"Tędy szły kobiety i dzieci. I mordowano tych, którzy próbowali uciekać. Resztę zabito na polanie. Idziemy po ich śladach. Byłem tu kilkanaście razy. W różnych porach roku (...) zawsze z kimś, bo sam się bałem. Bałem się być tam sam, bałem się tych ciarek na plecach, tego zapachu śmierci, który roznosi się po całym Wołyniu". Fotograf Maksymilian Rigamonti i dziennikarka Magdalena Rigamonti opowiadają o swojej niezwykłej książce "Echo", reportażu z miejsc, których już nie ma.
Maksymilian Rigamonti, fotograf: Na przejściu granicznym w Dorohusku prawie zawsze się stoi. Godzinę, dwie, pięć, osiem. Nawet lubię tak stać. To jak oczekiwanie na wjazd do przeszłości. Do przeszłości, bo na Wołyniu czas się zatrzymał. Od razu za granicą jest inny świat. Ugory, wielkie przestrzenie bez żadnych śladów człowieka na horyzoncie.
Pierwszy raz byłem tam w listopadzie 2013 roku, potem jeszcze jedenaście razy. Zawsze po kilka dni. W różnych porach roku, żeby zobaczyć, co zostało po ludziach w tych miejscach, których nie ma. Zawsze z kimś, bo sam się bałem. Nie, że ktoś mnie napadnie, okradnie albo pobije. Bałem się być tam sam, bałem się tych ciarek na plecach, tego zapachu śmierci, który roznosi się po całym Wołyniu. Pamiętam, jak szedłem kilka kilometrów przez pole. Obok Anatol Sulik, lokalny historyk, człowiek, który wiedział wszystko o polskich wsiach na Wołyniu, i Olaf Popkiewicz, archeolog, ekshumator ofiar mordów na Wołyniu. Pustka kompletna. Cisza. I głos Olafa: Tędy szły kobiety i dzieci. Tędy ich pędzono. I mordowano tych, którzy próbowali uciekać. Resztę zabito na polanie. Idziemy po ich śladach.
Potem za każdym razem słyszałem w głowie te słowa, że idziemy po ich śladach, że ja idę po ich śladach. Fotografowałem te ślady i tę pustkę, próbując zrozumieć, co tu, na tych ziemiach, działo się w czasie II wojny światowej, co później, przez lata. – Taka to sytuacja, przykra – powtarzał ze wschodnim zaśpiewem pan Anatol na zakończenie każdej opowieści o Wołyniu. Przykra – nie wiem, czy to dobre słowo. To była zbrodnia, czystka etniczna, rzeź. Mordowano Polaków, Żydów, Czechów i wszystkich tych, którzy nie byli Ukraińcami. Za pierwszy masowy mord dokonany z inicjatywy OUN-UPA (Ukraińska Powstańcza Armia) uznaje się rzeź w polskiej kolonii Parośla (gmina Antonówka, powiat Sarny). Dziewiątego lutego 1943 roku ze szczególnym okrucieństwem zamordowano tam 173 osoby. Niedaleko Antonówki rozbiłem namiot, rozpaliłem małe ognisko. Ci, którym udało się uciec przed zagładą, szukali schronienia właśnie w tej wsi. Teraz prawie nikt tu się nie zapuszcza i pewnie dlatego Ukraińcy bez strachu wykopują bursztyn w pobliskim lesie. Nie wiem, czy wiedzą, że mogą trafić na kości i że te doły przerażają, bo wyglądają jak zbiorowe mogiły.
W Parośli byłem tylko raz, do Ostrówek i Woli Ostrowieckiej zajeżdżałem za każdym razem, kiedy byłem na Wołyniu. Miejsca po wsiach leżą tuż za polsko-ukraińską granicą. Miękkie czarnoziemy, najlepiej jechać i się nie zatrzymywać, bo łatwo się zakopać. Nie ma żadnych drogowskazów, co najwyżej stare drzewka owocowe, rzeczka, cmentarz. Do 2014 roku dbał o niego pan Anatol. Przyjeżdżał rowerem, czyścił, pielił. Nie ma go już. Marzył o tym, żeby na Wołyniu każdy z zamordowanych miał grób. Wiedział jednak, że to niemożliwe, bo mordowano metodycznie, wieś po wsi, mężczyzn, kobiety i dzieci, rodzina po rodzinie. Tak, żeby po Polakach na Wołyniu nie został żaden ślad. Również w ewidencjach.
