- W świadomości Zachodu to Polska zawsze potrzebuje pomocy. Od czasu odsieczy wiedeńskiej nikt nie myślał, że Polska czasami się komuś przydaje i że jest w stanie uratować Europę - mówi historyk i publicysta Adam Zamoyski. W rozmowie o Bitwie Warszawskiej z Jackiem Stawiskim ocenia, że "wygrana sowiecka doprowadziłaby do takiego zamętu w Europie, że Bóg wie, co by się działo".
Jacek Stawiski, TVN24 BiS: W tytule pańskiej książki "Warszawa 1920 – nieudany podbój Europy, klęska Lenina" od razu przesuwa pan uwagę czytelnika w Polsce i za granicą na aspekt międzynarodowy wojny 1920 roku, wskazując, że to nie była tylko bitwa o Warszawę, ale o kontynent. Jednak w Europie i Ameryce panuje przekonanie, że wojna już się wtedy skończyła, no może jeszcze toczyła się w Turcji, Grecji, ale generalnie wojna europejska skończyła się w 1918 roku.
Adam Zamoyski, autor książki "Warszawa 1920": Chodziło mi o podkreślenie tego aspektu wydarzeń z dwóch przyczyn. Po pierwsze, nikt nic o tym nie wiedział, i w Anglii, kiedy moja książka się ukazała, to sprzedawała się jak ciepłe bułki. Ludzie do mnie podchodzili i mówili: "nigdy nie wiedziałem, że coś takiego się wydarzyło". To jest ważne i było ważne, ponieważ nawet wtedy, w 1920 roku, zagrożenie ze strony Armii Czerwonej nie dotarło do świadomości opinii publicznej w zachodniej Europie, już nie mówiąc o Ameryce. To wszystko się stało tak szybko, zagrożenie zostało tak szybko usunięte przez Wojsko Polskie i Piłsudskiego, że świat przeszedł do porządku dziennego nad tym.
Dlaczego tak nie powinno być? Dlaczego to jest ważne? Otóż w świadomości Zachodu Polska zawsze potrzebuje pomocy, od czasu odsieczy wiedeńskiej nie było świadomości na Zachodzie, że Polska się czasami komuś przydaje i że powinno się ją podtrzymywać, ponieważ Polska też jest w stanie uratować Europę. W 1920 roku Niemcy były w stanie demoralizacji totalnej, były tam bardzo silne wpływy komunistyczne i socjalistyczne, istniał bardzo silny instynkt rewanżyzmu, już wtedy, przeciwko traktatowi wersalskiemu, było silne bezrobocie, a więc wszystkie materiały wybuchowe przygotowane i gdyby wojska dotarły do granicy niemieckiej, to na pewno wybuchłyby poważne rozruchy albo rewolucja, albo wojna domowa w Niemczech. Tak samo lewicowcy niemieccy, jak i rewanżyści z prawicy odrzuciliby traktat wersalski i wszystkie zdobycze I wojny światowej uzyskane przez Wielką Brytanię i Francję. Nie było możliwości zmobilizowania wojsk angielskich czy francuskich, aby interweniować w Niemczech i tak samo w Anglii jak i we Francji panowało masowe bezrobocie, demoralizacja i silne ciągoty do komunizmu. Wygrana sowiecka doprowadziłaby do takiego zamętu w Europie, że Bóg wie, co by się działo. Bardzo możliwe, że powstałyby rządy socjalistyczne czy komunistyczne.
Wspomina pan, że Polska zatrzymała pochód Armii Czerwonej do Europy Zachodniej, ale w lipcu 1920 roku, kiedy położenie Polski stawało się dramatyczne, wojska bolszewickie parły naprzód, a wojska polskie wycofywały się i ten odwrót był momentami błyskawiczny, to wtedy państwa zachodnie gotowe były przystać na żądania Moskwy, gotowe były narysować granice Polski, które sprowadziłyby Polskę do czegoś na wzór Księstwa Warszawskiego.
I sprowadzono by polskie granice do linii Curzona, czyli mniej więcej obecnych granic. Anglia i Francja wiedziały, że niewiele mogą zrobić i chciały załatwić tę sprawę jak najszybciej i zapobiec kryzysowi, bo nie wierzyły, że Polsce uda się obronić. To był wielki kryzys międzynarodowy. Niemniej, tak jak mówię, właściwie nie trafił do świadomości szerszych rzesz społeczeństwa. Jest bardzo ważne, by podkreślać, że Polska jest czasami niezbędna. Udało się zlikwidować Polskę w XVIII wieku, dlatego że żadne z państw europejskich nie uważało, że warto Polskę utrzymać.
