Partner zginął na jej oczach, znaleźli ją po miesiącu. Jak doszło do tragedii w górach


Ondrej poślizgnął się i spadł. Zaklinował się pomiędzy skałą i gałęziami. Ona zjechała za nim, ale nie mogła mu pomóc. Umarł jej na rękach. Tak wyglądał tragiczny wypadek pary czeskich turystów w górach Nowej Zelandii. Znaleziono ją dopiero po miesiącu. Opowiedziała o swoich przeżyciach na konferencji prasowej.

Pavlina Pizova i Onderj Petr wyruszyli w góry pod koniec lipca mimo ostrzeżeń o ciężkich warunkach pogodowych. Nikogo nie poinformowali o swoich planach. W środku nowozelandzkiej zimy weszli na popularny szlak Routeburn. Byli dobrze przygotowani, mieli doświadczenie i odpowiedni sprzęt. Pomimo tego szybko przekonali się, że była to fatalna decyzja.

Nocowanie pod gołym niebem

Jak wynika z relacji ocalałej kobiety, problemy pojawiły się już pierwszego dnia marszu. W mgle, śniegu i temperaturze oscylującej w okolicach zera zaczęli tracić orientację. Wiele oznaczeń szlaku było zasypanych.

- Warunki były ekstremalne. Natrafiliśmy na ciężką śnieżycę i bardzo niskie chmury. Przyczyniło się to do nieplanowanego nocowania pod gołym niebem, bo nie udało nam się dotrzeć do schroniska nad jeziorem McKenzie - powiedziała kobieta. Drugiego dnia wyprawy, wymęczeni i zziębnięci po nocy na śniegu, Czesi kontynuowali marsz w górę szlaku pomimo ciężkich warunków. W pewnym momencie Petr poślizgnął się i spadł ze stromego urwiska. Pizova nie opisała, jak doszło do tragedii, ale zrobiła to pokrótce jej tłumaczka, konsul honorowa Czech Vladka Kennet. - Ondrej poślizgnął się i spadł. Zaklinował się pomiędzy skałą i jakimiś gałęziami. Ona zjechała za nim, ale nie mogła mu pomóc i to był koniec - powiedziała kobieta. - Po tym, jak mój partner spadł i zginął, szłam jeszcze dwa dni, zanim dotarłam do schroniska. Musiałam przebijać się przez głęboki śniegi i błądziłam, bo wszystkie oznaczenia szlaku zostały przysypane - opisywała kobieta. Dwie noce spędziła śpiąc na śniegu. Kennet opisała, że Pizova wypchała swój śpiwór czym tylko się dało, aby zapewnić sobie trochę izolacji od zimna. Pomimo tego musiała ciągle masować stopy i ręce, aby uniknąć odmrożeń.

Nie potrafiła uruchomić radia

Czwartego dnia wyprawy kobieta dotarła do schroniska przy jeziorze McKenzie. Na zimę jest ono opuszczane, ale pozostaje otwarte. Kobieta dostała się do budynku pracowników parku krajobrazowego, stojącego obok schroniska. Tam znalazła zapasy jedzenia, kuchenkę gazową z paliwem i kominek wraz z zapasem drewna. W domku było też radio, ale nie potrafiła zrozumieć napisanej po angielsku instrukcji obsługi i nie uruchomiła go. Kobieta opisywała, że dwa razy próbowała wyruszyć w dół szlaku, ale za każdym razem ciężkie warunki na szlaku zmuszały ją do zawrócenia. Ostatecznie się poddała i postanowiła czekać na ratunek. Ten jednak bardzo długo nie nadchodził, ponieważ nikt nie wiedział, że para wyruszyła w góry. Alarm podniosła dopiero konsul, ponieważ zaniepokoił ją zupełny brak sygnałów życia od pary, która przebywała w Nowej Zelandii od stycznia. Poszukiwania trwały zaledwie kilka godzin. Śmigłowiec szybko zlokalizował kobietę. Ratownicy natrafili też na ciało, którego jeszcze nie zidentyfikowano, ale to niemal na pewno Petr, ponieważ na szlaku Routeburn wcześniej zginęła tylko jedna osoba, kilkadziesiąt lat temu.

Autor: mk/ja / Źródło: Guardian, Reuters