Czas wolny miał należeć do państwa, a nie obywatela. Na ludowych festynach, zakładowych grzybobraniach, w klubach modelarskich czy pracowniczych ogródkach działkowych Polacy poznawali uroki pierwszych wolnych weekendów. Wcześniej był to termin nieznany. Jeszcze 45 lat temu wolnych sobót nie było w Polsce w ogóle.
Gdy 60 lat temu związki zawodowe we Francji i Włoszech wywalczyły pięciodniowy tydzień pracy, w Polsce partia wmawiała obywatelom, że na Zachodzie praca to przekleństwo, a w socjalizmie sama radość. Po częściowych ustępstwach na rzecz krótszego tygodnia pracy władze PRL do końca broniły się przed tym, aby każda sobota była wolna. Jeszcze w latach 80. obowiązywały różne rozkłady jazdy, plany zajęć i grafiki pracy - na tygodnie z sobotą wolną i z sobotą roboczą.
W sobotę 4 stycznia 1958 roku major Milicji Obywatelskiej Ryszard Wirski kolejny dzień nadzorował intensywne śledztwo w sprawie serii zuchwałych napadów na banki i poczty w Warszawie. W tamtą sobotę pomyślał, że "w kapitalistycznej części Europy, w której trwa bezwzględny wyzysk pracowników, ci albo już wywalczyli sobie pięciodniowy tydzień pracy, albo też podjęli o to walkę - za pośrednictwem związków zawodowych. Niekiedy też korzystali z przywileju tak zwanej angielskiej soboty, kiedy kończyli pracę wcześniej niż w dzień powszedni. Tymczasem w socjalistycznej Polsce nikt nawet nie zająknął się na ten temat. Nie było też słychać, aby w Związku Radzieckim, kraju, w którym budowa socjalizmu przeszła już w fazę komunistyczną, robiono coś w tej sprawie. Przeciwnie, mówiło się o subotnikach i innych formach zamiany dni wolnych na pracujące.
Delikatny temat wolnych sobót poruszony został w Komendzie Stołecznej podczas obowiązkowego szkolenia politycznego. W drugiej części zebrania wolno było zadawać pytania na kartkach. Jedno z nich dotyczyło pięciodniowego tygodnia pracy. Odczytawszy je, prelegent uśmiechnął się i oświadczył:
- Przecież to dziecinnie proste, towarzysze! Świat pracy na Zachodzie broni się jak tylko może przed wyzyskiem. Pięć dni wyzysku to mniej niż sześć, czyż nie tak? W naszym socjalistycznym państwie robotnik nie musi tego robić. Przeciwnie, dąży do tego, by pracować także w niedzielę, ale my, partia, musimy dbać o to, by wypoczął należycie po pracy, a w wolnych dniach podnosił swoje kwalifikacje".
Październik '56: bunt przeciw pracy w soboty
Refleksje milicjanta Wirskiego to fikcja literacka, ale jednocześnie świadectwo epoki. Tadeusz Cegielski - autor cytowanej przed chwilą powieści "Tajemnica pułkownika Kowadły" - mówi, że osadził ten epizod w książce, bo druga połowa lat 50. to był już czas, gdy Polacy zaczynali marzyć o krótszym tygodniu pracy.
- Temat wolnych sobót pojawił się w Polsce już około 1956 roku. Nie bez impulsu z Zachodu. To w tym okresie w wiodących krajach Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, np. we Włoszech czy we Francji, władze zaczęły stopniowo wprowadzać pięciodniowy tydzień pracy. Było to wielkim sukcesem związków zawodowych - mówi Tadeusz Cegielski, historyk idei i kultury.
Gdzie jednak Francja i Włochy, a gdzie Polska? W latach 50. kraje bloku komunistycznego przypominały wielki zamknięty obóz, w którym przywilej wyglądania na zewnątrz przez małe zakratowane okienka mieli nieliczni. Publiczna debata o wolnych sobotach nie była na rękę ówczesnej władzy. Kraj wciąż odbudowywał się po wojnie, a przy tym polska gospodarka musiała wyrobić normy obowiązkowego eksportu towarów do ZSRR. Ludzie jednak szybko dowiedzieli się o pięciu dniach pracy. Jak? Skąd?
