Czy droga do pełnego autorytaryzmu stoi otworem? Przeciwnicy Orbana obawiają się, że tak i że obecne wybory mogą być ostatnią szansą na wolne Węgry. Jego zwolennicy liczą z kolei na powrót Wielkich Węgier, lub chcą przynajmniej poczuć się, jakby żyli w "złotych" czasach węgierskiego realnego socjalizmu. Tuż przed wyborami parlamentarnymi rozmawiamy z Paulem Lendvai, znanym węgierskim dziennikarzem i pisarzem, autorem biografii Victora Orbana.
Czy Victor Orban może stracić władzę na Węgrzech? Wątpliwe. Czy obecne wybory mogą jednak zachwiać jego pozycją? Wiele na to wskazuje. W niedawnych wyborach uzupełniających w jednym z okręgów kandydat Fideszu spektakularnie przegrał z kandydatem opozycji, gromadząc o blisko 20 procent głosów mniej niż w wyborach z 2014 roku. Dzwonkiem alarmowym dla partii Orbana stały się też zarzuty urzędników Europejskiego Urzędu ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych pod adresem Istvana Tiborcza, męża córki Orbana, który musi tłumaczyć się z nieprawidłowości przy rozliczaniu unijnych kontraktów. Nie trzeba dodawać, że bez wsparcia rządu w ogóle by ich nie otrzymał. Niejasne powiązania między rządem a biznesem, często o charakterze korupcyjnym, o których od lat informują kneblowane przez Orbana niezależne media, stały się jednak problemem, o którym szepcze się także w szeregach wyborców Fideszu.
Ton kończącej się kampanii nadawały jednak sterowane przez rząd media, tworząc na Węgrzech atmosferę zagrożenia ze strony uchodźców i migrantów oraz rzekomo niechętnych Węgrom europejskich i amerykańskich elit. Symbolem tych ostatnich został George Soros, który stał się uosobieniem "wrogiej antywęgierskiej agentury", która robi wszystko, by zniszczyć węgierski model rodziny, tradycyjne obyczaje i względny dobrobyt, zagrożony rzekomo przez napływ imigrantów.
Tylko czy Orban, żeby wygrać, naprawdę musi wytaczać najcięższe działa przeciw osłabionej opozycji i podzielonej Unii Europejskiej? Paradoksalnie może się okazać, że sprytnie obmyślony plan zachowania władzy na lata, może obrócić się przeciwko niemu, jeśli tylko podsycana przez niego atmosfera zagrożenia zmobilizuje Węgrów do masowego pójścia do urn. Jak wspomina Paul Lendvai, byłoby to jednak prawdziwe "trzęsienie ziemi, a na Węgrzech trzęsienia ziemi nie występują".
Paul Lendvai, rocznik 1929, znany węgierski dziennikarz i pisarz. W 1957 roku wyemigrował z Węgier do Austrii i większość swojego życia przepracował jako korespondent zagraniczny, głównie dla "Financial Timesa". Lendvai jest także redaktorem naczelnym wiedeńskiego kwartalnika poświęconego sprawom międzynarodowym "Europäische Rundschau". Ostatnio opublikował nową biografię Viktora Orbana pt. "Orban: Europe’s New Strongman" (Oxford University Press, 2017).
Adam Puchejda: Węgry są jeszcze demokracją?
Paul Lendvai: Nie są już demokracją liberalną, ale nie są jeszcze dyktaturą na wzór putinowskiej Rosji. Pod płaszczykiem demokracji kryje się jednak autorytaryzm. Na Węgrzech wszystko zależy od jednego człowieka – Viktora Orbana. To on decyduje o obsadzie wszystkich ważniejszych stanowisk w państwie, w rządzie i rządzącej partii Fidesz. Od 2010 roku, kiedy uzyskał większość 2/3 głosów, zdobył nieograniczoną władzę, której nie da się porównać z władzą któregokolwiek z prezydentów lub premierów państw Unii Europejskiej.
Wciąż istnieje przecież opozycja, są sądy, media.
To prawda, ale to tylko dekoracje. Jest opozycja, ale właściwie nie ma żadnych praw i tak naprawdę nie może o niczym decydować. Jest sąd konstytucyjny, ale w krótkim czasie został całkowicie wymieniony i podporządkowany rządzącemu Fideszowi. Tak jak w Polsce, tyle że Jarosław Kaczyński zrobił to szybciej. Jest prokurator generalny, ale zajmuje się tylko sprawami, które przydzieli mu Viktor Orban, a przewodniczący nowego Sądu Najwyższego jest kumplem premiera i jego rodziny. Są wreszcie media, w tym publiczne radio i telewizja, ale wszystkie są zdominowane przez przedstawicieli rządu lub przez bogatych przedsiębiorców, którzy są kontrolowani i promowani przez rząd, czyli przez Viktora Orbana. Dzisiejsze Węgry nie są zwykłą demokracją, są "demokracją wodzowską", jak trafnie określił to kiedyś znany węgierski politolog András Körösényi.
