Czarne sztandary pojawiły się wszędzie – na budynkach, skrzyżowaniach, na pędzących ulicami autach. Setki tysięcy Filipińczyków w jednej chwili z obserwatorów wojny z dżihadem stało się jej ofiarami. Tak zwane Państwo Islamskie przenosi się do Azji Południowo-Wschodniej.
Czarne sztandary pojawiły się wszędzie – na budynkach, skrzyżowaniach, na pędzących ulicami autach. Setki tysięcy Filipińczyków w jednej chwili z obserwatorów wojny z dżihadem stało się jej ofiarami. Tak zwane Państwo Islamskie przenosi się do Azji Południowo-Wschodniej.
23 maja był pochmurny, ale gorący – grubo ponad 30 stopni Celsjusza, podobnie jak wiele wcześniejszych dni. Ale dla mieszkańców jednego z głównych miast na wyspie Mindanao ten dzień okazał się całkiem inny niż wszystkie wcześniejsze. Część z nich z pewnością już koło południa zwróciła uwagę na oddział filipińskiej armii, który pojawił się w centrum miasta. Dla wielu nie było jednak powodów, by się nim niepokoić – w mieście działał przecież garnizon.
Pojawili się znikąd
Dwie godziny później zmieniło się wszystko. Około 14, gdy gorąc był najbardziej nieznośny, na ulicach 200-tysięcznego Marawi zaroiło się od uzbrojonych po zęby, ubranych na czarno bojowników, którzy pojawiali się dosłownie znikąd. Na kolejnych budynkach oraz pędzących samochodach nagle zatrzepotały czarne proporce tak zwanego Państwa Islamskiego.
Stało się coś niewyobrażalnego – spokojne dotychczas miasto, znające wojnę z dżihadystami jedynie z wieczornych wiadomości, nagle przemieniło się w wielkie pole bitwy. Z 200 tysiącami zszokowanych mieszkańców, których codzienność brutalnie przerwała konieczność walki o przetrwanie.
Relacje na temat tego, co dokładnie zdarzyło się 23 maja w Marawi, są sprzeczne w wielu szczegółach. Wiadomo jednak, że wojskowy oddział pojawił się po południu w centrum miasta nieprzypadkowo. Jak oświadczyła później filipińska armia, tego dnia otrzymano "wiarygodne informacje", że w jednym ze szpitali w centrum Marawi przebywa na leczeniu Isnilon Hapilon. To okryty złą sławą przywódca ugrupowania Abu Sajaf i jeden z najbardziej poszukiwanych terrorystów na świecie, za którego głowę Stany Zjednoczone oferowały nagrodę w wysokości pięciu milionów dolarów.
Hapilon od lat prowadził partyzancką wojnę z filipińskim państwem, w przeszłości kierowały nim jednak głównie pobudki separatystyczne. Nie miał powiązań ze światowym dżihadem. Zawsze też ukrywał się w porośniętych niedostępnymi dżunglami górach, sporadycznie porywając obcokrajowców dla okupu lub dokonując napadów na patrole sił bezpieczeństwa. Nawet w dżungli nie był przy tym bezpieczny, o czym najlepiej świadczy fakt, że leczenia wymagał z powodu poważnych ran, jakie odniósł w styczniowym bombardowaniu jego schronienia.
Wiele zmieniło się w 2014 roku, gdy Hapilon ogłosił swoją lojalność wobec Abu Bakra al-Bagdadiego, a następnie został mianowany emirem tzw. Państwa Islamskiego w Azji Południowo-Wschodniej. Tym pustym - wydawało się wówczas - tytułem nikt się jednak jeszcze nie przejmował.
Tymczasem zjednoczenie z tzw. Państwem Islamskim było bardzo korzystne dla obu stron: tzw. Państwo Islamskie otrzymało większe szanse na przetrwanie dzięki komórce na drugim krańcu świata, a Abu Sajaf - światowy rozgłos i wsparcie ludzkie, szkoleniowe oraz - prawdopodobnie - materialne do dalszej walki.
Prawdziwy emir Azji
Gdy filipińskie służby dowiedziały się, że Hapilon pojawił się w miejskim szpitalu, wiadomo było, że nie przybył do niego sam i z pewnością towarzyszy mu uzbrojona eskorta. Właśnie dlatego, by go pojmać, wysłano cały wojskowy oddział.
Przywódca Abu Sajaf okazał się jednak bardziej czujny i potężniejszy, niż ktokolwiek przypuszczał. Gdy tylko zorientował się, że w jego kierunku zmierzają siły rządowe, zaalarmował swoich nowych sojuszników – niemal nieznane dotąd poza Filipinami ugrupowanie Maute. Ugrupowanie to, dowodzone przez dwóch braci pochodzących z Marawi – Omarkhayama i Abdullaha Maute - podobnie jak siły Hapilona dołączyło w 2016 roku do szeregów IS, rozbudowując tym samym jego azjatycką komórkę.
Bracia zareagowali natychmiast – zanim filipińskie wojsko zdołało dopaść lidera Abu Sajaf, co najmniej kilkuset bojowników grupy Maute uderzyło na miasto ze wszystkich stron. Właśnie to uderzenie, ewidentnie przygotowywane od dłuższego czasu, oraz rozpętane w jego efekcie walki z siłami bezpieczeństwa rozpoczęły 23 maja koszmar mieszkańców Marawi.
Oddział mający pochwycić rannego przywódcę Abu Sajaf naturalnie był pierwszym celem i pod silnym ogniem szybko musiał wycofać się przed napastnikami. Ale dżihadyści nie szykowali swojego uderzenia z myślą o przegonieniu z Marawi jednego oddziału – wkroczyli, by przejąć całe miasto. Oprócz budynków rządowych, szpitali czy szkół celem stała się więc także miejska baza wojskowa Camp Ranao, którą – według niektórych relacji – zaatakować miało ponad 500 ubranych na czarno fanatycznych bojowników.
Zamiast propagandowego sukcesu - pochwycenia znanego terrorysty - filipińskie władze dostały potężny cios, tracąc w jeden dzień kontrolę nad dużym miastem. Informacje o wydarzeniach w Marawi natychmiast dotarły do prezydenta Rodriga Duterte, który przebywał akurat w Moskwie. Bez zwłoki podjął on decyzję o wprowadzeniu stanu wyjątkowego na całej wyspie Mindanao i wrócił wcześniej do kraju.
W ten sposób znany z bezwzględności w walce z przestępczością i narkomanią prezydent, wzór macho dla wielu rodaków, stanął oko w oko z jeszcze brutalniejszym wrogiem – międzynarodowym dżihadem.
Duterte odpowiada
Odpowiedź Duterte była, jak można się było spodziewać, zdecydowana. Na miasto rzucił kilkutysięczne siły wojskowe i policyjne, antyterrorystów i piechotę morską, a na punkty oporu napastników uderzyło filipińskie lotnictwo. Po początkowym zaskoczeniu armia nabrała pewności siebie i ogłosiła, że zakończy kryzys w ciągu kilku dni, a wszyscy bojownicy zostaną zabici.
Ale po kilku dniach walki były tylko intensywniejsze, a Duterte musiał zmierzyć się z szokującą prawdą. Dżihadyści przygotowani byli nie tylko do ataku, ale i obrony, tworząc zawczasu w Marawi rozległą sieć podziemnych schronów oraz magazynów broni i żywności. Natomiast Isnilon Hapilon nie tylko zdołał uciec obławie i zamienić całe miasto w pole bitwy, ale też okazał się prawdziwym zwierzchnikiem islamistycznych ekstremistów w regionie – pod jego rozkazami znalazło się w sumie kilkanaście ugrupowań, które mniej lub bardziej bezpośrednio zaangażowały się w walki w Marawi.
Krwawy bój z inwazją dżihadystów trwa w Marawi już drugi miesiąc, a obecny bilans ofiar – ponad 300 zabitych bojowników i 85 członków sił bezpieczeństwa – prawdopodobnie jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Największe straty poniosła bowiem ludność cywilna. Będzie je można oszacować jednak dopiero po odbiciu z rąk islamistów całego miasta.
Dżihad u bram
Jakim cudem to wszystko pozostało niezauważone przez filipiński wywiad i władze? Z całą pewnością dżihadyści cieszyli się wsparciem części lokalnych mieszkańców i urzędników, zresztą Duterte zapowiedział już dochodzenie w tej sprawie.
Trudno jednak nie mieć jednocześnie wrażenia, że Manila do tej pory przeceniała swoje możliwości i nie doceniała sił islamistów na Mindanao. O powiązaniach Abu Sajaf oraz grupy Maute z tzw. Państwem Islamskim donoszono już od kilku lat, choć filipińska armia starała się temu zaprzeczać. Wzrost potęgi dżihadystów było też widać za sprawą ich coraz zuchwalszych działań, które jednak – w przeciwieństwie do ataku na Marawi – nie przedostawały się niemal do zagranicznych mediów.