Czy w wymiarze polsko-rosyjskim była to jedna z wielu wojen, jakie Rzeczpospolita prowadziła z Moskwą, później z Rosją, czy to jednak była wojna nowego typu, rewolucyjna, a nie narodowa? Może to po polskiej stronie postrzegamy tę wojnę jako wojnę o byt państwowy, wojnę o przetrwanie państwa? Po tamtej stronie, rosyjskiej, nie da się tej ciągłości tak opisać, bo wojnę prowadzili ci, którzy chcieli wtedy całą historię Rosji zakwestionować.
Tak i nie. Trzeba pamiętać, że w 1920 roku Lenin i rząd bolszewicki ledwo się utrzymywali w Moskwie. Byli ciągle zagrożeni przez wojska białych. Bolszewicy rozpętali masowe niezadowolenie i użyli go do obalenia rządu tymczasowego, natomiast sami byli zagrożeni. Trzeba było to wojsko, te masy rzucić, żeby one nie zagrażały Moskwie. Wojna i slogany, że eksportujemy rewolucję i wyzwalamy wszystkich ludzi pracujących na świecie były bardzo chwytliwe. Tym niemniej oni korzystali z tego, że Piłsudski popełnił ogromny błąd polityczny i dyplomatyczny w postaci wyprawy kijowskiej. Pomysł był bardzo dobry, ale trzeba było rozumieć, że Petlurze nie uda się w przeciągu paru tygodni stworzyć państwa i wojska, które byłyby samowystarczalne. A w Rosji ta wyprawa kijowska to był kij w mrowisko nacjonalizmu.
Mnóstwo oficerów carskich, którzy się chowali gdzieś po kątach, nagle wstąpiło w szeregi Armii Czerwonej, a cały naród uwierzył, że Polska atakuje Świętą Rosję. Wrócono do narracji z 1612 roku. Lenin na tym skorzystał, ale Lenin skorzystał także na tym, że Ukraina była widziana jako integralna część Rosji. Ta młoda Polska wyglądała na taką, która najeżdża Rosję. To bardzo źle się odbiło na wizerunku Polski, ponieważ przeciętny Anglik, Francuz czy Amerykanin myślał: chwileczkę, stworzyliśmy państwo polskie, daliśmy wolność, a co oni robią z tą wolnością, od razu najeżdżają Rosję, są nieodpowiedzialni, agresywni itd. To postawiło Polskę w roli agresora, co oczywiście pozbawiło ją poparcia opinii i rządów zachodnich. Po bitwie nad Niemnem polskie wojskie parły na wschód i wtedy można było Petlurę osadzić w Kijowie, stworzyć niezależną Białoruś, i przy traktacie ryskim można było stawiać zupełnie inne warunki, ale ponieważ przez naszych aliantów byliśmy postrzegani jako agresor, to od razu, jak tylko niebezpieczeństwo zostało zażegnane, była wielka presja, abyśmy jak najszybciej przerwali działania wojenne i podpisali traktat z bolszewikami.
Pamiętam, gdy w 1989 albo 1990 roku na Uniwersytecie Jagiellońskim profesor Zbigniew Brzeziński mówił tak: "Polacy mają uraz na punkcie Jałty i zdrady Zachodu, ale zapewniam, że Ukraińcy mają uraz na punkcie 1921 roku i pokoju w Rydze, bo dla nich to była zdrada i pozbawienie szans na odbudowę państwa ukraińskiego". Czy zgadza się pan z opinią Brzezińskiego?
Absolutnie. I ja od dawna tak mówię, przy każdej okoliczności. Polacy bardzo często patrzą jedynie z własnego okienka. Trzeba czasami wyjechać za granicę, wyjść na dwór i spojrzeć na własny dom z zewnątrz.
W roku 1920 roku pojęcie "Cud nad Wisłą" miało taką konotację przeciwko Piłsudskiemu – że oto siły nadprzyrodzone pomogły Polsce odeprzeć moskiewską inwazję. Ale teraz, po 100 latach, wracam do tego pojęcia "cudu", ponieważ w sensie organizacyjnym, politycznym, można mówić o cudzie, dlatego że państwo, które nie było do końca państwem, budowało się dopiero, na tak dużym i rozległym terytorium prowadziło działania zbrojne. Planowano, rysowano plany strategiczne i to wszystko zafunkcjonowało. Możemy mówić o cudzie?