Jest taka piękna ukraińska wioska Majdan. Wokół zielone pagórki, pośrodku biała ubita droga, przy której stoją pomalowane jasnoniebieską farbą zadbane drewniane chałupy. Drogą jedzie wóz zaprzężony w konia. Naprawdę piękny widok. Tak to mogło wyglądać w 1943 roku. Taki sam spokój i niepokój. Już nigdy więcej nie chcę tam jechać.
****
Z daleka wyglądają jak ludzie - szarzy, lekko przygarbieni, zwróceni w jedną stronę, może trochę jak tłum czekający na egzekucję. Z bliska, te szare, wyschnięte słoneczniki jeszcze bardziej przerażają. Dlaczego nikt ich nie ściął, przecież już listopad, może zapomniano, a może specjalnie. Coś wśród nich połyskuje, coś się odbija w tych marnych promieniach słońca. To krzyżyk. Według współrzędnych GPS tu były Ostrówki, tu stał kościół, o tu, tu, gdzie ten krzyżyk.
W niedzielę, 11 lipca 1943 roku, jak co tydzień do Kisielina na Wołyniu zjechali na mszę Brzezińscy z Woronczyna, Kraszewscy z Zapustu, Kuleszowie z Żurawca, Bronka Słotwińska z Twerdyn, Gardzyńscy z Warszawki, Skibińscy i Zienkiewicze z Rudni, był też Teofil Sidorowicz z Trystaku. Przyszły dwie młode Jonaszkówny i 17-letnia Julka Filipkówna z samego Kisielina, i kilkadziesiąt innych osób. Wszystkich było ponad setka. Zamordowano 90. Ostatnich dobijano bagnetami. Do kościoła można wejść bez problemu, nie ma drzwi, ani okien, nie ma też dachu.
Wygląda jak Nike. To natura postawiła ten pomnik, tę boginię zwycięstwa. Tyle, że tu sami przegrani. I ci pomordowani, i ci co mordowali, i ci co pozostali i widzieli, i ci, którzy żyją teraz na Wołyniu, bez przyszłości, obarczeni przeszłością. Może to pamięć jest zwycięzcą.
Tu czas się zatrzymał. O Wołyniu nie pamiętają i ci we Lwowie, i ci w Kijowie, dla nich to gdzieś na zachodzie, dla nas gdzieś na wschodzie. I dla nas i dla nich inny świat, w którym wozy zaprzężone w konie to częstszy widok niż samochody.
Marja Wola, niedaleko Włodzimierza. Do 1943 roku żyło tu jedenaście rodzin. Na polu staruszka. Z daleka jak rzeźba, jak duch jakiś. Patrzy, czeka. W pobliżu nie ma żadnych zabudowań. Nie wiadomo, skąd przyszła. Mówi tylko, że ma na imię Sofija, Zofia, Zosia, Zośka, że z polskiej rodziny pochodzi, że mąż był Ukrainiec, a jego brat w UPA i że mordował tu w Marji Woli. I płacze.
Jest takie miejsce na Wołyniu, którego historia przeraża. Każde źdźbło trawy krzyczy. Od 73 lat wieje tu tylko wiatr. Szkoła znajdowała się miedzy dwoma nieistniejącymi już wsiami Ostrówki i Wola Ostrowiecka. Ich mieszkańcy zniknęli 30 sierpnia 1943 roku. W budynku szkoły zostali spaleni mężczyźni, a kobiety i dzieci zagoniono pod niedaleki zagajnik i zabito. Ich ciała po dwóch tygodniach zakopali ukraińscy sąsiedzi ze wsi Sokół. Do dziś to miejsce nazywają Trupim Polem.
W przedwiośniu widać więcej. To znaczy prawie nic. Ale, kiedy topnieją śniegi, na obrysach dawnych domów, na fundamentach chałup, które gdzieś pod ziemią zostały, śnieg topnieje ostatni. Białe kwadraty, jakby dom przy domu stał.
Album 'Echo" ukazał się nakładem Press Club Polska.
Czytaj więcej na https://www.rmf24.pl/kultura/news-zostalo-tylko-echo-niezwykla-ksiazka-o-wolyniu,nId,2562954#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox