Kiedyś w pracy powiedział, że zabiłby za tę małą. Ale zabił ją. Bo miała w sobie zło. Kazał mu "wielki informatyk".
Kiedyś w pracy powiedział, że zabiłby za tę małą. Ale zabił ją. Bo miała w sobie zło. Kazał mu "wielki informatyk".
Sześć minut po północy Adrian jeszcze nie śpi. Wrzuca na Facebooka piosenkę warszawskiego zespołu Polska Wersja. "Nie poczuję z życia nic jak zostanę za szybą / I niech się dziwią, dlaczego wybieram pasje / Oddalam się od syfu tych narkotykowych następstw" – śpiewa raper. W południe tej samej niedzieli idzie do kościoła w Korytowie, choć nie jest tu często widywany. Z rodzinnego domu przy ul. Środkowej ma niedaleko – trzy minuty spacerem brukowaną drogą. Siada blisko ołtarza.
– Tego dnia spotyka się jeszcze z jednym kolegą. U niego w domu piją herbatę i o 18.30 wyjeżdża do pracy – relacjonuje jego przyjaciel. Na nocną zmianę do piekarni w Wardyniu przyjeżdża punktualnie. Zachowuje się jak zwykle. Zaczepia panią pakowaczkę, do której wszyscy mówią "ciotka". "O, ciotka, dawno cię nie widziałem, stęskniłem się" – rzuca. Brygadziście mówi, że około 22.00 dosłownie na chwilę będzie musiał urwać się z pracy. Ale robi to wcześniej. Po 19.00 szybko się przebiera, wybiega z piekarni, wsiada na motor i odjeżdża. Z Wardynia do Korytowa ma 5 km.
Daria (lat 6) jest już przebrana do spania, ogląda bajki na telefonie ojca. Słyszy, że brat woła ją z kuchni, szybko zbiega. Lubi go i ufa mu: zabiera ją przecież do sklepu, przynosi słodycze. Jednak nie tym razem. Tym razem czeka na nią z nożem. Zadaje kilkanaście ciosów i wybiega z domu. Krzyki Darii słyszy ich siostra, 13-letnia Julia. To ona dzwoni po pogotowie. Ale rodzice nie czekają. Jadą do szpitala swoim autem. Z ambulansem muszą się minąć. Dziewczynka umiera w drodze do szpitala.
Adrian wraca do pracy. Nie ma na sobie śladów krwi, ale ma mokre spodnie. – Zapytałem, dlaczego. Odpowiedział, że się wywrócił po drodze – opowiada Mariusz Kamiński, współwłaściciel piekarni. Adrian ucina rozmowę, idzie do szatni, przebiera się, myje i wraca na produkcję. Jednak jest już zupełnie nieobecny. Krzywo formuje chleb. Nie reaguje nawet, by to poprawić. Pół godziny później na miejscu jest już policja. Chłopaka zawożą do tego samego szpitala w Choszcznie, w którym leżą już zwłoki jego siostry. Badania krwi wykazują, że jest trzeźwy. We wsi aż huczy, że diabeł w niego wstąpił po dopalaczach albo dopadła go schizofrenia.
Tej samej nocy chłopak, znany już całej Polsce jako Adrian R., trafia do izby zatrzymań choszczeńskiej komendy. Na drugi dzień przebrany w ciemnozielony kombinezon i zakuty w kajdanki, w błysku fleszy jest prowadzony na przesłuchanie do prokuratury. Nie odpowiada na pytania dziennikarzy i zaczepki przechodniów. Zakrywa twarz kapturem. Jego obrońcą przyznanym z urzędu jest adwokat Elżbieta Prawucka-Wiszewska ze znanej w regionie rodziny prawniczej. Przesłuchują go w małym budynku sąsiadującym ze szpitalem. Adrian mówi dużo i szczegółowo. Przyznaje się do winy.
– Powtarzał, że słyszał głosy. Że to "wielki informatyk" kazał mu zabić – zdradza jeden z policjantów. Inna osoba będąca blisko śledztwa dodaje: – Mówił, że siostra miała w sobie zło, że jej serce jest nim przepełnione. Tłumaczył, że musiał zabić, żeby siebie uratować.
Do tych informacji nie chce odnosić się ani prokuratura, ani jego obrońca. Małgorzata Wojciechowicz z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie informuje tylko zdawkowo, że prokurator prowadzący śledztwo nie pozwolił ujawniać treści zeznań.
