Miało być ku chwale rewolucji, skończyło się koszmarem. "Katastrofa Nedelina"

Katastrofa Nedelina. Tragiczna eksplozja na kosmodromie Bajkonur
Katastrofa Nedelina. Tragiczna eksplozja na kosmodromie Bajkonur
domena publiczna
Katastrofa na kosmodromie Bajkonurdomena publiczna

Gwałtowna eksplozja kilkudziesięciu ton wyjątkowo toksycznego paliwa pochłonęła natychmiast wszystkich w pobliżu rakiety. Ci, którzy zaczęli uciekać, ginęli uwięzieni w roztopionym asfalcie i na zasiekach otaczających stanowisko startowe. W ciągu kilku sekund ZSRR stracił niemal setkę czołowych naukowców i techników. Była to najgorsza katastrofa w historii radzieckiego programu rakietowego. Od nazwiska głównego winowajcy nazwano ją "katastrofą Nedelina".

Prawdę o tragicznych wydarzeniach na kosmodromie Bajkonur ukrywano do ostatnich lat ZSRR. Pierwsze oficjalne informacje opublikowano dopiero w 1989 r., 29 lat po katastrofie. Wcześniej szczątkowe doniesienia docierały na Zachód za pośrednictwem dysydentów i szpiegów.

Choć oficjalnie do katastrofy nie doszło, to w radzieckim wojsku i przemyśle wojskowo-kosmicznym wiedza na jej temat była powszechna. Tragedia była tak porażająca, że odcisnęła trwałe piętno na całym programie rakietowym ZSRR i pracującym przy nich ludziach, którzy skrycie dzielili się informacjami na jej temat.

Ku chwale rewolucji

Katastrofa Nedelina była efektem sprzęgnięcia się wielu czynników. Ci, którzy znaleźli się 24 października 1960 r. w pobliżu nowej rakiety balistycznej R-16 szykowanej do pierwszego testowego lotu, padli ofiarą przede wszystkim ambicji komunistycznych przywódców. Presja płynąca z Kremla i najwyższego dowództwa Armii Czerwonej doprowadziła do rażącego i skrajnie ryzykownego ignorowania nawet najbardziej podstawowych zasad bezpieczeństwa, których należy dochować podczas pracy przy dużej rakiecie zawierającej kilkadziesiąt ton bardzo toksycznego paliwa.

Naciski na inżynierów, naukowców i wojskowych pracujących przy programie budowy R-16 były jednak tak silne, że wszelkie zdroworozsądkowe zasady zostały odłożone na bok i praktycznie nikt się temu nie sprzeciwił. Wszystko przez to, że na przełomie lat 50. i 60. ZSRR było w bardzo niekorzystnej sytuacji strategicznej. Amerykanie dysponowali potężną flotą bombowców zdolnych zarzucić radzieckie terytorium bombami termojądrowymi. Wojsko ZSRR nie miało adekwatnej odpowiedzi, bowiem jego lotnictwo strategiczne było zdecydowanie słabsze i nie miało możliwości pokonania USA na tym polu.

Nadzieją na wyrównanie szans były rakiety, których rozwój w Ameryce był powolny ze względu na priorytetowe traktowanie bombowców. Kosztem dużych nakładów i mobilizacji w 1957 r. radzieccy inżynierowie odpalili pierwszą rakietę międzykontynentalną R-7, teoretycznie zdolną dostarczyć nad USA głowicę termojądrową. Pocisk stworzony pod kierownictwem ojca programu rakietowego ZSRR Siergieja Korolowa, choć był wielkim osiągnięciem, okazał się kompletnie niepraktyczny z punktu widzenia wojska. Wymagał dużych nieosłoniętych stanowisk startowych i niemal doby przygotowań przed startem, co czyniło rakiety łatwym celem dla Amerykanów.

Rakieta R-7 oficjalnie została przyjęta do służby po pewnych modyfikacjach, ale nigdy nie było ich więcej niż kilkanaście egzemplarzy i pełniły one głównie funkcję propagandową. Pocisk swoje największe sukcesy odniósł w programie kosmicznym, wynosząc pierwsze satelity i kosmonautów na orbitę. Najlepiej dzisiaj znana rosyjska rakieta kosmiczna Sojuz, która od ponad 40 lat służy podbojowi kosmosu, jest rozwinięciem właśnie pocisku R-7.

