Ściana wody albo gradu, wiatr zawodzący niczym "stado upiorów" i turbulencje, od których trzeszczy cały kadłub - wszyscy piloci od tego uciekają jak tylko się da, ale oni nie. Wręcz przeciwnie, "Łowcy Huraganów" systematycznie wlatują w samo serce potężnego żywiołu. Wszystko w imię nauki, choć nie wszyscy w to wierzą. Krążą spiskowe teorie, że Pentagon chce kontrolować huragany i zamienić je w broń.
Tego rodzaju pomysły żyją od lat 50. i w zakamarkach internetu można znaleźć ich zwolenników. Można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że "Łowcy Huraganów" naprawdę robią to, co mówią, że robią. Ich zadaniem jest dokładnie badać huragany, aby meteorolodzy mogli jak najlepiej przewidywać ich zachowanie.
Na razie nie ma na to lepszego sposobu niż wziąć wytrzymały samolot, załadować go sprzętem pomiarowym, posadzić za sterami doświadczonych pilotów zdolnych latać godzinami bez wyglądania za okna kokpitu i wlecieć do serca potężnego żywiołu.
Zadufani Brytyjczycy działali na nerwy
Cała koncepcja ruszania samolotami w sam środek huraganów zaczęła się w niecodzienny sposób. Można powiedzieć, że na stereotypowej zasadzie: "Nie da się? Potrzymaj moje piwo...". W 1943 roku doświadczony instruktor lotnictwa wojskowego USA postanowił uciszyć niesubordynowanych podwładnych - doświadczonych brytyjskich pilotów myśliwskich, których uczył latania według przyrządów, czyli bez wyglądania na zewnątrz z kokpitu. W nocy czy w złą pogodę.
Do ich bazy w Teksasie zbliżał się huragan. Dowództwo zastanawiało się, czy nie należałoby ewakuować wszystkich samolotów, czyli prostych maszyn szkolnych AT-6 Texan. Brytyjczycy szczerze ich nie lubili i przy każdej okazji żartowali z powolnych i mało zwrotnych amerykańskich maszyn, tak odmiennych od ich smukłych myśliwców. Podpułkownik Joe Duckswort miał szczerze dość pyszałkowatych Brytyjczyków, więc postanowił ich uciszyć.
Amerykanin założył się z nimi, że przeleci huragan i wróci w całości. Zabrał na pokład innego instruktora-nawigatora i w towarzystwie sceptycznie uniesionych brwi pilotów myśliwskich ruszył na spotkanie żywiołu. Podpułkownik Duckswort wiedział, na co się porywa i nie był szaleńcem. Przed wojną przez lata służył jako pilot w cywilnych liniach lotniczych. Był jednym z pionierów latania według przyrządów nawet w najgorszych warunkach.
Jak wspominał nawigator, porucznik Ralph O'Hare, lot w huraganie był ciężkim przeżyciem. Małą maszyną potężnie rzucało, wokół nie było nic widać, a na dodatek padał tak intensywny deszcz, jakby lecieli przez wodospad. - Czułem się jak patyczek w pysku psa tarmoszony na wszystkie strony - pisał później. W pewnym momencie wszystko się jednak uspokoiło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zaświeciło słońce. Niespodziewanie wlecieli do oka huraganu. Nie planowali tego.
Kiedy w glorii chwały wylądowali w bazie, ich miejscowy meteorolog wojskowy natychmiast poprosił, aby go też przewieźć. Nie mógł przepuścić unikalnej możliwości przyjrzenia się z bliska potężnemu żywiołowi. Wiedza o huraganach była wówczas bardzo skromna, możliwość poczynienia obserwacji z jego wnętrza była czymś, czemu prawdziwy naukowiec nie mógł się oprzeć. Niezależnie od strachu.
Dość powiedzieć, że po dwóch lotach podpułkownika Ducksworta przez huragan brytyjscy piloci więcej nie dworowali sobie ani z AT-6, ani ze sztuki latania według przyrządów. Amerykański pilot zyskał wielki respekt.
