiocie. Jest ciepło. Ciężko wyobrazić sobie tak miłe warunki gdzieś na grani, przy porywistym wietrze, setki kilometrów od ludzkich osad.fragment dziennika wyprawy
31 stycznia wieczorem i pierwszego lutego rano zbudowali prowizoryczny składzik zabezpieczony przed zwierzętami, gdzie złożyli znaczną część zapasów. Mieli z nich skorzystać, wracając. Od tego momentu rozpoczynali bowiem najtrudniejszą część wyprawy i chcieli mieć jak najlżejsze plecaki. Od góry Otorten dzieliło ich kilkanaście kilometrów. Powinni byli tam dotrzeć w dwa dni.
Plan wyprawy zakładał, że pierwszego lutego przejdą przez nienazwaną przełęcz i zatrzymają się na noc u stóp góry Otorten. Z nieznanych powodów zboczyli jednak z trasy i po przejściu zaledwie kilku kilometrów założyli obóz na zboczu góry nazywanej przez Mansów Martwą Górą, ponieważ nie ma na niej żadnych roślin. Jest możliwe, iż zatrzymali się na otwartym terenie z powodu załamania się pogody. W okolicy wiał wówczas silny wiatr i sypał śnieg. Temperatura spadła nocą do około minus 30 stopni C.
Rozstawili namiot i schowali się w nim. Zdjęli ciepłe ubrania i zjedli kolację. Jak wynika z autopsji, najpóźniej po ośmiu godzinach wszyscy już nie żyli.
Poszukiwania
Kiedy 12 lutego uczelnia w Swierdłowsku nie otrzymała umówionego telegramu o szczęśliwym powrocie z tajgi, zaczęto się niepokoić. Czekano jednak, bowiem o opóźnienie na takiej wyprawie nie jest trudno. Poszukiwania wszczęto dopiero po tygodniu pod presją już bardzo zaniepokojonych rodzin.
26 lutego kilku studentów przeszukujących teren wzdłuż zaplanowanej trasy wyprawy Diatłowa zauważyło na zboczu ciemną plamę. Gdy podeszli bliżej, okazało się, że jest to namiot. Leżał, częściowo przysypany cienką warstwą nawianego śniegu. Miał wiele dużych dziur. Jak potem dowiedziono, zrobiono je od środka. Wewnątrz znaleziono zapasy, ciepłe ubrania i niemal wszystkie buty członków wyprawy. Przed nim leżała kurtka i sprawna latarka z nadającymi się do użytku bateriami.
Niedługo później natrafiono na ślady. Należały do wszystkich dziewięciu członków wyprawy. Szli o własnych siłach, ale tylko jedna osoba zostawiła wyraźny odcisk buta. Reszta musiała iść boso, w skarpetkach lub w walonkach. Ślady prowadziły w dół zbocza, w kierunku odległej o około 1,5 kilometra linii lasu.
Po dalszych poszukiwaniach natrafiono na ślady ogniska pod dużym cedrem, największym i najbardziej charakterystycznym drzewem w okolicy. Miało wiele ułamanych gałęzi od strony skierowanej ku namiotowi. Jakby ktoś się na nie wspinał do wysokości około pięciu metrów nad ziemią. Kilka innych drzew w okolicy także miało wiele odciętych i ułamanych gałęzi.
Nieopodal cedru natrafiono na pierwsze zwłoki - niemal całkowicie przysypane śniegiem. Byli to Jurij Doroszenko i Gieorgij Jurij Kriwoniszczenko. Obaj byli lekko ubrani, mieli liczne obtarcia i zadrapania. Według raportu po sekcji zwłok, zmarli w wyniku wychłodzenia.
Później znaleziono trzy kolejne ciała. Wszystkie w linii biegnącej od cedru do namiotu. Ich ułożenie wskazywało na to, że mogli próbować do niego wrócić. Byli lepiej odziani i mieli część ubrań dwóch pierwszych znalezionych mężczyzn. Na otwartej przestrzeni przegrali jednak z wichurą i zimnem. Za przyczynę śmierci Igora Diatłowa, Zinaidy Kołmogorowej i Rustema Słobodina uznano wychłodzenie. Ten ostatni miał jednak też pękniętą czaszkę, choć obrażenie to miało nie być śmiertelne.
Szczątków ostatniej czwórki członków wyprawy długo nie można było znaleźć. Udało się to dopiero na początku maja, kiedy śnieg zaczął topnieć. Leżały pod czterema metrami śniegu na dnie jaru, przez który płynął strumyk, kilkadziesiąt metrów od cedru. Kilka metrów obok nich znaleziono prowizoryczne schronienie - jamę śnieżną wyłożoną gałęziami. Te ciała zaczęły się już rozkładać, brakowało części twarzy. Potem, podczas autopsji zwłok, lekarze odkryli bardzo dziwne, ciężkie obrażenia.