W jaki sposób Orban stał się tak potężny?
Orban jest prawdziwym politycznym zwierzęciem. To niezwykle uzdolniony i bezwzględny gracz polityczny, który w bardzo młodym wieku pokazał, że jest nie tylko świetnym mówcą – w 1989 roku podczas pogrzebu męczenników 1956 roku wygłosił płomienną, sześciominutową mowę i z miejsca zyskał sławę – lecz także sprawnym liderem, który szybko przejął władzę w Fideszu. Prędko też zrozumiał, że jeśli chce się liczyć w polityce, musi postawić na prawicę. Tak zrobił i konsekwentnie się tego trzyma. Poza tym w latach 90. zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo Węgrzy są rozczarowani przemianami 1989 roku, że oczekiwali znacznie więcej i że nie byli przygotowani na problemy gospodarcze tego okresu. Orban sprytnie wykorzystał sytuację i już w 1998 roku został najmłodszym premierem w Europie...
Ale władzę szybko stracił.
Co tylko go wzmocniło, to był prawdziwy test dla jego talentu. Orban przegrał w 2002 i 2006, ale i tak udało mu się podnieść. Jak radzić sobie z porażką? Już w opozycji stworzył silną partię, zorganizował kluby obywatelskie przy Fideszu, które przysporzyły mu dodatkowych głosów, w końcu stworzył imperium medialne. To wszystko pozwoliło mu nieustępliwie atakować rząd. Miał też szczęście, bo socjaliści i liberałowie rządzący między 2002 a 2010 kompletnie zawiedli. Ferenc Gyurcsány, ówczesny premier, przyznał na słynnym już spotkaniu ze swoimi posłami, że partia kłamała w kampanii wyborczej. Ktoś nagrał tę wypowiedź i ujawnił ją w mediach. W ten sposób Gyurcsány popełnił spektakularne samobójstwo, a Orban dostał władzę na tacy.
Wtedy wypowiedział znane już słowa: "Musimy wygrać tylko raz, byle dobrze".
I tak się stało. Zdobył dwie trzecie głosów i zmienił konstytucję. Cztery lata później znów wygrał, a dokonał tego wszystkiego przy wsparciu niewielkiej grupy 20-30 bliskich przyjaciół, którzy dziś kontrolują całe państwo. Jego sukces to więc po części historyczny przypadek, po części dowód jego talentu, ale po części efekt porażki partii opozycyjnych. Unia Europejska też dołożyła tu swoje, bo nie umiała bronić swoich praw i wartości. Bez wątpienia to jednak osobowość Orbana odegrała kluczową rolę w jego drodze do władzy.
Tylko dlaczego Węgrzy w ogóle głosują na Fidesz?
Orban świetnie wyczuwa nastroje. Węgrzy przegrali I wojnę światową. Przed wojną co trzeci Węgier mieszkał w dzisiejszej Rumunii, Czechach, Słowacji, ale też Serbii i Chorwacji. Milion Węgrów nadal żyje w tych krajach. Postanowieniami Traktatu z Trianon Węgrzy stracili te ziemie, ale przez długi czas ta sprawa nie była tematem politycznym. Orban wykorzystał to bezbłędnie. Na przykład nadał obywatelstwo Węgrom żyjącym poza granicami dzisiejszych Węgier z prawem głosu w wyborach. Dzięki temu zyskał swoją większość, bo nawet 250 tysięcy spośród tych nowych Węgrów, często pełnych niechęci do krajów, które zamieszkują, zagłosowało na Fidesz. Orban zręcznie i cynicznie wykorzystał też kryzys migracyjny. Był pierwszym europejskim przywódcą, który zwrócił uwagę na niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą niekontrolowany napływ uchodźców, a decydując się na radykalne kroki – zbudował coś w rodzaju żelaznej kurtyny na granicy z Serbią i Chorwacją – nie tylko zyskał poparcie 70 do 80 procent węgierskiego społeczeństwa, ale stał się też poważanym mężem stanu, podziwianym w Unii Europejskiej przez Bawarczyków, Słowaków, Polaków i wielu innych.
Pokazał swoją siłę.
Tak, właśnie, a tego Węgrzy – i nie tylko oni, bo też Austriacy, Rosjanie i inni – naprawdę chcą. Orban został dyktatorem, a dziś wydaje się, że jest także przywódcą Grupy Wyszehradzkiej. Nie jest nim Kaczyński i Polska, to Orban i Węgry.
Czym różnią się ci dwaj politycy? POLITICO określa Kaczyńskiego i Orbana mianem nowych komunistów, którzy sięgają do repertuaru starych środków, by utrzymać się u władzy.