Trzeba stąd uciekać
– Nie da się zrozumieć, tego co stało się w Korytowie, nigdy tu nie żyjąc – przestrzega nas mężczyzna, który z tego miejsca już się wyprowadził. Inna osoba dodaje, że o wsi w Polsce głośno robi się zawsze, kiedy wydarzy się w niej jakaś tragedia.
Adrian mieszka w Korytowie od urodzenia. Zapewne słyszał o zbrodniach, jakie tu popełniono. – Wszystkie z użyciem noża, jakby trochę podobne – doszukuje się analogii przyjaciel chłopaka.
Przed 11 laty w jednym z domów na oczach trójki dzieci mężczyzna zamordował swoją szwagierkę. Po wszystkim zamknął i podpalił budynek. Rodzeństwo z płonącego domu na rękach wynieśli sąsiedzi. Jednym z tych dzieci była Patrycja. To nią na Facebooku chwalił się Adrian, bo od dwóch miesięcy byli parą. Morderca jej matki kilka kilometrów dalej popełnił samobójstwo, wjeżdżając skuterem w autobus wracający ze szkoły. W wiosce powtarzano, że kierowca długo nie mógł dojść do siebie, bo w mężczyźnie zobaczył diabła.
W Korytowie wszyscy się znają. Mieszka tu około 500 osób. Miejscowi często podkreślają z dumą: "Pamiętaj, Korytowo to nie wieś. To miejscowość". Faktycznie, krótko – na przełomie XV i XVI wieku – niemieckie Kürtow było miastem. Wcześniej należało do zakonu joannitów. Z tego czasu pochodzi XIII-wieczny zabytkowy kościół położony nad malowniczym jeziorem. Obok niego niszczeją dostojne budynki folwarku, kiedyś należącego do majątku Wedlów i Goltzów. Sąsiadują z poniemieckimi domkami z czerwonej cegły i podniszczonymi blokami pamiętającymi czasy Gierka.
Przed wojną na tych wielohektarowych niemieckich folwarkach sezonowo pracowali Polacy. Część z nich po 1945 r. tu została. Jednak większość z obecnych mieszkańców to przesiedleńcy i ich potomkowie z Kresów czy Podlasia. Chętnie przyjeżdżali tu za pracą. Prężnie działający PGR zapewniał pieniądze i bezpieczeństwo. Dla robotników budowano bloki (tzw. czworaki i ośmioraki). Mężczyźni ściągali tu całe rodziny. Otwarto przedszkole i szkołę. Był ośrodek zdrowia i sklep.
Mrok codziennego utrapienia
W tę sielankę uderzyła jednak transformacja. PGR zlikwidowano, a większość mieszkańców straciła pracę. Początkowo zasiłki dla bezrobotnych załatwiały sprawę. Za robotą trzeba było przecież jechać do urzędu pracy w Choszcznie, a to kosztuje. Pieniędzy starczało, by dociągnąć do pierwszego, więc ludzie w ogóle przestali szukać pracy. W połowie lat 90. bezrobocie sięgało tu aż 70. proc. – Lenistwo jest czymś hołubionym w Korytowie – mówi jego były mieszkaniec.
W 1995 r. we wsi zjawił się młody ksiądz Sławomir Kokorzycki. Pomagał mieszkańcom: dorosłym szukał pracy, młodzież wysyłał na studia, dzieciom organizował wakacje. Otworzył Ośrodek Wspierania Rodziny. Udało mu się wyciągnąć wieś z marazmu i zapomnienia. Postawił na nogi całe rodziny, które zaczęły wierzyć, że dzięki edukacji i pracy można być kimś. Ale ksiądz Sławek, jak mówili o nim w Korytowie, musiał odejść. Mrok codziennego utrapienia wrócił do Korytowa.
W ciągu dnia wieś świeci pustkami. Na brukowych ulicach gromadami błądzą psy. W oknach koty. Zapomniana osada budzi się dopiero po południu. Punkt 15.00, po dwugodzinnej przerwie, otwierają sklep. Z różnych stron suną tu pielgrzymki. Okazuje się, że jednak wciąż ktoś tu mieszka, choć wiele jest pustych domów i wystawionych na sprzedaż działek. To mogą być mieszkania tych, którzy wyjechali za pracą na Zachód (do Irlandii, Danii, Niemiec) – często zostawiając dzieci pod opieką dziadków lub w ogóle bez opieki. Inni przenieśli się do powiatowego Choszczna, gdzie łatwiej się żyje.