- Było kilka kanałów komunikacji - zauważa prof. Tadeusz Cegielski. - Zagraniczne gazety były dostępne w Polsce w EMPiK-ach, czyli klubach międzynarodowej prasy i książki. Kto znał języki, mógł czytać. Wymagało to nieporównanie większego wysiłku niż obecnie, bo trzeba było się w EMPiK-u zapisać na określony dzień i godzinę i na miejscu przy kawie poświęcić się lekturze. Była to jednak na tyle popularna forma zdobywania wiedzy o świecie, że do czytania zagranicznych gazet zapisy odbywały się na wiele dni naprzód. Wielką siłę oddziaływania miał też tygodnik "Przekrój", który na fali popaździernikowej odwilży przemycał kulturotwórcze treści z zagranicznej prasy. Tygodnik ten miał milionowy nakład, a każdy egzemplarz czytało po kilka osób.
Potwierdzenie tego, że już w 1956 roku ludzie zaczęli się buntować przeciw sześciodniowemu tygodniowi pracy, znajdujemy w publikacji Jerzego Eislera "Polskie miesiące czyli kryzys(y) w PRL" (IPN, Warszawa 2008). Wtedy robotnicy domagali się jednak nie całych wolnych sobót, a jedynie możliwości wcześniejszego kończenia pracy. Wśród postulatów czerwcowego strajku w zakładach Cegielskiego w Poznaniu znalazło się "skrócenie do sześciu godzin dnia pracy w soboty". Robotniczy bunt w Poznaniu został jednak wtedy krwawo spacyfikowany.
Polscy komuniści, niepodzielnie wówczas dzierżący władzę w kraju, której raz zdobytej mieli nigdy nie oddać, a każdą rękę podniesioną na tę władzę zamierzali bez wahania odrąbywać, doskonale zdawali sobie sprawę, że przez żelazną kurtynę sączy się szeptana propaganda o wolnych sobotach na Zachodzie. Starali się temu przeciwdziałać. Przygotowywali partyjnych instruktorów i agitatorów na kłopotliwe pytania od ludzi. W "Notatnikach agitatora" czy kalendarzach robotniczych publikowano argumenty, że w socjalistycznej gospodarce wolna sobota jest niepotrzebna, że robotnicy słusznie wywalczyli ją sobie w kapitalizmie, gdzie panuje wyzysk, ale w socjalizmie wyzysku przecież nie było. Na Zachodzie praca była przekleństwem, w komunizmie radością.
Władza uległa dopiero za Gierka
Musiały jednak minąć aż dwie dekady, żeby marzenia Polaków o wolnej sobocie stopniowo zaczęły się spełniać. Przełomowy był rok 1972. Wtedy to Rada Państwa wydała dekret, w którym upoważniła rząd do wprowadzenia dwóch dodatkowych wolnych dni w roku.
"Realizując uchwalony przez VI Zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej program społeczno-polityczny, Rada Państwa na wniosek Rady Ministrów, zgłoszony w porozumieniu z Centralną Radą Związków Zawodowych, stanowi co następuje:..."
Dalej następowało upoważnienie dla rządu do wyznaczenia dwóch dodatkowych dni wolnych w roku (za odpracowaniem!), z zastrzeżeniem m.in. że "dodatkowy dzień wolny od pracy nie przysługuje pracownikowi, który przed tym dniem opuścił pracę bez usprawiedliwienia, bądź który nie został dopuszczony do pracy z powodu stanu nietrzeźwości".
Pierwszą wolną sobotą w powojennej historii Polski był 21 lipca 1973 roku, w przeddzień ówczesnego święta państwowego zwanego przez komunistów Świętem Odrodzenia Polski. Śmiało można powiedzieć, że pierwszy w Polsce długi weekend składał się z wolnej soboty i wolnej niedzieli. Bo wcześniej weekendy składały się tylko z niedzieli.
W tym miejscu zasadne wydaje się pytanie, co takiego się stało, że komuniści nagle zmienili front. Czy był to akt miłosierdzia władzy dla umęczonego ludu pracującego, czy też efekt jakiejś społecznej presji?
- Żadnej presji społecznej nie było - rozstrzyga doktor Sebastian Ligarski ze szczecińskiego oddziału IPN, zajmujący się różnymi wymiarami życia społecznego w PRL. - Do powstania w 1976 roku Komitetu Obrony Robotników nie funkcjonowały w Polsce masowe, zorganizowane formy oporu przeciw władzy. Ówczesny pierwszy sekretarz PZPR Edward Gierek dążył do tego, żeby partia jawiła się w oczach obywateli jako władza znacznie bardziej im przyjazna niż za czasów jego poprzednika Władysława Gomułki. Nie bez znaczenia jest tu również dążenie Gierka do uwiarygodnienia się w oczach Zachodu i chęć pokazania, że Polska wprowadza również u siebie takie zdobycze zachodnich społeczeństw jak wolna sobota. To było w interesie ekipy Gierka, której zależało na dobrych kontaktach z Zachodem umożliwiającym zaciąganie dewizowych kredytów na rozwój.
W 1974 roku było już sześć wolnych sobót w roku, a od 1975 roku - dwanaście, czyli jedna w miesiącu. Władza jednak bardzo dbała, żeby wolne soboty zanadto nie kojarzyły się z wolnością. Starała się, aby wolny od pracy czas obywateli był czasem jak najbardziej zorganizowanym.
Wolna sobota pod nadzorem władzy
"Podstawową ideą komunistycznego wypoczywania było to, że czas wolny ma należeć do państwa, a nie obywatela" - zauważa Paweł Sowiński, historyk z Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk na łamach "Biuletynu IPN" (nr 10/33, 2003).
I tak to wyglądało w praktyce, ale miało też swoją podbudowę teoretyczną. Ideolodzy socjalizmu starannie i wartościująco oddzielali wypoczynek od próżniactwa. Wypoczynek, najprościej rzecz ujmując, miał polegać na spędzaniu wolnego czasu w taki sposób, aby społeczeństwo odnosiło z tego pożytek.
W nieliczne wolne soboty w latach 70. rady zakładowe państwowych zakładów pracy organizowały więc pracownikom różnego rodzaju atrakcje: wycieczki krajoznawcze, pracownicze ogrody działkowe, wędkarstwo ubrane w zorganizowane ramy narzucone przez państwowy związek, modelarstwo, kursy kroju i szycia, zajęcia świetlicowe. Różnym formom zorganizowanego wypoczynku towarzyszyli liczni instruktorzy kulturalno-oświatowi, zwani popularnie kaowcami. Ich zadaniem była ciągła aktywność na rzecz tego, by kolektywnie wypoczywający pracownicy nie nudzili się zanadto.
W tych zorganizowanych formach zajmowania ludziom wolnego czasu nie chodziło jednak tylko o to, by wypoczynek nie przerodził się w próżniactwo. Chodziło o coś więcej.
- Władza dążyła do tego, by mieć kontrolę nad czasem wolnym obywateli po to, żeby nie mieli oni czasu na spiskowanie przeciw tej władzy – mówi dr Sebastian Ligarski z IPN. - Te wszystkie formy zorganizowanego wypoczynku czy innych zajęć w wolne soboty pozwalały władzy wiedzieć, co ludzie robią. Warto pamiętać, że wyjazdom zakładowym czy zajęciom świetlicowym zawsze towarzyszyły listy obecności. Dyrekcje zakładów czy czynniki partyjne wiedziały więc, gdzie większość obywateli podziewała się w tym czasie. Było to tym łatwiejsze, że większość obywateli chętnie korzystała z tych zorganizowanych form. Po pierwsze była to jakaś forma odmiany od szarej codzienności i od naprawdę ciężkiej wtedy roboty, a po drugie konkurencyjnych wobec władzy form spędzania wolnego czasu praktycznie nie organizowano.
Masową rozrywką na sobotnie wieczory stała się wtedy dla Polaków telewizja. W latach 70. państwowy nadawca dodał do swojej oferty drugi kanał. Sygnał telewizyjny zaczął też być wtedy nadawany w kolorze.
Dzięki wprowadzeniu wolnych sobót powstał masowo oglądany w tamtych czasach program telewizyjny Studio 2, nadawany od 1974 roku, początkowo tylko w wolne soboty. Rewolucyjna, jak na tamte czasy, formuła programu stworzyła podwaliny nowoczesnej telewizji w Polsce.
Za sprawą wolnych sobót na wypoczynkowej mapie PRL pojawiły się też obiekty o wdzięcznej nazwie "ośrodek wczasów sobotnio-niedzielnych". Najczęściej były one położone w niedalekiej odległości od zakładów pracy, żeby nie tracić zbyt wiele czasu na dojazd.