Tymczasem bracia Maute odważyli się na przejęcie kontroli nad całym filipińskim miastem już w lutym 2016 roku. Co najmniej kilkudziesięciu bojowników z czarnymi sztandarami zajęło wówczas najważniejsze budynki w 20-tysięcznym mieście Butig, położonym 50 kilometrów na południe od Marawi. Miasto odbite zostało wówczas dopiero po czterech miesiącach walk, aby w listopadzie ponownie zostać zaatakowane – tym razem już przez kilkuset napastników.
W grudniu 2016 roku bracia Maute zapowiedzieli ścięcie głowy prezydentowi Filipin, a pod prezydenckim konwojem niedługo później eksplodowała bomba, raniąc kilka z jadących w nim osób.
Duterte zapowiedział po tych wydarzeniach rozpoczęcie "wojny z terrorystami na pełną skalę". Pozostawał jednak nonszalancki, co dziś wydawać się może szokujące. - Grupa Maute grozi, że zejdzie z gór i zniszczy Marawi? Proszę bardzo! – prowokował. – Będziemy tam na was czekać. Nie ma problemu – dodał buńczucznie. Pół roku później, gdy Marawi płonęło, Duterte wypowiadał się już na ten temat zupełnie inaczej.
Widmo islamskiego ekstremizmu
Wybuch krwawej wojny z dżihadystami na Filipinach jest prawdopodobnie zaledwie pierwszym aktem konfliktu, który wkrótce dotyczyć może wielu państw Azji Południowo-Wschodniej. Magazyn "Foreign Affairs" ostrzegał przed tym już we wrześniu 2014 roku, gdy cały świat żył zdobyciem przez tzw. Państwo Islamskie irackiego Mosulu, w którym jego lider Abu Bakr al-Bagdadi ogłosił powstanie samozwańczego kalifatu.
"Foreign Affairs" zwróciło wówczas uwagę, że choć oczy świata zwrócone są na Bliski Wschód, to zagrożenie ze strony IS dotyczy także innych części świata, a przede wszystkim Azji Południowo-Wschodniej. Choć "tamtejsze rządy nie mówią głośno o swoich obawach", to żyją w strachu, że "ideologia ekstremistyczna okaże się atrakcyjna dla żyjących w tej części świata muzułmanów".
Jest się czego bać, ponieważ w samej Indonezji, najludniejszym państwie muzułmańskim na świecie, żyje grubo ponad 200 milionów wyznawców islamu, więcej niż w państwach Zatoki Perskiej razem wziętych. Muzułmanie dominują również w Malezji, Bangladeszu i Brunei, a ich liczne społeczności żyją m.in. na Filipinach, w Tajlandii i Singapurze.
Choć historycznie azjatycki islam był zawsze bardziej otwarty, tolerancyjny i kosmopolityczny od jego surowego bliskowschodniego wydania, oba te religijne światy nie są od siebie całkiem odizolowane. Arabia Saudyjska od lat inwestuje olbrzymie pieniądze w szerzenie w Azji fundamentalistycznego islamu – wahabizmu, a rozległe obszary biedy i braku perspektyw - w połączeniu z nasilającymi się migracjami fanatyków islamskich - sprawiają, że ekstremizm znalazł się na fali wznoszącej na południowym wschodzie Azji.
Jak przypominał "Foreign Affairs", zjawisko zaszczepiania islamskiego ekstremizmu w tej części świata miało już swój precedens, gdy w latach 80. azjatyccy muzułmanie zaczęli wyjeżdżać do Pakistanu, żeby wesprzeć mudżahedinów w ich walce przeciwko komunistom. Po ich powrocie do domów w Azji pojawiły się pierwsze ekstremistyczne islamistyczne ugrupowania, które w niewielkiej skali przetrwały do dzisiaj.
Tym razem może być jednak gorzej. Nie tylko bowiem doświadczeni bojowo azjatyccy dżihadyści będą wracać z Syrii i Iraku do domów, ale też do Azji Południowo-Wschodniej przenikać zaczęli bojownicy i agitatorzy z innych części świata. Wezwał ich do tego zresztą sam Abu Bakr Bagdadi, gdy tzw. Państwo Islamskie na Bliskim Wschodzie zaczęło mieć kłopoty.
Wezwanie to szybko okazało się bardzo prawdziwe – wiadomo już, że wśród zabitych w Marawi islamistów wielu nie pochodziło z Filipin. Niektóre raporty przytaczane w filipińskich mediach mówią o półtora tysiącu bojowników z samej Indonezji, którzy przedostali się na wyspę Mindanao. Potwierdzone są również informacje o obywatelach państw arabskich w szeregach ugrupowania Maute.
