Wyniki wyborów parlamentarnych pokazują, że PiS ma duże szanse przegrać wybory prezydenckie. To perspektywa tych wyborów będzie w najbliższym półroczu rzutować w sposób zasadniczy na decyzje głównych graczy politycznych – pisze Ludwik Dorn w Magazynie TVN24.
W wyborach do Sejmu PiS otrzymał ponad osiem milionów głosów, a opozycja (KO, SLD i PSL) łącznie ponad 900 tysięcy więcej. Ponieważ jednak głosy przeliczane są na mandaty metodą d’Hondta, która premiuje jedność, to partia Jarosława Kaczyńskiego uzyskała w Sejmie większość bezwzględną i utworzy samodzielnie rząd.
Wybory prezydenckie, które odbędą się za nieco ponad pół roku, mają w II turze charakter plebiscytu - ktoś ma ponad 50 procent, ktoś poniżej 50 procent i przelicznik d’Hondta tu nie działa. Bardzo prawdopodobna jest więc hipoteza, że PiS może wybory prezydenckie przegrać. Oczywiście, prawdziwy jest też wniosek odwrotny: PiS może te wybory wygrać, a demokratyczna opozycja przegrać. Zadecyduje zapewne punkt procentowy przewagi, a może i jeszcze mniej.
Wybory parlamentarne 2019. Wyniki i komentarze »
Scenariusz 1: PiS przegrywa wybory prezydenckie
Przegrana PiS w wyborach prezydenckich musi spowodować masywne reakcje polityczne i społeczne, przede wszystkim w aparacie państwowym. Nie tylko opozycja chwyci wiatr w żagle. Przede wszystkim niechętni PiS-owi ludzie w aparacie państwowym odzyskają ducha, a dla zwolenników PiS, nawet tych przez tę partię awansowanych, przyjdzie czas chłodnej, oportunistycznej kalkulacji. Skoro partyjne słoneczko minęło już zenit i nieuchronnie zachodzi – a taki będzie odbiór przegranej w wyborach prezydenckich – to może nie należy być zbyt wyrywnym w realizacji partyjnych dyrektyw, bo "spisywane będą czyny i rozmowy" i przyjdzie za nie słono zapłacić, gdy władza rządowa się zmieni.
Scenariusz 2: PiS wygrywa wybory prezydenckie
Ale ten sam mechanizm zadziała w drugą stronę w przypadku wygranej PiS. Po stronie opozycyjnej dojdzie do załamania morale, a w aparacie państwowym, z sądami, prokuraturą, policją, skarbówką i służbami specjalnymi włącznie, nasilą się oportunistyczne reakcje dostosowawcze: demokracja i Konstytucja to bardzo ważne sprawy, ale żyć jakoś trzeba. Przy takim obrocie wydarzeń możliwe stanie się dokonanie zapowiadanej czystki w sądach przez stworzenie pretekstu reorganizacji, przejęcie środków europejskich obecnie pozostających w gestii samorządów przez wojewodów i wykorzystanie tych dwóch lewarów – karnego i finansowego – do wykreowania nowej elity ekonomicznej. Udało się to na Węgrzech Viktorowi Orbanowi, który korzystając z tych narzędzi stworzył quasi-mafijne państwo oligarchiczne. Twierdzę zatem, że to perspektywa wyborów prezydenckich rzutować będzie w sposób zasadniczy na najbliższe decyzje głównych graczy politycznych.
Zacznijmy od PiS. Przed Jarosławem Kaczyńskim stoi rozstrzygniecie "diabelskiej alternatywy", w ramach której każdy wybór obciążony jest potężnym ryzykiem. Niewątpliwie przyspieszona realizacja opisanych powyżej planów rewolucyjnych jest możliwa już teraz: PiS ma "swojego" prezydenta, który podpisze wszystko, co mu podsuną. Ale dokonanie teraz czystki w sądach i przejęcie przez rząd środków europejskich z rąk samorządów wojewódzkich wywoła niewątpliwie potężny sprzeciw, którego rezultatem może być brak tego niewielkiego odsetka głosów koniecznych do wygrania wyborów prezydenckich.
Załóżmy więc, że prezes Kaczyński odracza realizację planów rewolucyjnych na czas po wyborach prezydenckich. Z tym z kolei związane jest ryzyko, że i tak PiS wybory prezydenckie przegra i żadnych narzędzi rewolucjonizowania struktury politycznej i gospodarczej Polski nie uzyska. Może zatem trzeba jak najszybciej zbić jajka i już teraz zacząć smażyć ten rewolucyjny omlet.