Oczywiście. Nie lubię tego słowa, od razu człowiek myśli o księdzu Skorupce, ale fakt jest taki, że to było niesamowite. Przypomnijmy sobie, że wtedy na ziemiach, które my uważamy za rdzennie polskie, zamieszkiwało mnóstwo Niemców, Ukraińców, Rusinów, Litwinów, Żydów i dużo ludzi dość niewykształconych, którzy nie myśleli szczególnie narodowo i na pytanie, czy jest Polakiem, Litwinem, Białorusinem, odpowiadali "jestem tutejszy". To państwo, które ledwo powstało, potrafiło się tak sprężyć, że ten naród, ta zbieranina ludzi, tak solidarnie stanęła ramię w ramię w obliczu wielkiej trwogi. A przecież na wielu te slogany bolszewickie powinny były zadziałać - na bezrolnych chłopów i robotników - a nie zadziałały. To, że kolej funkcjonowała, że ludzie dalej tworzyli plany wojenne, że to sprawnie szło, że służby pomocnicze funkcjonowały i to, że rząd się nie rozpadł, że administracja funkcjonowała, to było pewnego rodzaju cudem.
Jeden z historyków pisze, że Polska przechwyciła depesze sowieckie, że je rozszyfrowała w taki supernowoczesny sposób. Eksperci od wywiadu radiowego czy radiotelegraficznego, dzisiaj powiedziano by od cyberinformacji, potrafili zdobyć informacje o ruchach sowieckich i wyprzedzić technologicznie Armię Czerwoną...
I w tym tkwi zalążek naszego wkładu w odszyfrowanie Enigmy. Na czym to polegało: ponieważ Polacy zostali wcieleni do trzech armii zaborczych, znali języki, to ich używano właśnie w oddziałach, które się zajmowały odszyfrowaniem nieprzyjacielskich depesz. Ponieważ ci wszyscy z tych trzech armii znaleźli się potem razem w polskim wywiadzie, to oni się szybko zorientowali, jak funkcjonował rosyjski system szyfrowania, jak niemiecki, jak austriacki. Mieli takie doświadczenie, że byli tutaj genialni.
A jeśli chodzi o armię, czy to był najważniejszy dowód na to, że polska armia, złożona z co najmniej trzech organizmów, funkcjonuje? Jak to się udało zlepić i jeszcze na czele stał Piłsudski, który nie ukończył akademii wojskowych, czy to w Berlinie, Wiedniu czy Petersburgu, nie mówiąc o Londynie i Paryżu?
To było niesamowite, ponieważ oprócz tych trzech armii zaborczych nie zapomnijmy o tych, którzy służyli w Legionach i o tych, którzy potem przeszli do Polnische Wehrmacht (oddziały utworzone przez Niemcy i Austrię po rozwiązaniu Legionów - przyp. red.), o Armii Hallera, no i tych, którzy potem służyli, tak jak Brygada Syberyjska, u białych. Wszyscy mieli trochę inne podejście do sztuki wojennej, wszyscy mieli inne doświadczenia, wielu z nich bardzo nie lubiło się wzajemnie, nie dziwi, ponieważ spędzili cztery lata, wojując przeciwko sobie.
Tutaj odegrał ogromną rolę wpływ kultury, szczególnie literatury dziewiętnastowiecznej, poczynając od ruchu romantycznego. Wszyscy Polacy byli wychowani na Mickiewiczu, na Słowackim, na Krasińskim, na Kraszewskim, na Sienkiewiczu. I ta cała kultura walki za ojczyznę i miłości do ojczyzny, to, że ludzie myśleli ciągle o sprawie narodowej, to tu nagle zaistniała możliwość wykazania się i pokazania: ja też mogę być Skrzetuskim. Czytając pamiętniki z tamtego okresu - szczególnie ziemiańskie - widać, że młodzi, nastolatki, 14-, 15-letni chłopcy, ściągali ze ściany karabelę czy szablę, siadali na koń, uciekali z domu, dołączali do jakiegoś pułku jazdy na wyprawę kijowską. Tak, oni myśleli, że przeżywają całą dawną historię Polski i że oni się wykazują.