Duterte spotkanie z rzeczywistością
Co ta sytuacja oznacza dla Azji Południowo-Wschodniej? Napływ bojowników z całego świata do kiełkujących azjatyckich komórek dżihadystów może szybko zdestabilizować rozległe, najmniej stabilne i najuboższe obszary w regionie. Zagrożone są duże części takich turystycznych rajów, jak Filipiny, Indonezja i Malezja, wzrośnie również ryzyko zamachów bombowych w całym regionie.
Ta międzynarodowa walka pod czarnymi sztandarami jednocześnie nie będzie tak prosta, jak była choćby w Syrii. W Azji większym problemem będą różnice językowe i kulturowe, mniej będzie łatwych źródeł pozyskiwania funduszy dla terrorystów (trudniej choćby o źródła ropy naftowej czy zabytki do sprzedaży na czarnym rynku), utrudnieniem będzie też wyspiarski charakter terenu czy, mimo wszystko, stabilniejsze rządy i lepsza sytuacja materialna ludności.
Mimo to zagrożenie ze strony szybko rosnącego w siłę dżihadu zdążyło już przerazić samego Duterte, który nie tylko rzadziej pokazuje się w mediach – wywołując zarazem plotki o swoim słabym stanie zdrowia lub dezorientacji – ale też zaczął zmieniać zdanie w prowadzonej przez siebie polityce zagranicznej.
Jeszcze w 2016 roku przejął on władzę na Filipinach, zapowiadając osłabienie wieloletnich więzów z USA, jednocześnie puszczając oko w kierunku Chin i Rosji. Teraz jednak dżihadyści - wręcz symbolicznie - wyrwali Duterte z jego snu o zmianie sojuszy właśnie w Moskwie. Prezydent był zmuszony do pospiesznego powrotu do kraju i zwrócenia się o pomoc do niechcianego sojusznika – Amerykanów. W rezultacie na Mindanao działa obecnie ponad 200 komandosów z USA, którzy wspierają filipińską armię w Marawi. Polityka polityką, ale w tej sytuacji nadal tylko Amerykanie byli zdolni udzielić Manili szybkiej i skutecznej pomocy.
Dżihad przenosi się na wschód
Napływ dżihadystów do Azji może mieć prawdziwie globalne konsekwencje. Przede wszystkim udowodni on nieskuteczność wojny z tzw. Państwem Islamskim toczonej obecnie w Syrii i Iraku. Formalnie będzie ono pokonane, Irak już ogłosił wyzwolenie Mosulu, coraz więcej źródeł twierdzi również, że w nalocie zginął Abu Bakr al-Bagdadi. W rzeczywistości jego bojownicy i ideologia jedynie się przeniosą, szerząc terror i zniszczenie gdzie indziej. Po drugie, będzie poważnym zagrożeniem ze względu na przebiegające przez Azję Południowo-Wschodnią szlaki handlowe oraz znaczną liczbę ludności tamtejszych państw – a więc ich potencjał jako źródło pozyskiwania nowych dżihadystów.
Wzrost zagrożenia islamskim terroryzmem będzie miał wreszcie konsekwencje dla relacji chińsko-amerykańskich w regionie. W krótkiej perspektywie może on wzmocnić wojskową obecność USA, ponieważ będą nią bardziej zainteresowane tamtejsze państwa. Widać to już na przykładzie Filipin, które po chwilowym szukaniu nowej drogi w polityce zagranicznej wracają pod skrzydła Amerykanów.
W dłuższej perspektywie ciężko jednak przewidzieć, jaka będzie reakcja Pekinu na tę sytuację. Niewykluczone, że Chiny same na poważnie zaangażują się w pomoc w walkę z ekstremizmami w państwach sąsiednich. Państwo Środka już wykorzystuje globalną wojnę z terroryzmem do przykręcania śruby w swoich odmiennych etnicznie prowincjach, zwłaszcza muzułmańskim Sinciangu, ale wie również, jak wykorzystać tę wojnę w polityce zagranicznej. Kilka lat temu Pekin pokazał to na Sri Lance, gdzie udzielił lokalnym władzom wojskowego wsparcia w trwającej tam wojnie domowej i w ten sposób wypchnął stamtąd wpływy Zachodu.
Tymczasem walki w Marawi trwają nadal. Filipińska armia robi powolne, ale znaczące postępy. Według niepotwierdzonych informacji Isnilon Hapilon jest okrążony w jednym z meczetów w mieście, bracia Maute zginęli, a ich rodzice zostali zatrzymani. Ich śmierć niczego jednak nie kończy – hydrze fanatycznych islamskich ekstremistów w Azji z pewnością wyrosną nowe głowy.