Ile żyć może mieć jedna saperka w czasie wojny? Jedno, dwa, trzy? Lenka była jak kot i wiele razy umknęła niemieckim pociskom. Historie niewiarygodne, ale i ona była niemożliwa. Wróciła do obozu, z którego dopiero co uciekła, bo chciała uratować inną kobietę. Uratowała kilka. Przetrwały, tak jak jej miłość do Rek-Ma. Kto to? Ocalał jej pamiętnik. Czytałam go.
"Ja tylko pamiętam jedno, że jak otworzyłam drzwi do pokoju, w którym mama siedziała, to powiedziałam jej: Saper Lenka melduje swój powrót do domu! A mama w śmiech: Wiedziałam, że ty przyjdziesz".
Zosia Malinowska, ps. "Lenka", przyszła do starej willi na Krasickiego 31 w Warszawie w marcu 1945 roku. Wtedy jeszcze jej mama nie wiedziała, jak czyhającą za każdym rogiem kostuchę córka zbywała żartem i beztroskim: "A co mi się stanie? Najwyżej kulka w łeb".
W końcu była wojna. Wszędzie głód, niewola, rozpacz, śmierć. A ona i tak uśmiechnięta, pomocna, nadludzko odważna. To ją ocaliło? A może skrzydła, których dostała od miłości do tajemniczego Rek-Ma. Pisała do niego, jak ją wieźli do obozu, jak w nim była, i później. Widziałam fragmenty tego pamiętnika. Rozmawiałam z jej synem. I już wiem, kim był ukochany Rek-Ma. I jaka była Zosia. I dlaczego, gdy uciekła z piekła, wróciła tam.
Krąg pierwszy. "Idziemy do piachu"
Byli młodzi. Zosia, 22-letnia absolwentka liceum chemicznego, potrafiła przygotować butelki przeciwczołgowe, a to już coś. Trafiła do batalionu saperów.
Czuli, że coś się szykuje. Coś ważnego. Takie było Powstanie Warszawskie. Ona, córka legionistów, chrześniaczka Aleksandry Piłsudskiej, chciała być jego częścią. I była. Później musiała się ewakuować z Mokotowa.
Zeszli do kanałów.
- Zgarnęli nas, później ustawili rządkami, popędzili na Fort Mokotowski. (…) Odwróciłam się do tyłu, Tadeusz (kolega – przyp. red.) stał w rzędzie za mną i mu pokazałam, że idziemy do piachu, a on mi na to odparł krzyżykiem. W ogóle się tym nie interesowałam, sobą też nie. Jak będzie, tak będzie. Trzeba będzie sobie dać z tym radę. Całe Powstanie było na takiej zasadzie – opowiadała po latach Zosia.*
Lenka wraz z ocalałymi żołnierzami ze swego oddziału trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie. To nie tak miało się skończyć... "Najwyżej kulka w łeb".
Niemożliwa historia niezwykłej saperki. Cały reportaż:
Krąg drugi. "Załadowali nas do towarówki"
Spokój. Tylko tego potrzebowali. Nic złego nie mogło ich spotkać. Konwencja genewska gwarantowała status jeńców wojennych. Tylko dokąd jadą te pociągi? Do którego przydzielą Zosię i czy będzie tam Rek-Ma?
Tadeusza i Rek-Ma zabrali do innego transportu. Zosia została sama. Miała przy sobie tylko malutki notesik. Kilkadziesiąt stron na to, by opisać nieznane.
Niemcy brutalnie wyrwali sanitariuszki i łączniczki z powstańczej rzeczywistości. Warunki, jakie im zapewnili w pociągu, były ekstremalne. Zamknęli je na kilkanaście godzin w ciasnym, bydlęcym wagonie. Bez dostępu do świeżego powietrza. Bez jedzenia i wody. Dziewczęta nie wiedziały, że to dopiero początek ich drogi. Łudziły się, że trafią do obozu jenieckiego. Ale plan był inny. Następny przystanek - Waldlager Stutthof.
Krąg trzeci. "Mówili: kobiety pistolety"
W jesionce Tadka Zosia przeżyła morderczy transport. To już jakiś sukces. Co dalej? Po prostu przeżyć. Czterdzieści młodych dziewcząt ze stolicy trafiło do obozu koncentracyjnego w Sztutowie. Był 29 września 1944 r. Wieść o dziewczętach w wojskowych kurtkach, z biało-czerwonymi proporczykami szybko obiegła obóz. To była sensacja. Mówiono na nie "kobiety pistolety".