– Adrian, jak każdy, też chciał wyjechać z Korytowa. Tu jest codzienna monotonia: albo siedzisz w domu, albo wychodzisz pod sklep i pijesz piwo – mówi jego przyjaciel. Mało kto tu ma pracę. – Połowa robi na akord w tartaku w Rzecku. Można też u księdza pierogi lepić, ale to raczej praca dla gospodyń – dodaje chłopak.
Normalny
Rodzinny dom Adriana od razu rzuca się w oczy. Po pierwsze dlatego, że jest w centralnym punkcie popegeerowskiej wsi. Ale także dlatego, że jest zadbany i pokryty pomarańczowym barankiem. Wygląda, jakby został dopiero co odmalowany. Jednak zdaje się, że remont wciąż trwa, bo oprawa okna dachowego jest jeszcze niewykończona. Pokoju na poddaszu nie zdążył sobie odnowić Adrian. Kredytu, jaki na to zaciągnął, też nie spłacił.
Kiedyś w tym budynku przy ul. Środkowej była pijalnia piwa. Dziś niedaleko stąd do sklepu, przystanku autobusowego, kościoła i szkoły podstawowej. Do pierwszej klasy od września chodziła tu mała Daria. Adrian, najstarszy z trójki rodzeństwa, czasami odbierał ją po lekcjach. Nosił inne nazwisko niż siostry, ale skoczyłby za nimi w ogień. Kiedy był jeszcze dzieckiem, jego matka wyszła za mąż za innego mężczyznę.
– Monika urodziła Adriana, kiedy była młodą kobietą. Owoc przypadkowej miłości. I dzieciak jej tak trochę w dzieciństwie przez palce przeleciał – mówi wieloletni mieszkaniec Korytowa. Wychowywał go ojczym, choć ojciec pochodzi z sąsiedniej wioski. W szkole nigdy nie narzekał na relacje z przybranym tatą. – Dopiero na koniec trzeciej klasy dowiedziałem się, że to jego ojczym. Przychodził do szkoły zawsze uśmiechnięty, nie żalił się – opowiada Krzysztof Rydzewski, znajomy z gimnazjum w Choszcznie.
Ale żalił się kolegom z Korytowa, że z ojczymem się kłóci, z matką nie ma dobrych relacji i w ogóle w domu nie czuje się najlepiej. Narzekał też, że mama nie mówi mu, że go kocha, i nie przytula go. – Życia to on nie miał łatwego. Ale ja mu tłumaczyłam, że z biegiem czasu się wyprowadzi, założy rodzinę – wspomina znajoma chłopaka. On odpowiadał, że nie chce mieć rodziny, że nie potrafiłby kochać swoich dzieci.
Na zewnątrz wyglądali na kochającą się rodzinę. Mama chętnie publikowała w sieci zdjęcia swoich pociech. Są fotografie małej Darii bawiącej się z koleżankami, starszej Julki. Jest też zdjęcie z Adrianem. Po Bożym Narodzeniu kobieta wrzuciła do sieci post z opisem "synuś mamusi". Na zdjęciu pani domu stoi uśmiechnięta w pięknie odremontowanej kuchni, opierając się o blat. Jakby z doskoku i znienacka do jej pleców czule przytula się o głowę wyższy syn.
W domu niczego nie brakowało: ojczym pracował za granicą, Adrian w piekarni na rękę wyciągał 2,5 tys. zł. Matka niedawno zrobiła prawo jazdy i znalazła pracę w oddalonym o 12 km Choszcznie. – Na tle innych w Korytowie to była wyróżniająca się rodzina – ocenia mieszkaniec wsi. Nie musieli korzystać z pomocy parafialnego Ośrodka Wspierania Rodziny. Kiedyś Adrian bywał z kolegami w przykościelnej świetlicy. Brał udział w lekcjach szachowych, startował w zawodach. Później poszedł do gimnazjum i przestał tam przychodzić.
Matka troszczyła się, żeby skończył szkołę. Orłem nie był, ale nie wagarował. – Był mało asertywny i łatwo było go na coś namówić, ale przy tym był pokorny. Potrafił przeprosić i obiecać poprawę. W klasie lubiany – wspomina nauczycielka z gimnazjum. Kiedy usłyszała o drastycznej zbrodni w Korytowie, od razu pomyślała: "o Boże, żeby to tylko nie był mój Adrian". Wiedziała, że chłopak ma młodszą siostrę, bo mama sześć lat temu na wywiadówki przychodziła, będąc akurat w ciąży. Żegna nas ze łzami w oczach.