Próba kontroli, która skończyła się aferą
Bardziej przekonującego przykładu nie było potrzeba. Wojsko USA szybko zaczęło wysyłać samoloty w kierunku huraganów, aby zbierać informacje na ich temat. Przewidywanie pogody na wojnie ma wielkie znaczenie, bo pozwala lepiej planować akcje bojowe. Do misji kierowano coraz większe samoloty, początkowo bombowce strategiczne B-17, potem B-29, których wyprodukowano pod koniec wojny tak wiele, że nie było co z nimi robić.
Niemal od razu zaczęły się pojawiać pomysły, aby wpływać na żywioł. W 1947 roku przeprowadzono Projekt Cirrus. Jak wynika z odtajnionych dokumentów, wojsko i naukowcy prowadzili szczegółowe badania zachowania się chmur. Postanowili sprawdzić też zachowanie się chmur towarzyszących huraganowi. Samolot rozrzucił w jednym prawie sto kilogramów suchego lodu. Załoga donosiła o dużych zmianach w kształcie chmur. W ciągu kilku godzin huragan ostro skręcił i uderzył w wybrzeże stanu Georgia, powodując duże straty.
Według ocen naukowców, było to naturalne zjawisko, niezwiązane z eksperymentem. Trudno było jednak do tego przekonać mieszkańców stanu Georgia. Wybuchła wielka afera, która doprowadziła do natychmiastowego zamknięcia Projektu Cirrus i porzucenia przez wojsko podobnych eksperymentów na wiele lat.
Drugie podejście
W latach 50. powołano jednak specjalne cywilne biuro badań huraganów, którego głównym zadaniem było sprawdzenie teorii, iż można osłabiać żywioł przy pomocy chemikaliów. W 1961 roku ponownie "zaatakowano". Tym razem przy pomocy jodku srebra, który do dzisiaj jest używany na przykład przez Rosjan do rozpędzania chmur przed paradami na placu Czerwonym. Początkowe eksperymenty nad Atlantykiem wydawały się udane. Po rozpyleniu jodku srebra huragany słabły. Uruchomiono zakrojony na szerszą skalę Projekt Stormfury (ang. Furia Burzy).
Po aferze związanej z Projektem Cirrus wojsko i naukowcy byli jednak bardzo ostrożni i próbowano zmieniać tylko wąsko wyselekcjonowane huragany - takie, które nie miały możliwości dotrzeć na ląd. W efekcie próby przeprowadzano rzadko. Czasami jedną na kilka lat. Kolejne eksperymenty nie potwierdzały tezy, że huragan w jakikolwiek sposób zmienia się pod wpływem działania człowieka. Początkowe sukcesy uznano za przypadek. Na początku lat 70. zaniechano dalszych eksperymentów i ostatecznie zakończono próby kontrolowania huraganów.
Miały one jednak dwa trwałe efekty. Po pierwsze: zrodziła się teoria spiskowa, że tak naprawdę w tajemnicy wojsko USA opanowało metodę kierowania żywiołem. Po drugie: badanie huraganów z powietrza przestało być domeną wojskowych. Na potrzeby Projektu Stormfury pod kontrolę Narodowej Administracji ds. Oceanów i Atmosfery (NOAA) przekazano dwa wojskowe morskie samoloty patrolowe PC-3 Orion. Wytrzymałe maszyny przeznaczone do wielogodzinnych lotów nad wodą sprawdziły się doskonale. Miały niezależnie od pogody i pory dnia szukać radzieckich okrętów podwodnych, a do dzisiaj służą "Łowcom Huraganów", nosząc pieszczotliwe nazwy "Kermit" i "Miss Piggy".
Turbulencje trzeba brać powoli
Oprócz dwóch cywilnych maszyn w huragany wlatują wojskowi z 53. Dywizjonu Rozpoznania Pogody, który kontynuuje tradycje zapoczątkowywane podczas II wojny światowej. Dzisiaj badają żywioł nie tylko na potrzeby wojska, ale też cywilnych meteorologów. Dwie maszyny NOAA często nie wystarczają. Wojskowi dysponują natomiast dziesięcioma zmodyfikowanym samolotami transportowymi C-130 Herkules.