Krótko rzecz ujmując: Kaczyński jest dogmatykiem, Orban jest cynikiem. Orban ma też znacznie silniejszy mandat niż Kaczyński. Istnieją też między nimi różnice, jeśli chodzi o politykę zagraniczną, ich stosunek do Unii i Rosji. Kaczyński oczywiście podziwia Orbana, ale to Orban jest w swojej polityce sprytniejszy. Udało mu się stworzyć swego rodzaju zasłonę, skrywającą jego prawdziwe zamiary. A w swoich relacjach z Unią Orban stał się mistrzem "tańca pawia" – udawania, że jest się kimś innym niż w rzeczywistości. Orban mówi to, co Zachód chce usłyszeć, a potem robi dokładnie to, czego chciał od początku. Kaczyński nie jest tak sprawny.
8 kwietnia Orban po raz kolejny dowiedzie swoich umiejętności?
Jestem pewny, że zyska bezwzględną większość. Choć niespodzianki nie są wykluczone. Ale trzeba pamiętać, że Orban wygrywa, nie uzyskując prawdziwej większości. Na osiem milionów uprawnionych do głosowania zdobywa poparcie około 2,3 miliona. Tyle że dzięki zmianie granic okręgów wyborczych i nowemu prawu wyborczemu z takim wynikiem może zdobyć dwie trzecie mandatów! Oczywiście, przyczyną nie jest tylko prawo wyborcze i nowi wyborcy z zagranicy, o których już mówiłem.
Sporą rolę w jego zwycięstwach odgrywa także podzielona opozycja, która jest albo skorumpowana, albo zdyskredytowana. Jest silny prawicowy Jobbik, który kiedyś był partią otwarcie rasistowską i antysemicką, ale dziś znany jest także z walki z korupcją. Lewica nie może jednak otwarcie współpracować z tego rodzaju prawicą. Dodatkowym elementem jest niska frekwencja. Gdyby była wyższa niż 65 procent – w ostatnich wyborach frekwencja osiągnęła 61,7 procent – Orban mógłby stracić poparcie dwóch trzecich. A gdyby jeszcze kandydaci opozycji wygrali w co najmniej 40 okręgach wyborczych (na 106), mógłby stracić nawet bezwzględną większość. To byłoby jednak trzęsienie ziemi, a na Węgrzech trzęsienia ziemi nie występują.
Gdyby jednak?
Gdyby okazało się, że nowa większość Orbana jest krucha, byłaby to dla niego prawdziwa moralna porażka. Ale nawet gdyby przegrał, opozycja nie miałaby łatwo. Instytucje państwowe znajdują się w rękach Orbana, spora część elit wzbogaciła się też na korupcji. Zatem nawet gdyby opozycja wygrała wybory, to dopiero początek. Żeby sytuacja naprawdę się zmieniła, konieczna byłaby zmiana całego systemu, a nie tylko rządu.
A jeśli Orban wygra, jak przewiduję, pojawia się pytanie, jak daleko gotów jest zbliżyć się do standardów putinowskiej Rosji. Już teraz zagroził na antenie radia, że zna dwa tysiące aktywnych członków czegoś, co nazywa opozycją sorosowską, którą zamierza zwalczać tak politycznie, jak i prawnie. Na marginesie, George Soros jest idealnym wrogiem Orbana – jest Amerykaninem, jest bogaty i jest Żydem, co pozwala na snucie szeregu różnych teorii spiskowych. Orban z chęcią i bez oporów z nich korzysta. Ale atak na Sorosa ma też drugie dno – w końcu to Soros w ostatnich latach komunizmu hojnie wspierał nie tylko samego Orbana, lecz także większość liderów Fideszu. To więc także kwestia psychologii – gryzie się rękę, która kiedyś karmiła.
Czy to jednak oznacza, że droga do pełnego autorytaryzmu stoi otworem? Wielu liberałów i bardziej postępowych intelektualistów obawia się, że odpowiedź jest twierdząca i że obecne wybory mogą być ostatnią szansą na wolne Węgry.
Węgrzy chcą drugiej Moskwy w Budapeszcie?
Nie sądzę, by Węgrzy tego chcieli, ale pytanie jest inne – czy są w stanie się temu przeciwstawić, jeśli nie wygrają wyborów? To też kwestia tego, na ile głośne już sprawy korupcyjne i międzynarodowe głosy potępienia Węgier zachęcą Orbana do zaostrzenia kursu. Jak już mówiłem, Węgry nie są dyktaturą, można swobodnie podróżować, organizować demonstracje. Kłopot w tym, że społeczeństwo obywatelskie jest na Węgrzech bardzo słabe, podobnie słaba i podzielona jest opozycja.
I proszę pamiętać, jak łatwo sprowadzić ludzi na manowce. Wystarczy spojrzeć na Stany Zjednoczone. Obaj wiemy, że każdy kraj musi wyciągać wnioski z historii. Niestety, dla Węgrów te lekcje często kończą się tragicznie.
Adam Puchejda, dziennikarz piszący o europejskiej polityce, społeczeństwie i kulturze; twitter: @AdamPuchejda.