Ostatnie chwile drona 07-3249. "Och, to była ziemia"

Aktualizacja:
Maszyna rozbiła się kilka kilometrów od lotniskaUSAF

Jak brzmią słowa pilota wartego trzy milony dolarów samolotu bezzałogowego w momencie jego katastrofy? "Och, to była ziemia". Tak wynika z raportu na temat wypadku drona MQ-1 Predator w Dżibuti.

Bezzałogowiec wracał 17 maja 2011 roku do amerykańskiej bazy Camp Lemonnier z nieujawnionej w raporcie misji, co prawdopodobnie oznacza nalot w Jemenie, z jedną rakietą Hellfire.

Maszyną sterował zdalnie pilot, który wylatał na Predatorach już ponad 800 godzin, a wspierał go operator sensorów i uzbrojenia z nalotem ponad tysiąca godzin na MQ-1.

Wszystko przebiegało bez większych problemów, do momentu, gdy piloci zaczęli zbliżać się do lądowania w Dżibuti. Zbliżała się północ, a nad lotniskiem zalegały gęste chmury, co znacząco utrudniało manewr. Załoga musiała lądować opierając się o obraz z kamery na podczerwień. Na ich nieszczęście, połączenie wilgotności w powietrzu i odpowiedniej temperatury, doprowadziło do jej dokumentnego zaparowania.

Śledczy udostępnili zapis rozmowy załogi z ostatnich dwóch minut lotu.

Jak ustalili śledczy, poza niesprzyjającą pogodą, która faktycznie uczyniła kamerę nieprzydatną, zepsuł się też odbiornik GPS. W rezultacie załoga otrzymywała błędne wskazania wysokości. Poza problemami technicznymi, śledczy skrytykowali też samą załogę. Obaj lotnicy mieli się nadmiernie skoncentrować na obrazie z kamery i nie dość uważnie zajmować się kontrolą położenia drona w przestrzeni.

W efekcie MQ-1 po prostu wleciał w ziemię niedaleko przed pasem startowym w Camp Lemonnier i uległ całkowitemu zniszczeniu. Na szczęście trafił w teren niezabudowany i nikt nie ucierpiał.

Autor: mk\mtom / Źródło: Washington Post

Źródło zdjęcia głównego: USAF