Wychodzimy z jej klasy. Na ścianie długiego korytarza szkoły wiszą pamiątkowe portrety absolwentów. Na zdjęciu szczupły chłopak w czarnej koszuli. Ma pogodne spojrzenie i zadziorny uśmiech. W gimnazjum nie było z nim większych problemów. W szkole po alkohol i narkotyki nie sięgał. Popalał papierosy, więc wołali na niego "Pecik", "Pojara".
Jako normalnego chłopaka zapamiętano go też w zawodówce, którą skończył dwa lata temu z dyplomem cukiernika. – Nie sprawiał kłopotów, ale też niczym się nie wyróżniał – wspomina Alina Wygocka, dyrektorka Zespołu Szkół nr 2 w Choszcznie. "Wywiązywał się z obowiązków" i "do leniwych nie należał" – dlatego po praktykach zatrudnili go jako pomocnika piekarza w Wardyniu. Jak trzeba było wziąć dodatkową zmianę, to nie robił problemu. Wiedział, że zarobi. Na motocykl sam sobie odłożył.
Nadpobudliwy
We wsi o Adrianie krążą różne opowieści. – To chuligan. Często podnosił rękę na ojczyma, dziadka. W telewizji teraz gadają, że on niekarany był. A przed domem często stała policja – wykrzykuje oburzony sąsiad. W Komendzie Powiatowej Policji w Choszcznie tego nie potwierdzają. – Fakt, że od 2013 r. były tam przeprowadzone ze trzy interwencje, ale niekoniecznie dotyczące tego mężczyzny. Nie mieliśmy też żadnych sygnałów, że w tej rodzinie coś złego się dzieje – mówi nadkomisarz Jakub Zaręba z choszczeńskiej policji.
Ludzie w lokalnych mediach powtarzają, że Adrian zniszczył sąsiadce ogrodowe figury, pobił bezdomnego czy wdał się z kimś w bójkę. – No, zdarzyło się, że kogoś tam pobił. Trochę taki wariatuńcio – mówi chłopak w kapturze mocno naciągniętym na głowę. Radzi, by o Adriana pytać młodszych, i przestrzega, że ich we wsi zastać można dopiero po 15.00. Trzeba tylko udać się przed sklep albo na przystanek. Pytamy więc jego przyjaciół: – Pozytywnie zakręcony – broni go kolega.
Mówią, że winę za tragedię mogą ponosić dopalacze i środki psychotropowe. – O tym, że dopalacze brał, to nawet policji mama Adriana powiedziała po tym wszystkim – mówi jedna z mieszkanek Korytowa. Inna na facebookowym profilu chłopaka zamieszcza komentarz: "Wszyscy wiedzą i widzieli, jak bierze dopalacze. Wszystkich was teraz powinni pozamykać. Tych, co z nim ćpali, i tych, co mu sprzedawali". Niektórzy mówią wprost, że w tej wsi łatwiej o dopalacze niż o alkohol, a okoliczne miejscowości są wręcz rajem dla dealerów.
Adrian nieszczególnie krył się ze swoim upodobaniem do używek. W internecie często udostępniał ilustracje z profili "Moja zajawka to hip hop i trawka", "Zjarani kumple". Jedno z jego zdjęć na Facebooku opatrzone zostało komentarzem "I love weeds" ("kocham trawkę"). Nie wiadomo jeszcze, czy i ewentualnie pod wpływem jakich środków mógł być 20-latek. – Jest grupa dopalaczy halucynogennych. Człowiek po ich zażyciu się wyłącza, widzi inną rzeczywistość. Również siebie może postrzegać inaczej – tłumaczy dr hab. Piotr Sałustowicz z Uniwersytetu SWPS. Jeśli Adrian je wziął, mógł widzieć ruszające się ściany, dziwne kolory, a nawet słyszeć głosy.
Głosy i gry
"Oddalam się, nie ma mnie, po prostu znikam / Świat nie ma wad, to tylko moja psychika" – to słowa piosenki, którą Adrian w dniu zabójstwa udostępnił w mediach społecznościowych. Nikt nie słyszał, by do tej pory brał jakieś leki czy leczył się psychiatrycznie. Jednak ludzie w Korytowie właśnie problemami psychicznymi tłumaczą sobie zbrodnię. A eksperci tego nie wykluczają. – Schizofrenię może wywoływać lub wzmagać jeden ze środków chemicznych w niektórych dopalaczach. Jego zażywanie może doprowadzić też do powstania paranoi prześladowczej czy zagrożenia – wyjaśnia Piotr Sałustowicz. A dr n. med. Jerzy Pobocha, psychiatra i biegły w sprawach sądowych o morderstwo, uzupełnia, że schizofrenia najczęściej uaktywnia się w wieku od 20. do 24. roku życia.