"Wykorzystywałem teraz każdą sposobność, aby wyjść z biura i bez zwrócenia uwagi dyżurującego w budce przy starym lagrze SS-mana przejść koło tych dziewcząt i rzucić za każdym razem szybkie pytanie. (…) Potem, gdy jedna z nich podeszła do biura, aby zapytać o coś, stanąłem w drzwiach i niewidziany przez SS-mana, mogłem chwilę z nią porozmawiać. Wówczas jednak wzruszenie zamknęło mi usta i patrzyłem tylko milcząco na orzełka i biało-czerwone proporczyki, pojąc wzrok tymi dawno niewidzianymi odznakami polskimi" - pisał w poobozowych wspomnieniach prof. Krzysztof Dunin-Wąsowicz (więzień nr 36090. "Stutthof. Ze wspomnień więźnia obozu koncentracyjnego").
Wirginia Węglińska o Lence:
"Życzenie w złą godzinę"
Brutalni SS-mani z psami. Brama śmierci. Drewniane baraki i dym unoszący się z komina krematorium. Teraz tak wyglądał ich nowy "dom nad morzem".
Zosia i jej koleżanki nie miały pojęcia, na jak długo tu "zagoszczą". Komendant obozu Paul Werner Hoppe też nie. Co tu zrobić? Jeśli zostawi je w obozie, złamie prawo międzynarodowe. Najłatwiej pewnie byłoby je przenieść. Tylko gdzie? W pobliżu nie było obozu jenieckiego. Hoppe bał się samodzielnie podjąć decyzję. Napisał do wydziału spraw jeńców wojennych w komendanturze wojskowej w Gdańsku. Niech oni się tym zajmą.
- Ze względu na to, że nie było jeszcze podpisanych oficjalnych warunków kapitulacji, jeśli chodzi o Powstanie Warszawskie, to dziewczyny trafiły do Stutthofu. Stało się to w wyniku pewnego chaosu i problemów organizacyjnych – tłumaczy Wirginia Węglińska z Muzeum Stutthof.
"Kobiety pistolety" wierzyły, że transport do Stutthofu to pomyłka. Że to jeszcze da się jakoś odkręcić. Ale 13 listopada 1944 r. klamka zapadła. Czterdziestka została "nad morzem".
"Staram się doczekać dnia"
To był dramatyczny czas. Lenka próbowała nie zwariować. Wciąż być człowiekiem w miejscu, w którym każdego dnia odzierano z godności. I to od świtu. Najpierw bicie i krzyki. Potem "mycie" w lodowatej wodzie. Bez mydła i ręczników. Na śniadanie kromka chleba i czarna zbożowa kawa. Wystarczy, by utrzymać je przy życiu. Później apel i do pracy. Większość do kartoflarni. W kółko obieranie jarzyn. Kiedy nie pracowały, siedziały zamknięte w ciasnej, niezwykle brudnej i przepełnionej izbie.
Ale i na to uśmiechnięta i uskrzydlona Zosia i jej koleżanki znalazły patent. Podzieliły się na sekcje, wybrały komendantkę i drużynowe. Codziennie przez kilkanaście minut rano ćwiczyły musztrę. Żeby dziesięć dziewcząt mogło ćwiczyć, trzydzieści musiało siedzieć skulonych pod ścianą. Jak podczas zaimprowizowanych przedstawień teatralnych, które dla siebie urządzały. Jedna drugą uczyły też języków obcych.
W tych chwilach nie spoglądały w stronę dymiącego komina krematorium.
"Chciej przetrwać. Zrób to dla mnie"
Lenka pisała pamiętnik przez cały pobyt w Stutthofie. Za każdym razem, gdy po niego sięgała, ryzykowała tak samo jak wtedy, gdy walczyła w powstaniu. "Najwyżej kulka w łeb".
Zosia pisała o tęsknocie za Rek-Ma. O samotności. O tym, jak trudno jej się odnaleźć w morzu obcych rąk i nóg. Na codzienne relacje nie było czasu ani miejsca. Czasem starannie zapisywała każdą literę, innym razem trudno rozczytać jej niedbałe pismo.
Lenka otwierała pamiętnik za każdym razem, gdy chciała komuś bliskiemu opowiedzieć o swoich emocjach. To nie jest przypadkowa osoba. Każdy wpis to intymna rozmowa, jak ta.