Ludmiła Dubinina i Siemion Zołotariow mieli złamane żebra oraz ślady po silnych krwotokach wewnętrznych, które ich zabiły. Nikołaj Thibeaux-Brignolle miał pękniętą czaszkę, której fragmenty wbiły się w mózg, spowodowały krwotok i śmierć. Aleksander Kolewatow również miał pękniętą czaszkę i ślady krwotoku. Prawdopodobnie stracił przytomność i zamarzł. Lekarze stwierdzili, iż ich obrażenia nie mogły zostać zadane przez człowieka. Wymagało to znacznie większej siły. Porównano ją do "potrącenia przez rozpędzony samochód" lub bliskiej silnej eksplozji.
W rękach Zołotariowa znaleziono długopis i notatnik. Nie zdołał jednak nic zanotować, zanim zmarł. Nie pozostała więc żadna informacja o tym, co mogło się stać na zboczu Martwej Góry.
Pytania bez odpowiedzi
Śledczy stanęli przed niebagatelną zagadką. Dlaczego dziewiątka zdrowych i sprawnych ludzi, zaznajomionych z warunkami w tajdze, nagle po zmroku i w środku szalejącej zadymki tnie swój namiot, jedyne bezpieczne i ciepłe schronienie, po czym w najwyraźniej dużym pośpiechu z niego ucieka? Dlaczego nawet nie znajdują chwili, aby założyć buty i decydują się iść w skarpetkach przy minus 30 stopniach C? Dlaczego po dotarciu do lasu i rozpaleniu ogniska trzy osoby ruszają w kierunku namiotu, który niedawno - ewidentnie w popłochu - opuścili? Co było w stanie zadać tak poważne obrażenia czterem członkom wyprawy, którzy zdołali zbudować sobie prowizoryczne schronienie w jarze?
W 1959 roku radzieccy śledczy nie zdołali znaleźć odpowiedzi na te pytania. Przynajmniej oficjalnie. Śledztwo zamknięto, stwierdzając, że nie doszło do morderstwa, ponieważ nigdzie nie znaleziono śladów innych niż tych należących do członków wyprawy. Nie znaleziono też śladów walki czy stosownych obrażeń.
Winę zrzucono na Diatłowa, który miał źle poprowadzić wyprawę, doprowadzając do nieplanowanego biwaku na zboczu góry. Za przyczynę śmierci uznano wychłodzenie i nieznaną "siłę naturalną". Następnie dokumenty ze śledztwa utajniono na 50 lat. Po ich odtajnieniu w 2009 roku nie znaleziono w nich żadnych dodatkowych wyjaśnień.
Wiele teorii, wszystkie nierozstrzygające
Tajemnicza tragedia zaczęła więc żyć swoim życiem. Zwłaszcza po rozpadzie ZSRR liczba wysuwanych teorii gwałtownie się zwiększyła. Niektórzy upatrują przyczyn w naturze, na przykład lawinie, ataku dzikich zwierząt, yeti, infradźwiękach generowanych przez wiatr, a nawet w pobliskim upadku meteorytu.
Inne wersje mówią o tajnych testach wojskowych z nieznaną bronią, niekontrolowanym upadku rakiety balistycznej czy samolotu. Do tej kategorii można też zaliczyć zjawienie się UFO.
Jest też cała gama wytłumaczeń opartych na działaniu człowieka. O zabójstwo członków wyprawy obwiniano lud Mansów, uciekinierów z łagrów, żołnierzy na nich polujących czy tajne służby chcące zatrzeć ślady po jakichś tajemniczych testach (na przykład próbach teleportacji). Wysuwane jest też wyjaśnienie, iż pomiędzy samymi turystami doszło do jakiegoś sporu czy bójki. Według jednej z książek, członkowie wyprawy mogli mieć też jakieś związki ze służbami i padli ofiarą tajnej walki wywiadów.
Ile jest teorii, tyle jest też poszlak je obalających. Do dzisiaj nie sformułowano takiej, w której nie znaleziono by jakichś luk. Dodatkowo wielu badaczy wskazuje, że akta ze śledztwa zawierają szereg nieścisłości czy wręcz prób manipulacji, co jeszcze bardziej utrudnia analizę wydarzeń sprzed pół wieku.
Być może dodatkowych informacji dostarczą badania szczątków ekshumowanych z grobu Zołotariowa. Według rodziny, opis zwłok wykonany podczas autopsji zupełnie nie pasuje do niego. Jeśli rzeczywiście się okaże, że w tajdze znaleziono ciało kogoś innego, to sprawa tragedii na Przełęczy Diatłowa stanie się jeszcze bardziej zagadkowa, a na sile zyskają teorie o zatuszowaniu czegoś przez władze.