Na tych terenach, na których Armia Czerwona dominowała i je okupowała, zaczęto wprowadzać od razu eksperyment bolszewicki, może tylko w formie manifestów, ale tam na tych terenach miał być urzeczywistniany. Czy to mogło zadziałać także jako czynnik mobilizacyjny na zasadzie: nie, nie możemy dopuścić, aby utracić majątki, ziemię? I te wieści z wojny domowej w Rosji to było ostrzeżenie, że do tego nie można dopuścić. Czy te czynniki miały znaczenie?
To na pewno. Bardzo była rozpowszechniona w kraju wiedza o tym, co działo się w Rosji, o zbezczeszczeniu kościołów, o paleniu majątków ziemskich, natomiast oczywiście były duże części ludności tych ziem polskich, którym to nie musiało się wydawać, przynajmniej rządy idealnie komunistyczne, tak wrogie. Jednak bolszewicy, gdy zaczęli zakładać komitety na terenach okupowanych, nie mieli kadry polskich komunistów, którzy potrafiliby przemówić do polskiego chłopa czy robotnika w sposób zrozumiały. Większość z nich mówiła po rosyjsku albo trochę po niemiecku. Nie byli to Polacy, a kiedy byli to Polacy, to bardzo często tacy, którzy mieszkali w Rosji i ludzie nie odczuwali, że oni byli w stanie wprowadzić ten raj komunistyczny na ziemi, nie mówiąc o tym, że oni zamiast od razu ogłosić reformę rolną, się z tym powstrzymywali. A inna rzecz, że nikt w Polsce nie wiedział, kto to jest Marchlewski czy Dzierżyński. Piłsudski ich wszystkich znał, bo oni niegdyś razem walczyli w tym samym szeregu.
W 1920 roku wiosną marszałek Sejmu Wojciech Trąmpczyński, zresztą narodowy demokrata, z partii niechętnej Piłsudskiemu, mówił o nim, że oto jest człowiek, który nawiązuje do Chrobrego, do wyprawy kijowskiej, ale kilka miesięcy później Piłsudski był postrzegany jako człowiek, który sprowadził to nieszczęście na Polskę. On sam miał trudne momenty, kiedy jemu się wydawało, że to wszystko się rozsypuje w rękach. Już nie tylko rok 1920, ale cała jego droga od 1914 roku.
Myślę, że był cały szereg takich momentów. On miał różne chwile, kiedy wszystko się rozsypywało, na przykład kiedy trafił do niemieckiego więzienia i jego kochane Legiony zlikwidowano. Dopiero historia wykazała, że to miało jakiś sens. Kiedy ta cała wyprawa kijowska spaliła na panewce, kilka tygodni po przejęciu Kijowa nagle całe polskie wojsko ucieka, trudno inaczej to nazwać, i staje na pozycjach wyjściowych, to on musiał się przyznać do tego, że się przeliczył i popełnił ogromny błąd. Dlatego wyjechał do Puław, żeby objąć dowództwo nad swoją grupą wojsk znad Wieprza. Nie mógł wytrzymać w Warszawie, gdzie ludzie patrzyli na niego, i mówili: "panie Piłsudski, co pan zrobił". Nawet nie potrzebowali mu tego mówić. On to czuł w ich oczach, wszyscy dyskutowali, co robić i jak zrobić, i co jest dla mnie znamienne, że po drodze on wstąpił do rodziny. Myślę, że on myślał o tym, że jeśli to mu nie wyjdzie, on będzie chciał jednak polec na tym polu może już nie chwały...
Ale polu bitewnym…
Tak. Był romantykiem z usposobienia i myślę, że tak jak Napoleon w 1814 roku, kiedy już sprawa wyglądała beznadziejnie, też były chwile, że chciał się dać zabić na polu bitwy. Tak że myślę, że on przeżył trudne chwile. Trzeba mu oddać, to jednak jest niesamowite, że on odważył się na ten plan, który zresztą nie był tak niespodziewany, ponieważ już przedtem był plan, żeby od południa uderzyć na lewe skrzydło frontu Tuchaczewskiego, ale żeby to zrobić tak dramatycznie, w sposób zupełnie jak matador z bykiem, żeby pozwolić, żeby byk nadszedł tak blisko i potem zrobić uskok i zadźgać z boku. To wymagało wielkiej odwagi, ale i trochę desperacji.
Dla samych Rosjan, dla Moskwy, czym była i czym jest wojna 1920 roku?
