Pentagon gotów na interwencję


Na Syrię spadnie deszcz rakiet, po których niebo opanuje lotnictwo. Odpowiednie siły już są w regionie.

W niedzielę szef Pentagonu Chuck Hagel poinformował dziennikarzy podczas konferencji prasowej, że amerykańskie siły zbrojne gotowe są do podjęcia akcji zbrojnej wobec Syrii. Ostateczna decyzja, jak zawsze w takich wypadkach, pozostaje w gestii prezydenta.

Oświadczenie Hagela wywołało burzę, ponieważ padło w atmosferze napięcia po domniemanym dużym ataku gazowym w pobliżu Damaszku. Jednoznacznie obciążany za niego winą reżim Baszara el-Assada może faktycznie doprowadzić do interwencji, po ponad 2,5 roku wojny domowej.

Operacja na standardowym szablonie

Natomiast jeśli chodzi o amerykańskie wojsko, to oświadczenie Hagela nie oznaczało żadnych niezwykłych ruchów. Siły zbrojne USA już od wielu miesięcy deklarują gotowość do wypełnienia rozkazów prezydenta i mają ku temu w okolicy Syrii odpowiednie siły. Zwłaszcza biorąc pod uwagę bardzo silnych sojuszników w postaci Turcji, Izraela i Arabii Saudyjskiej, czyli największych potęg militarnych regionu. Potencjalna interwencja w Syrii będzie miała zapewne ograniczone cele, mianowicie: wywalczenie dominacji w powietrzu, ustanowienie strefy zakazu lotów i uderzenie w kluczowe elementy infrastruktury wojskowej reżimu, co ma w założeniu osłabić go na tyle, aby rebelianci sami mogli wygrać na ziemi. Wszystko to już było dwa lata temu w Libii. Tam taki scenariusz, z punktu widzenia krajów zachodnich, sprawdził się wyśmienicie. Wysyłanie do akcji wojsk lądowych nie wchodzi w grę. Po pierwsze ze względów politycznych i ekonomicznych, bowiem po Iraku i Afganistanie Amerykanie nie są zainteresowani takiego rodzaju interwencjami. Po drugie przygotowanie odpowiednio dużej operacji lądowej wymagałoby miesięcy i olbrzymiego wysiłku logistycznego. Do Syrii trafią za to, o ile już ich tam nie ma, komandosi, którzy będą wskazywać cele dla lotnictwa i pomagać rebeliantom organizować się oraz atakować kluczowe cele.

USS Florida wychodzi na początku lipca na patrolUS Navy

Atak z daleka

Do wypełnienia założonych celów Amerykanom potrzeba odpowiedniej ilości rakiet manewrujących Tomahawk i samolotów. Tych pierwszych w pobliżu Syrii mają już kilkaset. Na wschodnim Morzu Śródziemnym krążą cztery niszczyciele typu Alreigh Burke, które łącznie posiadają ponad sto takich rakiet. Znacznie ważniejsze są jednak te okręty, których nie widać i o których położeniu niewiele wiadomo, mianowicie okręty podwodne zmodyfikowanego typu Ohio. Są to jednostki specjalnie przebudowane do wystrzeliwania mas Tomahawków. Każdy z nich przenosi po 154 takie rakiety. Jeden taki okręt, USS Florida, do spółki z brytyjskim HMS Trafalgar, odpowiadały za odpalenie praktycznie wszystkich Tomahawków w pierwszych dniach interwencji w Libii w 2011 roku. Co znamienne, USS Florida może obecnie być na Morzu Śródziemnym. Okręt patrolował tam wiosną, potem wrócił do USA i na początku lipca ponownie wyszedł w morze. Nie ujawniono gdzie popłynął na patrol, być może znów na "swoje" Morze Śródziemne. Bliźniak USS Florida, USS Georgia, według ostatnich danych jest na Oceanie Indyjskim. W razie potrzeby, rakiety na Syrię morze odpalić z Morza Czerwonego. Potencjalnie daje to łącznie nawet do 400 Tomahawków, które można by wykorzystać do ataku na kraj Baszara el-Assada. Gdyby doszło do interwencji, to przy ich pomocy zostanie zaatakowany system dowodzenia i przeciwlotniczy. Dzięki zasięgowi Tomahawków, okręty mogą pozostać w bezpiecznej odległości od Syrii. Tym sposobem zostaną "wyważone drzwi" dla samolotów, które przy pomocy tańszych bomb i rakiet dokończą dzieła.