Presja z samej góry

Cywilne możliwości rakiety niewiele interesowały jednak wojskowych, forsowano więc prace nad stworzeniem praktycznego pocisku międzykontynentalnego, który produkowany w masowych ilościach, mógłby zrównoważyć potęgę lotnictwa strategicznego USA. Ukuto nawet slogan: "Nasza ojczyzna potrzebuje atomowej tarczy!".

Prace prowadziły równolegle biuro konstrukcyjne Korolowa (przyszła rakieta R-9) oraz wydzielone z niego w 1953 r. biuro Michaiła Jangiela. Obaj konstruktorzy ze sobą rywalizowali i prezentowali odmienne podejście do budowy swoich rakiet. Korolow, jako bardziej doświadczony i spokojny z natury, preferował ostrożniejsze podejście. Jangiel stawiał natomiast na bardziej ryzykowne rozwiązania, które jednak w wypadku powodzenia oznaczały znacznie lepsze efekty.

Marszałek Nedelin, główny wojskowy nadzorca prac nad nową rakietądomena publiczna

Pierwszym dziełem biura konstrukcyjnego Jangiela (OKB-586, dzisiaj ukraiński koncern rakietowy Jużmasz) była rakieta balistyczna średniego zasięgu R-12. Co prawda nie mogła sięgnąć USA, ale świetnie nadawała się do szachowania całej zachodniej Europy. Sowieci próbowali też umieścić R-12 na Kubie, co skończyło się kryzysem w 1962 r. i niemal doprowadziło do III wojny światowej. Zanim jednak do tego doszło, Jangiel tworzył już powiększoną wersję R-12, oznaczoną jako R-16. Prace prowadzono w ogromnym pośpiechu. Naciskał Kreml, naciskało wojsko, a sam Jangiel chciał udowodnić swoją wyższość nad Korolowem.

Ponieważ radziecki program rakietowy od początku do końca pozostawał pod ścisłą kontrolą wojska (tak samo program teoretycznie cywilnych lotów kosmicznych), to nadzorcą programu budowy R-16 był marszałek Mitrofan Nedelin, dowódca wojsk artyleryjskich ZSRR (pod które początkowo podlegały wszystkie rakiety balistyczne). Szalenie ambitny i nieznoszący sprzeciwu oficer trzymał podwładnych żelazną ręką. Jego charakter ostatecznie przesądził o tragicznych zdarzeniach na Bajkonurze.

Rezygnacja ze zdrowego rozsądku

We wrześniu 1960 r. ukończono budowę pierwszego eksperymentalnego egzemplarza R-16. Sprawiał on jednak masę problemów. Zawodne były zwłaszcza elektryka, układ kontrolujący i specjalne membrany w przewodach paliwowych, które kilka godzin przed startem zostawały rozrywane małymi ładunkami wybuchowymi i wpuszczały paliwo do silników. Inżynierowie i naukowcy chcieli w spokoju usuwać usterki, ale ich zdanie nie miało znaczenia wobec presji Kremla i wojska. "Tarcza atomowa" była potrzebna od zaraz. Na dodatek zbliżała się rocznica rewolucji październikowej i Nedelin bardzo chciał odpalić rakietę tuż przed nią, aby móc się pochwalić wielkim osiągnięciem w tak ważnym momencie.

Niedopracowaną R-16 wysłano na Bajkonur. Jangiel nie miał dość siły woli, aby się temu sprzeciwić. Rakieta dotarła na kosmodrom Bajkonur w ostatnich dniach września. Przez następne trzy tygodnie była składana w całość i testowana. Podczas prób znów wychodziły na jaw problemy, głównie związane z elektryką i systemami kontrolnymi. Pomimo tego 21 października zadeklarowano koniec testów i wstępną gotowość do lotu. Następnego dnia rakietę wytoczono z hali i przewieziono na nowo wybudowane stanowisko startowe nr 41. Na kosmodrom przybył sam marszałek Nedelin, aby osobiście nadzorować ostatnie przygotowania i lot. Po ustawieniu rakiety na stanowisku startowym rozpoczęto ostatnią fazę testów. Początkowo wszystko szło bez większych problemów i 23 października podjęto decyzję o zatankowaniu rakiety. Oznaczało to, że nie było już odwrotu – rakietę trzeba było wystrzelić. R-16 była bowiem napędzana bardzo toksycznym paliwem, które zyskało nieoficjalny przydomek "diabelski jad". Jego opary są w stanie zabić człowieka w ciągu kilku minut, a na dodatek jest silnie żrące i po wlaniu go do rakiety zaczyna ono powoli niszczyć ją od środka. Po kilku dobach cały układ paliwowy wymaga wymiany. Nie wchodziło więc w rachubę spuszczenie paliwa z rakiety, bo trzeba by ją zdemontować i wysłać z powrotem do fabryki. Oznaczałoby to miesiące opóźnień, a rocznica rewolucji szybko się zbliżała. Później ustalono, że nie istniała nawet procedura na spuszczenie paliwa z rakiety. Część wojskowych i inżynierów miała wątpliwości przed przekroczeniem tego Rubikonu, ale nikt nie potrafił sprzeciwić się Nedelinowi. Sam marszałek miał być natomiast pod silną presją Kremla. Uwielbiający rakiety i prestiż wynikający z ich lotów Nikita Chruszczow miał dzwonić do niego niemal codziennie.

Początek problemów

W takiej atmosferze gorączkowo prowadzono ostatnie przygotowania, ignorując całkowicie zasady bezpieczeństwa. Podczas tankowania na stanowisku startowym powinno pozostać maksymalnie kilkanaście osób w strojach chroniących przed toksycznymi oparami, ale było ich ponad sto. Przykład dali sami Nedelin i Jangiel, którzy przebywali obok rakiety i nadzorowali prace. Niemal od razu wykryto wyciek paliwa, który był jednak na tyle mały, że postanowiono go zignorować i pilnować jedynie, aby się nie powiększył. Kilka godzin po skończeniu tankowania doszło do pierwszego poważnego kryzysu. Kontrolerzy wysłali sygnał do rakiety, aby zdetonować wybuchowe membrany w pierwszym stopniu, czyli tym, który jest na dole i pracuje podczas startu. Nie działał jednak system wykrywający, czy rzeczywiście doszło do przerwania barier. Wysłano więc ludzi, którzy musieli wcisnąć się do wnętrza rakiety i nasłuchiwać szumu paliwa w przewodach. Większy wyciek paliwa oznaczałby ich śmierć. Zawiódł jednak system elektryczny i wybuchy zamiast w pierwszym nastąpiły w drugim stopniu, co normalnie powinno nastąpić już w locie. Po chwili w wyniku niewyjaśnionego spięcia otworzyła się część zaworów dostarczających paliwo do silników pierwszego stopnia. Następnie kompletnie zawiódł system zasilania elektrycznego rakiety.

Decydujące godziny

W normalnych warunkach takie awarie oznaczałyby przerwanie przygotowań do startu. Prace wstrzymano jednak tylko na noc w celu ocenienia sytuacji. Rano 24 października padł rozkaz kontynuowania przygotowań. W odległym o 800 m od rakiety budynku zaczęli się gromadzić zaproszeni do obserwowania startu goście. Po tym, jak wczesnym popołudniem technicy oznajmili, że potrzebują dodatkowych 30 minut, Nedelin ruszył na stanowisko startowe, aby osobiście wszystkiego doglądać. Krzesło dla niego ustawiono kilkanaście metrów od rakiety. Obok na kanapach zasiadła większość najważniejszych ludzi w programie. Wokół krzątało się około 200 innych osób. Cała sytuacja była złamaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa. Na stanowisku startowym powinna przebywać tylko absolutnie niezbędna grupa kilkunastu osób. Ponadto w wyniku kolejnych awarii systemu elektrycznego wybuchły następne membrany w drugim stopniu, który na dodatek przeszedł na własne zasilanie i stał się częściowo gotowy do działania. W efekcie po południu paliwo było oddzielone od silników tylko przez jeden zawór. Jego otwarcie oznaczało natychmiastowy zapłon. Taka sytuacja powinna mieć miejsce w ostatnich momentach przed startem, kiedy wszyscy ludzie są bezpieczni, znajdując się co najmniej kilkaset metrów dalej. Pozostawało jednak jeszcze tyle problemów do usunięcia, że wokół rakiety kłębił się tłum. Schody prowadzące na podesty otaczające korpus pocisku stały się tak zatłoczone, że trudno było się przecisnąć. O godzi. 18:45 w centrum kontrolnym skończono ostatnie próby systemu elektrycznego. Jeden z techników przełączył pokrętło uruchamiające automatyczny system kontroli rakiety z pozycji "po starcie" na "przed startem". Po drodze przeskoczyło najpierw pozycję "uruchomienie drugiego stopnia". W normalnych warunkach nic by się nie stało. Jednak w wyniku serii awarii jeden z silników drugiego stopnia stał się w pełni gotowy do działania. Gdy dostał sygnał, otworzył się ostatni zawór i nastąpił zapłon. Ludzie zgromadzeni wokół rakiety mogli tylko z przerażeniem obserwować, jak w połowie rakiety wystrzelił płomień, który po chwili przepalił znajdujące się pod nim zbiorniki paliwa pierwszego stopnia. Nastąpiła olbrzymia eksplozja kilkudziesięciu ton paliwa. Kula ognia miała około 100 m średnicy. Większość osób obecnych blisko rakiety została natychmiast spalona w stopniu uniemożliwiającym identyfikację. Pozostali zaczęli uciekać, ale wielu ugrzęzło w asfalcie otaczającym stanowisku startowe, który zaczął się gotować od żaru. Inni mieli problem z przedarciem się przez stojące dalej ogrodzenie. Część rzuciła się do głębokich studzienek wypełnionych wodą. Jednak nawet jeśli uchronili się od zabójczego żaru, ginęli od toksycznych oparów "diabelskiego jadu".

"Wszyscy winni i tak już zostali ukarani"

Po początkowych eksplozjach pożar trwał jeszcze dwie godziny. Stanowisku startowe zostało zdewastowane. Z rakiety nie zostało praktycznie nic, a wokół leżały rozrzucone zwęglone zwłoki. Na oficjalnej liście ofiar widniały 92 nazwiska. Wśród nich byli marszałek Nedelin i praktycznie wszyscy główni twórcy rakiety. Jangiel przeżył szczęśliwym zrządzeniem losu. Chwilę przed eksplozją zszedł ze stanowiska startowego, żeby zapalić papierosa. W momencie katastrofy miał doznać kompletnego szoku. Kilku będących z nim współpracowników miało go powstrzymywać przed rzuceniem się w ogień. Kilka tygodni później przeszedł zawał. Informacje o katastrofie natychmiast utajniono. Oficjalnie Nedelin i jego współpracownicy zginęli w katastrofie lotniczej. Działająca w tajemnicy komisja pod przewodnictwem Breżniewa ustaliła, że główną przyczyną był szereg zaniedbań w testach i niedopracowanie rakiety. Nikogo jednak nie pociągnięto do odpowiedzialności. Jak miał stwierdzić sam Breżniew: "Wszyscy winni i tak już zostali ukarani". Pomimo śmierci większości ważnych ludzi pracujących przy R-16 komisja powypadkowa zarządziła niemal natychmiastowe wznowienie prac. Stanowisko startowe odbudowano w trzy tygodnie. W końcu R-16 poleciała rok później, po czym szybko weszła do produkcji seryjnej, a Chruszczow dostał swoją "atomową tarczę". To był ostatni sukces Jengiela, choć bardzo gorzki. Nie udało mu się już stworzyć żadnej rakiety, która weszłaby do produkcji. Zmarł przedwcześnie w wieku 60 lat w 1971 r. Informacje na temat katastrofy odtajniono dopiero w 1988 r.

Ofiary pochowano w masowym grobie w parku w mieście BajkonurYuriy75 | Wikipedia CC BY SA 3.0

Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl

Źródło zdjęcia głównego: domena publiczna/Roskosmos