Nie ośmielę się prorokować, jak tę diabelską alternatywę rozstrzygnie prezes Kaczyński. Obstawiałbym jednak rozstrzygniecie bardziej rewolucyjne. W czasie, gdy blisko z tym politykiem współpracowałem, często cytowałem mu maksymę Napoleona, którą oddalał zastrzeżenia sztabowców do precyzyjnie opracowanego planu kampanii lub bitwy. Napoleon starannie planował posunięcia militarne, a na wątpliwości: a co jeśli coś pójdzie nie tak, odpowiadał: on s’engage… et puis on voit. Wydamy bitwę, a potem się zobaczy. Prezesowi Kaczyńskiemu bardzo ta maksyma odpowiadała i później nieraz publicznie się na nią powoływał.
Jeden kandydat opozycji to mit
Przed innego rodzaju problemami stają partie opozycyjne, które teraz muszą przede wszystkim zdecydować, kogo wystawiają lub popierają w wyborach prezydenckich. Przede wszystkim wystawienie przez całą opozycję jednego kandydata gwarantuje Andrzejowi Dudzie reelekcję w I turze. Wielu lewicowców lub liberałów w życiu nie zagłosuje na umiarkowanego konserwatystę z PSL (gdyby był wspólnym kandydatem) i na odwrót. Zresztą pokazała to porażka Koalicji Europejskiej w wyborach do Parlamentu Europejskiego, która otrzymała ponad 900 tysięcy głosów mniej niż PiS. W II turze może natomiast zadziałać mechanizm, który zaskoczył w niedawnych wyborach senackich, gdy niepisowscy lewicowcy, liberałowie i konserwatyści głosowali na siebie nawzajem, zdając sobie sprawę z tego, że przy jednoturowych wyborach większościowych i zasadzie "first takes the post" podział ich głosów automatycznie doprowadzi do zwycięstwa kandydata PiS.
Zresztą wystawienie przez PO, SLD i PSL ich własnych kandydatów w pierwszej turze jest naturalną odpowiedzią na stojące przed tymi partiami wyzwania i problemy. W przypadku SLD i PSL jest to wyzwanie dalszego wzrostu siły, w przypadku PO – zagrożenie kurczeniem się i tendencjami dezintegracyjnymi.
Lewica
Zacznijmy od Lewicy. Niewątpliwie jej powrót do ław sejmowych jest wielkim sukcesem i to przede wszystkim szefa SLD, który jest głównym jego architektem. Ale w kategoriach siły wyborczej wynik Lewicy (12,56 procent) nie powala. Powróciła ona do procentowego stanu posiadania z lat 2005 i 2007 (odpowiednio 11,31 i 13,15 procent). Powstanie Wiosny i jej udział w koalicji pod szyldem SLD nie dały impulsu do istotnego wzrostu. Realnym zadaniem Lewicy jest urwanie jeszcze 2-3 procent wyborców Koalicji Obywatelskiej i dociągniecie w wyborach prezydenckich do 15 procent. Zróżnicowaną Lewicę łączy przede wszystkim antyklerykalizm, ale lewicowych antyklerykałów nie ma w Polsce więcej niż wspomniane 15 procent.
PSL
Nieco inaczej przedstawia się sytuacja Polskiego Stronnictwa Ludowego, które z wynikiem 8,55 procent też odbudowało procentowy stan posiadania z 2011 roku (8,36 procent). Niemniej wyraźnie widać, że zmieniła się polityczna i społeczna kompozycja peeselowskiego elektoratu. Z jednej strony stronnictwo odbudowało swoje wpływy na wsi (wzrost o 3 punkty procentowe), z drugiej znacząco poprawiło wyniki w miastach mniejszych, średnich i dużych, a przede wszystkim zdobyło dobrze umocnione przyczółki w polskich metropoliach, w których we wszystkich poprzednich wyborach jego wynik oscylował między 0,75 a 2 procent. W 2019 roku średnia PSL dla miast powyżej 500 tysięcy mieszkańców zbliżyła się do 6 procent, czego rezultatem są mandaty w Warszawie, Wrocławiu i Krakowie.
Tak dużego sukcesu PSL nie przypisywałbym wyłącznie wzięciu na listy Pawła Kukiza i paru ludzi z nim związanych. Na postawie exit poll ten wpływ można szacować na jakieś ćwierć miliona głosów. Większy przepływ nastąpił z PO i Nowoczesnej liczonej wspólnie, to jakieś 350 tysięcy głosów. Do tego trzeba dodać liczący się przepływ z PiS oraz około 100 tysięcy wyborców, którzy w 2015 roku nie głosowali i mamy wyjaśnienie przyrostu 800 tysięcy głosów. PSL przeszedł rewolucję od partii wiejskiej do partii ludowej w zachodnioeuropejskim rozumieniu, czyli partii wszystkich. Uderza to, że skład wyborców PiS i PSL jest dokładnie taki sam, jeśli chodzi o zmienną wieś-miasto, z tym, że wśród wyborców PSL jest o wiele więcej osób lepiej wykształconych, a mniej tych z wykształceniem najniższym. Pomysł prezesa Kosiniaka-Kamysza na przekształcenie PSL w partię nowoczesnej chadecji chwycił, ziarno padło na urodzajną glebę i nie wydziobało go pisowskie ptaszydło. Wybory prezydenckie to okazja do kolejnego wzrostu i trudno określić jego granice w pierwszej turze. Nie zdziwiłbym się, gdyby kandydatura Kosiniaka-Kamysza uzyskała ponad 20 procent.
Koalicja Obywatelska
Dla PO (czy też Koalicji Obywatelskiej) wystawienie własnego kandydata/kandydatki jest sprawą życia i śmierci. Koalicja jest nadal najsilniejszą opozycyjną formacją, ale przegrała z kretesem wybory sejmowe. Jej wynik jest o 4,3 punktu procentowego gorszy niż suma wyników PO i Nowoczesnej z 2015 roku, co wynika z tego, że została potężnie oskubana przez SLD z lewej strony, a przez PSL z prawej. Po kolejnych przegranych wyborach PO znalazła się w kryzysie przywództwa i niezależnie od tego, jak on zostanie rozwiązany, tzn. czy Grzegorz Schetyna utrzyma się, czy też nie, sprawą kluczową będzie zgodne współdziałanie jej szefa i kandydata/kandydatki na prezydenta, jeśli to będą dwie osoby.
W wyborach prezydenckich dla KO najistotniejsza będzie obrona stanu posiadania, to znaczy wynik w I turze w okolicach 27 procent. Nie będzie to zadanie łatwe. Jest bowiem wielce prawdopodobne, że Lewica wzmocni się o 3 punkty procentowe, a PSL o, powiedzmy, 4 punkty kosztem właśnie kandydata/kandydatki KO, która osiągnie wynik oscylujący wokół 20 procent. To będzie oznaczało poważny i długotrwały kryzys największej obecnie partii opozycyjnej, który nie wiadomo, czym się zakończy.
Sondaże, sondaże
Wybory prezydenckie jeszcze daleko, ale mamy już pierwsze sondaże pokazujące, jak potencjalni kandydaci opozycji poradzą sobie w II turze z Andrzejem Dudą, który będzie się ubiegał o reelekcję. Na ponad pół roku przed wyborami sondaże takie mają jeszcze niewielką wartość poznawczą i prognostyczną. Przynoszą odpowiedzi dość oczywiste, jak ta, że obecnie urzędujący prezydent wygrywa w II turze z każdym kontrkandydatem. Bronisław Komorowski też wygrywał sondażowo, a wiadomo jak się skończyło.
Nie jest zaskakującą informacja, że kontrkandydatami o najsłabszym wyniku sondażowym są Robert Biedroń i Rafał Trzaskowski. Zdeklarowany progresywny gej i parujący wielkomiejskością prezydent miasta stołecznego, to nie są propozycje atrakcyjne dla konserwatywnej w większości polskiej prowincji. Ciekawsza jest informacja, że jeśli chodzi o wielkość poparcia, nie ma istotnych statystycznie, socjologicznie i politycznie różnic między trójką poważnych kontrkandydatów: Donaldem Tuskiem, Małgorzatą Kidawą-Błońską i Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem. Najniższe miałby Kosiniak-Kamysz (38 procent), a najwyższe Kidawa-Błońska (42 procent), z Tuskiem pośrodku (40 procent) Takie różnice na ponad pół roku przed wyborami to tyle, co nic. Dlatego wszystko jest tu możliwe.