Nie wiem, czym jest w tej chwili, nie badałem tego, ale na pewno dla tych wszystkich uczestników była to sromotna klęska, dla Lenina nauczka, że nie da się podbić całego kraju, całego świata przez komunizm. Trzeba będzie mozolnie próbować prowadzić system w Rosji, natomiast Stalin odczuł to bardziej niż ktoś inny, ponieważ on sam się właściwie wygłupił (Stalin nie pomógł Tuchaczewskiemu i podjął nieudaną próbę opanowania Lwowa - przyp. red.), co mu wytykano i był wściekły, bo myślał, że on z Budionnym jednak osiągnie pewną chwałę i że rzeczywiście to go podbuduje. A Stalin musiał uciekać z Budionnym i jeszcze do tego słuchać poważnych zarzutów. On to sobie zapamiętał i nie potrzeba dużej wyobraźni, żeby to kojarzyć z jego zachowaniem w roku 1939 i 1940, kiedy najechał na Polskę, mordując całą polską klasę oficerską, która mu wpadła w ręce. Ale jak oni się na to zapatrują teraz, nie wiem. Wiem tylko, że lubią wytykać, że jeńców rosyjskich wziętych do niewoli potraktowano rzeczywiście źle, bo po obu stronach mordowano jeńców i traktowano ich okrutnie.
O tym właśnie pan pisze właściwie na początku książki, uprzedzając czytelnika, że to była wyjątkowo okrutna wojna. Co o tym decydowało: upadek cywilizacyjny w I wojnie światowej, wojna totalna, która wyniszczyła już 10 milionów, a nawet więcej ludzi, głód, choroby, czy też po prostu sama natura ideologiczna po obu stronach tej wojny? Jedni chcieli Rosję uratować i rozszerzyć rewolucję na świat, a inni chcieli nową młodziutką polską państwowość ocalić.
Rzeczywiście cztery lata wojny wszystkich zbrutalizowało. Wojna ma taki efekt, że najbardziej cywilizowany człowiek po takich przeżyciach nabiera pewnej obojętności wobec śmierci i cierpienia innych, jak i własnych. W Rosji były też inne czynniki. Jednym było to, że wciągnięto do tej armii carskiej, a potem sowieckiej, ogromne ilości, co tu dużo mówić, bardzo prymitywnych ludzi, których traktowano bardzo źle, bo w ogóle w Rosji, w rosyjskiej armii, traktowano żołnierzy jak dawniej się traktowało niewolników. Do tego trzeba dodać, że ta wojna dla nich nie trwała cztery lata, ale już sześć. Mało tego, wojna domowa zawsze jest bardziej brutalna od jakiejkolwiek innej. Wojna domowa tworzy więcej trwogi niż normalne działania wojenne, ponieważ nie działają tutaj żadne konwencje genewskie i nie wiadomo, co się stanie, kiedy człowiek się po prostu podda. Tak, że lepiej było nie tyle poddać się, ile zmienić stronę. Ludzie ciągle nagle widzieli, że aha, tu idzie ofensywa biała i widać, że wygrywają, to całe oddziały przechodziły do białych. I potem to samo robiły, gdy szła ofensywa czerwona.
Armia Czerwona już w czasach rosyjskiej wojny domowej, kiedy wchodziła w ofensywę i udało się jej przerwać front, szła jak lawina do przodu, nie oglądając się na to, co się dzieje z boku czy z tyłu. Po prostu siała terror. I wtedy ten front nieprzyjacielski się rozsypywał, bo każdy chciał uciec albo przechodził na tamtą stronę. To się im udawało do pewnego stopnia w Polsce. Gdyby nie akcja generała Żeligowskiego w trójkącie Ostrów – Ostrołęka – Łomża, która troszkę zatrzymała i przytrzymała rozpęd ofensywy Tuchaczewskiego, ta lawina doszłaby do Warszawy na plecach uciekających polskich żołnierzy i by zwyciężyła. A że tego nie zrobiła, na przyczółku warszawskim straciła ten swój największy atut.