Oba typy maszyn, wykorzystywanych do latania w huraganach, wiele łączy. Po dostosowaniu do nowych misji zmieniono im oznaczenia na WP-3D Orion i WC-130J. Modyfikacje były jednak znacznie mniejsze, niż można było się spodziewać. Samoloty nie przeszły żadnych zabiegów wzmacniania konstrukcji. Oba typy od początku zaprojektowano tak, że znoszą huragany bez większych problemów. Wojskowe WC-130J musiały mieć tylko lekko zmienione śmigła, bo okazało się, że te nowoczesne, wykonane z kompozytów, szybko się niszczą w starciu z huraganowym gradem. Starsze metalowe - wykorzystywane w WP-3D - są na to niewrażliwe.
Oba typy samolotów są napędzane czterema silnikami turbośmigłowymi, które okazały się idealne do latania w huraganach. Przede wszystkim można przy ich pomocy latać stosunkowo wolno i zarazem ekonomicznie. Piloci nauczyli się bowiem, że w potężnych huraganowych turbulencjach trzeba lecieć bardzo spokojnie, około 300-400 km/h. Tłumaczą, że zasada jest podobna jak jechanie samochodem po wyboistej drodze. Przy większych prędkościach, będących domeną samolotów odrzutowych, wstrząsy i obciążenia konstrukcji samolotu byłyby znacznie większe.
Dodatkowo silniki turbośmigłowe znacznie lepiej znoszą spotkanie ze ścianami wody i gradu, które są normą w huraganach. Co więcej, ponieważ każdy samolot ma cztery, to na wypadek awarii jednego gdzieś w środku żywiołu można spokojnie się wycofać.
Zawrócili tylko raz
Latanie ekonomicznie z małymi prędkościami ma wielkie znaczenie, bo pojedyncza misja może trwać wiele godzin. Samolot w jej trakcie przelatuje w poprzek huraganu kilka razy, wielokrotnie przedzierając się przez najgęstsze chmury stanowiące ścianę jego centralnego oka. Tam wieją najsilniejsze wiatry zbliżające się do 300 km/h. Po drodze w szczegółowo określonych miejscach zrzuca sondy, badające między innymi siłę wiatru, temperaturę i ciśnienie. Dzięki tym danym oraz tym z radarów i innych systemów w samolocie meteorolodzy na pokładzie mają pełen obraz żywiołu. Nieosiągalny w inny sposób.
Informacje zebrane przez "Łowców Huraganów" są przesyłane na bieżąco na brzeg. Tam inni meteorolodzy przeprowadzają symulacje, dzięki którym można z dużym prawdopodobieństwem określić gdzie, kiedy i z jaką siłą uderzy żywioł. Umożliwia to przygotowanie się i zarządzenie na przykład ewakuacji.
Każda taka misja jest dla załogi wyczerpująca, bo choć nie zdarzyło się, aby huragan zniszczył samolot "Łowców", to przez wiele godzin muszą oni być skupieni. - Siła wiatru jest nieprawdopodobna. Działa na nerwy. Momentami brzmi jak zawodzenie stado upiorów - opisywał w wywiadzie dla lokalnej stacji telewizyjnej King5 major Donn Kendall, dowódca załogi jednego z WC-130J 53. Dywizjonu. - Wrażenia są takie, jakby przelecieć przez środek myjni samochodowej z prędkością 300-360 km/h - dodawał.
Jak mówił, na przestrzeni kilkunastu lat swojej służby słyszał tylko o jednej sytuacji, kiedy załoga z jego dywizjonu zdecydowała się zawrócić. Było to w 2015 roku, kiedy nad Pacyfikiem uformował się huragan Patricia. - Gdy zbliżali się do ściany oka, wiatr zaczął zdecydowanie przekraczać 320 km/h. Najsilniejszy, jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Wtedy zawrócili - opisywał wojskowy. Huragan Patricia był drugim najsilniejszym w historii.