"Ten pamiętnik to intymna rozmowa z ukochanym":
"To i tak nie ma znaczenia"
Marzyli o spokojnym życiu, ale ich pierwsze spotkanie było dość burzliwe. Rek-Ma to Marek Odechowski, ps. "Żaba". Ten młody chłopak, podobnie jak Zosia, służył w batalionie Baszta. Poznali się jeszcze przed powstaniem na jednej z młodzieżowych imprez na Krasickiego.
- Zapalił przy mnie papierosa. To było nie do pomyślenia. Nawet nie spytał mnie o zdanie. Zrugałam go od góry do dołu. A on na to: To i tak nie ma znaczenia, bo ja się z panią ożenię - wspominała spotkanie po latach Zosia.
I to właśnie temu zuchwałemu i pewnemu siebie chłopakowi Lenka oddała serce. To on był adresatem wszystkich zapisków w jej sekretnym pamiętniku. Czy Rek-Ma jeszcze żyje? A jeśli tak, to czy uda im się spotkać po wojnie?
Syn Lenki zdradza nam, jak poznali się jego rodzice:
Krąg czwarty. "Jeśli chcą zdychać, niech zostają"
Ewakuacja rozpoczęła się 25 stycznia 1945 roku. Dziewczęta z "czterdziestki" zostały rozdzielone. Większość z nich opuściła obóz 26 stycznia o godzinie szóstej rano. Noc przed wymarszem była wyjątkowo niespokojna. Strach i niepewność doprowadzały niemal do obłędu. W barakach nie było prądu. Kobiety w ciemnościach wsłuchiwały się w modlitwy współwięźniarek.
Pięć miesięcy wcześniej Zosia siedziała w bydlęcym wagonie. Nie wiedziała, dokąd jedzie. Teraz mijała obozowe druty i znów nie miała pojęcia, co ją czeka. Wiedziała tylko, że za drutami jest nadzieja. W obozie tylko śmierć.
Nad ranem kolumna nr IX została umieszczona w odkrytych wagonikach kolejki wąskotorowej. W skrajnych warunkach, przy ogromnym mrozie, kobiety przewieziono do Mikoszewa. Tam czekały na przeprawę promową. Słabe, wycieńczone więźniarki pokonywały całą trasę pieszo. Wiele z nich nie mogło wytrzymać tempa morderczego marszu. Koleżanka Zosi też.
Poszły po ziemniaki i już nie wróciły
To szalone pragnienie i gorączka. Zosia wiedziała, co to oznacza. Tyfus. Czuła, że w końcu ją dopadnie. Wiedziała, że z dnia na dzień będzie coraz słabsza. Jeśli chciała uciec z marszu śmierci, nie mogła dłużej zwlekać.
Okazja nadarzyła się w obozie przejściowym w Pruszczu Gdańskim. Podczas postoju, gdy więźniowie otrzymali misy z kaszką manną, pojawił się stary żołnierz Wehrmachtu. Potrzebował kilku osób do noszenia ziemniaków. Nikt nie chciał zostawić posiłku. I to był ten moment. Zosia i jej koleżanka Ewa poszły za nim do pobliskiego baraku.
A tam ani żywej duszy. Dziewczyny powiedziały żołnierzowi, że muszą pójść za potrzebą i pobiegły za barak. Przed sobą zobaczyły tylko poszarpaną siatkę i puste, zaśnieżone pole. Nie zastanawiały się. Pobiegły. "Najwyżej kulka w łeb".
"Postanowiłam zwrócić dzieciom matkę. Taka głupota"
Ile żyć może mieć jedna saperka? Jedno? Dwa? A może trzy?
Zosia i Ewa przeżyły Stutthof. Uciekły z marszu śmierci i teraz zmierzały do domu. Do zniszczonej stolicy, w której nie wiadomo, czy ktoś jeszcze na nie czeka. Przed nimi ponad 400 kilometrów i przejście przez front.
I właśnie wtedy Lenka zawróciła do obozu przejściowego w Pruszczu Gdańskim.
Zrobiła to dla rodzeństwa Jabłonków. Kaszubskiej rodziny, u której zatrzymała się na chwilę z Ewą, by nabrać sił. To nie był przypadkowy adres. Zosia poznała matkę Jabłonków właśnie w Pruszczu Gdańskim. Wiedziała, że dzieci nie mają opieki, bo ich rodzice oboje są w obozie. Ale już niedługo. Bo saperka zamierzała odbić ich matkę!
- Byłyśmy przez obóz całkowicie odczłowieczone, pozbawione jakichkolwiek uczuć. Aż dziwne, że pomyślałam wtedy, że za to moje uratowanie jestem komuś coś winna. I postanowiłam zwrócić dzieciom matkę. Taka głupota młodości, ale wtedy wszystko mi to przysłoniło - mówiła po latach Zosia*.