Front rosyjski był źle zaopatrzony, nie miał struktur i wszystkie te braki i koszty ofensywy nagle zaczęły się dawać we znaki. Armia Czerwona była wyczerpana, kiedy doszła do Warszawy. Tym niemniej na północy, gdzie generał Władysław Sikorski musiał walczyć, i to jeszcze jak, o Nasielsk, Płońsk, oni używali tego terroru jako broni. Pamiętajmy, że wszyscy się bali na tej wojnie. To była okrutna wojna. Ktoś, kto się boi, staje się okrutny, swój strach rozładowuje poprzez okrucieństwo. To bardzo częsta cecha wojen, a tutaj było to natężone, ponieważ to okrucieństwo szło bardzo daleko, szczególnie że w Armii Czerwonej im mówiono, że to jest walka klasowa i że nieprzyjaciel jest wrogiem klasowym. Można go więc eliminować, gwałcić, mordować, męczyć, wszystko z nim robić. Nie było myślenia, że to jest żołnierz tak jak my, więc możemy ewentualnie jakiegoś oficera rozstrzelać, ale ci szeregowcy to oni są nasi. Tutaj tego nie było.
Jest jeszcze jeden aspekt tych wydarzeń, który zaciążył potem na historii II Rzeczpospolitej. To stosunki polsko-żydowskie. Wtedy wśród wielu Polaków upowszechnił się mit, że Żyd to ten, który wspiera bolszewizm. Zanotowano incydenty antysemickie, sporządzono raporty parlamentarne. Czytałem raport posłów żydowskich, sporządzał go Apolinary Hartglas, przedwojenny syjonista, który jeździł na tereny okupowane przez Armię Czerwoną i tam miało jakoby dojść do wspierania bolszewików przez Żydów. Potem armia polska surowo odnosiła się do Żydów, rozstrzeliwano ich. W 1920 roku internowano żydowskich żołnierzy i oficerów w Jabłonnie i to w liczbie tysięcy. To bardzo zaciążyło na relacjach polsko-żydowskich. Jak pan to ocenia?
Tak. Niestety tak jest. Trudno się dziwić, że dla większości Żydów, szczególnie tych biedniejszych, zamieszkujących wschodnie części kraju, już nie mówiąc o Kresach, dla nich było dokładnie obojętne, czy rządzą nimi Polacy, czy Rosjanie, dlatego że ci i tamci są antysemitami i traktują ich tak, jak ich traktują. Z jednej strony trzeba żyć z okupantem, żyć z tym, który sprawuje władzę, a wtedy wyglądało, że bolszewicy, Rosjanie wracają i wtedy trzeba było funkcjonować z Rosją. Dlaczego Żydzi z Mińska czy mieścin na wschodzie Polski mieli wykazywać polski patriotyzm? Z drugiej strony komunizm wydawał się być mniej antysemicki niż rządy carskie czy nowej Polski. Wiadomo było, że we władzach bolszewickich figuruje wielu Żydów i ten Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski (Polrewkom), stworzony w Białymstoku w 1920 roku, składał się między innymi z Żydów i że w komitetach, które zakładano, w dużej mierze figurowali Żydzi, zatem nie dziw, że kiedy Polacy wracali, to uważali Żydów za niepewnych, a w dużej mierze antypolskich i probolszewickich.
Ten paradygmat się powtórzył w latach 1939-1940. To, co się stało w Jedwabnem, jest pewną powtórką tych samych narracji i tych samych skojarzeń. To bardzo zepsuło nam wizerunek na Zachodzie, szczególnie w Ameryce, ale też we wszystkich krajach zachodnich i nie pomogło II Rzeczpospolitej w tworzeniu wizerunku kraju porządnego, praworządnego i respektującego swoje mniejszości, co oczywiście było ogromną hipokryzją. Amerykanie nalegali na zawarcie traktatów mniejszościowych przez Polskę, w chwili gdy czarnoskórym w Ameryce nie wolno było wchodzić do różnych miejsc i nie mogli używać tych samych autobusów i toalet, co biali, już nie mówiąc o tym, jak Anglicy traktowali swoich poddanych w Afryce i w Indiach. Tym niemniej to bardzo zaciążyło niekorzystnie na wizerunku i dalej ciąży. Jest przekonanie na świecie, że Polacy jednak są antysemitami.
Cała rozmowa Jacka Stawiskiego z Adamem Zamoyskim w TVN24 GO.
Adam Zamoyski jest historykiem, eseistą i publicystą. Mieszka w Londynie, publikuje m.in. w "The Times", "The Independent", "The Guardian", "The Daily Telegraph". Autor książek historycznych, m.in. "Chopin. Powściągliwy romantyk", "Ostatni król Polski", "Polska. Opowieść o dziejach niezwykłego narodu 966-2008" oraz "Warszawa 1920 - nieudany podbój Europy, klęska Lenina", która wyszła w języku polskim i angielskim.