Tomahawk odpalany przez okręt podwodny. Jeden taki "strzał" to około miliona dolarówUK DoD

Przygotowanie sceny

Z samolotami, w porównaniu do rakiet, Amerykanie mają problem. Na Morzu Śródziemnym nie ma obecnie żadnego lotniskowca. Dwa takie okręty, mające na pokładach łącznie ponad sto samolotów i śmigłowców, pływają w pobliżu Półwyspu Arabskiego. W razie potrzeby mogą wysyłać samoloty z Morza Czerwonego, albo przejść przez Kanał Sueski. Jednak to nie lotniskowce odegrają kluczową rolę. Wkład Amerykanów w pierwszą fazę ataku lotniczego będzie ograniczony do wysłania z baz w USA lub na Oceanie Indyjskim bombowców dalekiego zasięgu B-2, oraz B-1, które będą atakować cele w Syrii przy pomocy rakiet dalekiego zasięgu. Pewną rolę może też odegrać jednostka uzbrojona w myśliwce F-16, która pozostała na lotniskach w Jordanii po zakończeniu tam manewrów wiosną tego roku. Oficjalnie te maszyny, wraz z kilkoma innymi jednostkami uzbrojonymi między innymi w rakiety Patriot, mają bronić Jordanię przed "chaosem" przelewającym się przez granicę z Syrią.

Turcja posiada ponad 200 F-16 różnych wersji. Na dodatek jest ponad sto F-4 Phantom II.Turkish Armed Forces

Aktorzy dramatu

Główny ciężar opanowania syryjskiego nieba najprawdopodobniej przejmą jednak sojusznicy. Syryjski reżim ma bowiem tuż pod swoim bokiem dwie potęgi w postaci Turcji i Izraela. Obie zajmują wrogie wobec niego stanowiska, aczkolwiek Tel Awiw jest znacznie bardziej ostrożny od Anakary. Izrael prawdopodobnie nie przystąpi otwarcie do ataku i nie wyśle samolotów do regularnego atakowania celów w Syrii. Nie będzie chciał bowiem dać pretekstu do odwetu przez libański Hezbollah i ewentualnego odpalenia syryjskich rakiet z bronią chemiczną. Izraelczycy są jednak jak nikt inny doświadczeni w obezwładnianiu syryjskiej obrony przeciwlotniczej. Od lat bez problemu wlatują nad terytorium Syrii i bombardują co chcą bez strat własnych. Nieoficjalnie wiadomo, że to skutek stosowania zaawansowanych systemów walki elektronicznej, które "ogłupiają" syryjskie radary i łączność. Jest możliwe, że w ten sposób potajemnie wspomogą atak na Syrię. Turcja natomiast od dwóch lat zajmuje zdecydowanie krytyczne stanowisko wobec dyktatury Baszara el-Assada i otwarcie wzywa do zdecydowanego działania na rzecz rebeliantów. Jest więc bardzo prawdopodobne, że silne tureckie lotnictwo zostanie wysłane nad Syrię po "oczyszczeniu" drogi przez Amerykanów i Izraelczyków. W ewentualnej interwencji najprawdopodobniej wezmą też udział arabskie państwa Zatoki Perskiej, głównie Arabia Saudyjska i Katar. Lotnictwo tych krajów może atakować Syrię albo z własnych baz, albo skorzystać z gościny baz jordańskich.

Jedyna nadzieja dla Assada to niemoc Obamy

W ostatecznym rozrachunku syryjski reżim nie może mieć nadziei na utrzymanie kontroli nad własnym niebem w wypadku interwencji. Przeciw niemu stoi szereg bardzo silnych państw, których wojska są na znacznie wyższym poziomie technicznym. Na dodatek po ponad dwóch latach wojny domowej syryjskie wojsko na pewno nie jest u szczytu swoich możliwości. Potędze potencjalnej koalicji Syryjczycy mogą przeciwstawić teoretycznie około sto Migów 29 i 25, które są obecnie już przestarzałe, bowiem nie przechodziły istotnych modernizacji. Systemy obrony przeciwlotniczej to w większości stary sprzęt produkcji radzieckiej z nielicznymi egzemplarzami nowego uzbrojenia rosyjskiego. W obliczu zorganizowanej siły interwencyjnej, Syryjczycy mogą liczyć na kilka sukcesów w postaci pojedynczych zestrzeleń, ale wroga nie powstrzymają. USA i sojusznicy nie muszą się martwić o sukces militarny. Zupełnie inną kwestią byłby koszt polityczny interwencji, zwłaszcza jeśli chodzi o reakcje Rosji i Iranu. Trudno sobie jednak wyobrazić, aby Kreml zdecydował się wesprzeć militarnie Assada. Iran ma natomiast bardzo ograniczone możliwości działania.

Assad musi więc uczynić co tylko możliwe, aby odwieść Obamę od zdecydowanego działania.

Autor: Maciej Kucharczyk // tka / Źródło: tvn24.pl

Źródło zdjęcia głównego: US Navy

Tagi:
Raporty: