Papierosy są jedyną rzeczą, jaką somalijski pirat na pewno zostawi porwanemu marynarzowi. Ze wszystkiego innego go okradnie. Zacznie od laptopa i nadziei.
CZĘŚĆ DRUGA:
Pierwsze co przyszło do głowy Dariuszowi Dziurzyńskiemu, kiedy piraci zbliżali się do burty statku, to "stracić jak najmniej". Pobiegł na dół do swojej kabiny, która mieściła się naprzeciwko kapitańskiej. Obie przestronne, największe na statku. Znaleźć w miarę dobre miejsce, w którym dałoby się ukryć pieniądze i laptopa, było mu łatwiej niż innym marynarzom w ich ściśniętych kabinach.
Kiedy już po uwolnieniu Dziurzyński powiedział rodzinie, że komputer schował pod jedną z szuflad, a pieniądze pod łóżkiem, jego syn śmiał się przez kilka dni. Ale polski marynarz niechcący wyszedł na tym najlepiej jak mógł. – Trzeba było w ogóle zostawić to wszystko na wierzchu, niczego nie chować. I tak znajdowali, co chcieli – tłumaczy. – Dostajesz nauczkę. Po co ci na statku telefon za 500 dolarów i złoty zegarek? Teraz na ręku mam najtańszy. Obrączkę też zostawiam w domu – dodaje. Tych, którzy nie ukrywali rzeczy, albo ukrywali je słabo, piraci szybciej zostawiali w spokoju.
W domu pirata-bossa
Przez pierwsze dni ukrywanie, zabieranie i posłuszne oddawanie pieniędzy, sprzętu elektronicznego oraz pamiątek było motywem przewodnim właściwie każdego spotkania z piratami. Pirat-boss na pierwsze indywidualne rozmowy o tym, co i dlaczego marynarze powinni oddać od razu, zapraszał jeszcze w drodze do somalijskiego portu Garacaad. To tam spędzili następne cztery i pół miesiąca. – Daj mi to, co dla ciebie najważniejsze i najcenniejsze, bo ja nie przyszedłem was grabić. Jestem tym właściwym piratem, później przyjdą ci, którzy będą was tylko pilnować i oni zabiorą to, czego mi nie oddasz – wyjaśnił pirat-boss Dziurzyńskiemu.
Trzeba było w ogóle zostawić to wszystko na wierzchu, niczego nie chować. I tak znajdowali, co chcieli. Dostajesz nauczkę. Po co ci na statku telefon za 500 dolarów i złoty zegarek? Teraz na ręku mam najtańszy. Obrączkę też zostawiam w domu. Dariusz Dziurzyński
Starszy mechanik najpierw wyciągnął telefon. Boss obejrzał go dokładnie, ale nie schował do torby, tylko do kieszeni. Później dostał na przechowanie klasyczny szwajcarski scyzoryk. Też nie wylądował w torbie. Dziurzyński swój telefon zobaczył jeszcze tylko raz, wiele dni później, kiedy bawił się nim jeden z piratów "niewłaściwych". Boss zapytał o pieniądze. – Wiedziałem, że prędzej czy później znajdą je pod tym łóżkiem, ale odpowiedziałem: "Nie mam. I komputera też nie mam".
Do reklamówki bossa wrzucił portfel, w którym trzymał kartę kredytową i dokumenty. – Ciężko ich rozgryźć. Kartę kredytową i tę małą, z komórki, znalazłem po uwolnieniu w kabinie. I jeszcze jakiś mały kryształ. Prezent za to, że wszystko poszło zgodnie z planem? – zastanawia się marynarz.
Pirat-boss to był w ogóle dziwny gość. Jego pocięte ciało mówiło, że niejeden statek "wskazał mu już Allah". Z drugiej strony to jemu marynarze ufali najbardziej. Bali się wtedy, gdy schodził ze statku. Inni piraci tłumaczyli im, że to on jest właścicielem ich statku, bo wskoczył jako pierwszy. - Najwięcej ryzykował, więc będzie najbogatszy – wyjaśniali. Ze "St Jamesem" poradził sobie zawodowo. Od momentu podpłynięcia, do wejścia na burtę wystarczyła mu minuta. Na drut kolczasty, którym owinięty był statek, miał przygotowaną specjalną drabinkę.
W niepewności, że kapitan został już zabity, żyliśmy wiele razy. Do posiłku, na którym znów spotykaliśmy się wszyscy razem. Dariusz Dziurzyński
Rzucamy kotwicę
Za bossem szło jeszcze sześciu. Wszyscy boso, tylko w majtkach, przepasani kałasznikowami. Od czasu, gdy piraci zastąpili nimi noże i przestali okradać obcych rybaków z ryb, a zaczęli porywać tankowce, gryplan zawsze jest taki sam. Od razu, jak najszybciej, biegną na mostek. – Ten czas liczy się w sekundach, a nie minutach – precyzuje Dziurzyński. Kiedy wchodzą, na mostku "St Jamesa" jest kapitan, oficer wachtowy i jeszcze jeden marynarz. Na pokładzie kilka osób, które trzymają patrole. – Ale co oni mogą zrobić?
Z zasady na statkach takich jak "St James Park", nie ma ani jednej sztuki broni. – Członkowie załogi to marynarze, a nie żołnierze. Zresztą, posługując się tym porównaniem, pierwszym i najważniejszym "rozkazem", jaki mają do wypełnienia, jest dowiezienie towaru – podkreśla uwolniony marynarz. Najlepiej po prostu gdzieś się ukryć. – Tylko tyle. Być może właśnie to powinniśmy zrobić wtedy wszyscy – zastanawia się. Rozważali to, kiedy łódka z piratami była jeszcze daleko. Nikt nie wiedział jednak, jak długo będą musieli czekać na pomoc.
Wystarczyłyby dwie godziny. Jeden z okrętów patrolujących korytarz na Zatoce Adeńskiej znalazł się w pobliżu oficjalnie uprowadzonego "St Jamesa" po 120 minutach. Wtedy mógł już tylko go eskortować. Nie odbija się statku z rąk piratów. To zbyt ryzykowne. Do portu w Garacaad płyną prawie trzy doby. "31 grudnia, godz. 15.30. Rzucamy kotwicę" – to kolejny wpis w kalendarzu Dziurzyńskiego. Statek stoi 10 mil od brzegu.
Budzę się. Idę do łazienki. Brud. Piraci chodzą tam boso. Często załatwiają się gdzie popadnie. Papieru toaletowego nie używają nigdy. A później tymi nogami ocierają się o koce, na których my wieczorem kładziemy twarze. Zachorujemy. Dariusz Dziurzyński
Toaleta gdzie popadnie
Na telefonach marynarzy piraci w kółko słuchają tych samych melodyjek. – Można było dostać szału – przypomina sobie Dziurzyński. Ale to najmniejszy problem. Załoga pod bronią trzymana jest w biurze pokładowym. To największe pomieszczenie na statku, ale na 25 mężczyzn i tak za ciasne. Marynarzy na "St James Park" jest w sumie 26. Oprócz Polaka sześciu Hindusów, pięciu Bułgarów, po trzech Rosjan, Turków i Filipińczyków, po dwóch Ukraińców i Rumunów oraz jeden Gruzin. Kapitana do samego końca piraci trzymali w jego kabinie. Mówili na zmianę: jemu, że załoga już nie żyje - marynarzom, że nie mają już swojego kapitana. – W tej niepewności żyliśmy wiele razy. Do posiłku, na którym znów spotykaliśmy się wszyscy razem – opowiada Dziurzyński.
Przez pierwsze dwa dni posiłków prawie nie było. Marynarze nie chcieli jeść. – Na początku był szok. Człowiek próbuje zrozumieć, co się właściwie stało. Później zaczyna mieć nadzieję, że wszystko szybko się skończy, armator zapłaci i tyle. Ale nagle słyszysz cenę, jaką ustalili za statek i już wiesz, że tak łatwo nie będzie.
Na środku biura stały stoły, a na nich krzesła. Pod ścianą lodówka, czajnik, ekspres do kawy i posłania uwięzionych. Robiło się coraz brudniej. Marynarze nie pracowali, nie jedli, nie rozmawiali. – Budzę się. Idę do łazienki. Brud. Piraci chodzą tam boso. Często załatwiają się gdzie popadnie. Papieru toaletowego nie używają nigdy. A później tymi nogami ocierają się o koce, na których my wieczorem kładziemy twarze. Zachorujemy – opowiada Dziurzyński.
Trzeciego dnia zaczynają zachowywać się tak, żeby przeżyć. Ustalają wachty, sprzątają na zmianę. Polak, jak wszyscy marynarze, którzy pracują w maszynie, pije tylko przegotowaną wodę. Inni różnie. Kapitan poleca swojemu starszemu mechanikowi, żeby zaopiekował się załogą. – Pirat, nie pirat, wszystko musi działać. Idziemy do pracy, szybko uczymy się tak żyć.
Koniec części drugiej
Łukasz Orłowski//mat
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24.pl