We wsi mówi się, że Adrian od kilku tygodni zachowywał się dziwnie. W pracy wziął urlop, bo – jak tłumaczył – był chory. Podobno miał zapalenie płuc. Mieszkaniec Korytowa w "Gazecie Wyborczej": "Ostatnio mówił kolegom, że jakaś siła go roznosi i on nie wie, co ze sobą zrobić". Znajomy Adriana: – Jeden kolega zauważył, że się zmienia, i teraz pluje sobie w brodę. Ale nie wiedział, że on jakieś narkotyki przyjmuje, nawet nie podejrzewał go o to.
W chwili zatrzymania Adrian był pobudzony. – Wszyscy się zastanawiają, dlaczego zabił akurat ją, swoją Darię? Przecież tak ją kochał – to znajoma z sąsiedniej wsi.
Jedną z hipotez śledczych jest psychoza Adriana. – Wtedy uczucia i zasady nie mają żadnego znaczenia. Ludzie są zdolni do najgorszych i najbardziej makabrycznych rzeczy – odpowiada dr Jerzy Pobocha.
Ciężko znaleźć też wytłumaczenie dla tego, co mówił po zatrzymaniu. Poza opowieściami o "złu w sercu siostry" snuł wizje niczym z wirtualnego świata. – Podobno opowiadał, jakby był w grze: że babci dał jakąś tarczę, dziadkowi miecz, że miał coś tam z betonu. I podobno taka gra istnieje – mówi znajoma rodziny.
Pobocha: – Typowe iluzje i omamy, wywołane np. przez środek o działaniu halucynogennym.
Kluczowe, oprócz wyników badań toksykologicznych, będzie badanie sądowo-psychiatryczne. Decyzję o jego przeprowadzeniu podjęto dopiero po dwóch tygodniach od aresztowania Adriana. Chłopak usłyszał zarzut zabójstwa, za co grozi mu dożywocie. Na razie przebywa w trzymiesięcznym areszcie. Śledczy wciąż nie znaleźli narzędzia zbrodni. Szukali z pomocą wykrywaczy metali i ze wsparciem psów tropiących w miejscu, które wskazał im Adrian. Bezskutecznie. Są za to wstępne wyniki sekcji zwłok 6-latki. Dziewczynka wykrwawiła się na skutek zadanych jej kilkunastu ran kłutych w klatkę piersiową.
Cała wieś żegna Darię
Większość kolegów i koleżanek Adriana nie chce mówić. Gdy dzwonimy, zbywają nas pod byle pretekstem. We wsi ze złością powtarzają, że dziennikarzy mają już dosyć. Jeden z kuzynów Adriana prosi o uszanowanie i zrozumienie, że mama chłopaka "woli nic nie ujawniać na jego temat". – Rodzina straciła tak naprawdę dwójkę dzieci. Jedno pochowają, a drugie na lata będzie uwięzione – mówi jedna z mieszkanek Korytowa. – Ja mam nadzieję, że mimo wszystko to się dla niego dobrze ułoży. Że Adrian jakoś z tego wyjdzie, że otrzyma pomoc – łamiącym się głosem wyznaje jego nauczycielka z gimnazjum.
O 11.00 kościół w Korytowie wypełnia się po brzegi, mimo że jest środa. Tuż przy ołtarzu stoi mała biała trumienka. Obok w ramce zdjęcie uśmiechniętej dziewczynki. – "Jezusie, Nazareński Jezusie, to przecież nie może być prawdą" – przytaczał słowa wiersza ksiądz Pliszka.
Na cmentarzu w Choszcznie Darię żegna cała wieś. Uczniowie z Korytowa niosą przepasany kirem sztandar szkolny. Dorośli i dzieci w rękach mają bukiety białych kwiatów. – "Pamiętajmy o dobru, które uczyniła, o jej uśmiechu, o jej oczach i tych cudownych piegach na nosku. Tego nam będzie bardzo brakowało" – mówi żegnający Darię ksiądz. Po ceremonii z opuszczonymi głowami część żałobników wychodzi jedną z głównych bram cmentarza od ul. Wolności. Podnosząc wzrok i spoglądając w lewo, mogą dostrzec okna aresztu śledczego.