Zosia i najstarszy syn Jabłonków pojechali rowerami do Pruszcza Gdańskiego, gdzie kolumny ewakuowane ze Stutthofu zatrzymały się na nocleg. Dziewczyna nie zważała ani na śnieg, ani na gorączkę. Oboje wiedzieli, że do obozu wejdzie tylko Remek. Chłopak miał mundur straży ogniowej i świetnie mówił po niemiecku.
Zgodnie z planem Remek zostawił Zosię w pobliskim barze pełnym Niemców. Chłopak poprosił ich, żeby zaopiekowali się jego "siostrą", dopóki nie wróci. Wytłumaczył tylko, że Zosia nie może mówić, bo właśnie wycięto jej migdałki. Uwierzyli.
Chłopak poczekał na porę obiadową. Potem jak gdyby nigdy nic poszedł do dozorującego SS-mana. Pewnym głosem poprosił o przydzielenie kilku kobiet do prac porządkowych. Niemiec tylko machnął ręką i kazał mu samemu wybrać pracownice.
Młody Jabłonek odnalazł wśród więźniarek swoją matkę. Kobieta udawała, że go nie zna. Tak wyprowadził matkę i kilka innych więźniarek z obozu. Tuż za drutami kazał im uciekać.
Remek, jego mama i Zosia ruszyli na rowerach do domu Jabłonków w Starogardzie Gdańskim.
Krąg szósty. "Pociski się rozrywają, a ja z gołą pupą"
Zosia i Ewa nie tak prędko opuściły dom Jabłonków. Młoda saperka najpierw musiała stanąć na nogi. Była bardzo osłabiona, a termometr nieubłaganie pokazywał 40 stopni Celsjusza. Ruszyły dalej, gdy front był coraz bliżej.
- Poszłyśmy z Ewą w kierunku frontu, ale pod prąd, tak żeby przejść przez front najszybciej. Zaczynał się ostrzał i nagle widzę, że tuż za nami kawałek skarpy się rozlatuje. Jako doświadczone żołnierki rzuciłyśmy się do rowu. Nagle czuję, że dłużej nie wytrzymam. Więc powiadam do Ewy: Ty musisz mnie trzymać, bo ja się tu muszę odfajdać. No i Ewa mnie trzyma, a tu pociski artyleryjskie lecą. Sytuacja straszna, stan beznadziejny. Pociski się rozrywają, a ja z gołą pupą na to wszystko wypięta. I wtedy zaczęłyśmy się strasznie śmiać - opowiadała po latach Zosia.*
W końcu się udało. Dziewczyny całe i zdrowe dotarły do Warszawy. Zosia od razu pobiegła na Krasickiego 31. Mama była w domu.
I wtedy to powiedziała. Że "Saper Lenka melduje swój powrót do domu!" .
Postscriptum
Zosia nie miała pojęcia, co działo się z Rek-Ma. Okazało się, że trafił do niemieckiego obozu Sandbostel aż pod granicę holenderską. Potem wywieziono go do Hamburga, gdzie doczekał prawie końca wojny. Do Polski wrócił dopiero w maju 1947 roku.
To, jak wyglądało ich spotkanie po wojnie, zachowali tylko dla siebie. Ani Zosia, ani Marek nie opisali tego dnia. W 1948 roku wzięli ślub. Odechowscy mieli jednego syna. To dzięki Julianowi historia Lenki i Rek-Ma ujrzała światło dzienne. Po śmierci rodziców Julian przekazał pamiętnik Lenki do Muzeum Stutthof. Dzięki muzeum mogliśmy do niego zajrzeć i poznać jej niezwykłą historię.
Julian Odechowski nie był przekonany, czy adresatem pamiętnika rzeczywiście jest jego ojciec. Wspólnie rozszyfrowaliśmy skrót Rek-Ma:
Cytaty opatrzone w tekście * pochodzą z relacji zebranych przez Muzeum Powstania Warszawskiego.
Współpraca: Klaudia Ziółkowska (reporter), Mateusz Szmelter (zdjęcia) Sebastian Kubaj (montaż), Arkadiusz Renc (zdjęcia), Adam Krajewski (reporter) i Marta Abramczyk (reporter).
Artykuł nie powstałby również bez pomocy: Wirginii Węglińskiej, Juliana Odechowskiego oraz Muzeum Stutthof i Muzeum Powstania Warszawskiego.