Ośrodek wczasów sobotnio-niedzielnych stał się z czasem kategorią statystyczną. W prowadzonej przez GUS Polskiej Klasyfikacji Działalności zdefiniowano go jako "zespół obiektów i urządzeń zlokalizowanych w niedużej odległości od aglomeracji miejskiej, w bezpośrednim sąsiedztwie terenów o walorach przyrodniczych korzystnych dla rekreacji, w strefach z zapewnioną komunikacją środkami przewozu publicznego. Ośrodek wyposażony jest zgodnie z potrzebami krótkotrwałego wypoczynku i rekreacji. Umożliwia obsłużenie jednocześnie znacznej liczby osób o różnych upodobaniach".
Przez lata siedemdziesiąte Polacy tak przyzwyczaili się do wolnych sobót, że pojawiła się presja na władzę, żeby wolne były wszystkie - jak na Zachodzie.
21. postulat dwudziestowiecznej rewolucji społecznej
Żądanie wszystkich wolnych sobót pojawiło się wśród historycznych dwudziestu jeden postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Na mocy porozumień gdańskich z 31 sierpnia 1980 roku władza zobowiązała się wprowadzić wolne soboty. Postulat ten został doprecyzowany w porozumieniach jastrzębskich z 3 września w taki sposób, że określono datę. Wszystkie wolne soboty miały obowiązywać od początku 1981 roku.
Postulat, na pozór skromny i mało doniosły, zapisany na samym końcu listy, stał się jednak zarzewiem bardzo poważnego i masowego konfliktu społecznego w okresie tak zwanego karnawału Solidarności.
Władza bowiem ani myślała zwalniać robotników we wszystkie soboty z obowiązku świadczenia pracy. W porozumieniach gdańskich zobowiązała się do tego, ale w bliżej nieokreślonej przyszłości. Porozumienia jastrzębskie zaś władza uznawała jako dotyczące tylko górników. Innym władza zaproponowała wolną co drugą sobotę. Pięciodniowy tydzień pracy miał zaś zacząć obowiązywać od 1985 roku.
Pracownicy, którzy spodziewali się, że od 1981 roku będą chodzić do pracy pięć dni w tygodniu, nagle więc dowiedzieli się, że dwie soboty w miesiącu są robocze. Ministerstwo Pracy, Płac i Spraw Socjalnych zaraz po Nowym Roku przestrzegało wtedy, że niepodjęcie pracy w soboty 10 i 24 stycznia będzie traktowane jak nieobecność nieusprawiedliwiona. Solidarność, która była już wtedy świadoma swej siły, ogłosiła 10 stycznia dniem wolnym od pracy.
Bunt Solidarności i ofensywa komunistów
Solidarność zarzuciła władzy nieprzestrzeganie porozumień i wezwała do ogólnopolskiego strajku. Strajk się odbył. Rzecznik rządu zapewniał jednak w telewizji, że dwie trzecie pracowników przystąpiło tamtej soboty do obowiązków służbowych. Dokładnie przeciwne dane podawała Solidarność. Według związku dwie trzecie pracowników tamtego dnia zastrajkowało.
Strajk został powtórzony w sobotę 24 stycznia, którą władza również potraktowała jako roboczą. Wtedy rządzący uświadomili sobie, jak wielką siłą jest Solidarność. Po drugim strajku rząd podał w mediach komunikat, ile straciła gospodarka narodowa w sobotę 24 stycznia 1981 roku. Strajk miał zubożyć gospodarkę o: 550 tysięcy par pończoch, 232 tysiące sztuk majtek bawełnianych, 68,5 tysięcy par butów, 1565 ton mąki, 20 ton kasz, 313 ton cukierków, 100 ton margaryny, 120 ton oleju jadalnego.
Władza zagrała na czułej strunie, bo początek lat 80. był czasem powszechnego niedoboru. W sklepach nie można było nic kupić. Propaganda na niewiele się jednak zdawała.
- Ludzie doskonale wiedzieli, że przymus przychodzenia do pracy w wolne soboty nie miał żadnego ekonomicznego uzasadnienia. Bo co z tego, że gospodarka w sobotę wyprodukowałaby ileś towarów, skoro w czasie powszechnego niedoboru po tak przepracowanej sobocie ludzie przychodzili do pracy i nie było co robić, bo w sobotę zużyli wszystkie dostępne surowce. Snuli się więc po zakładach albo dyrekcje zaganiały ich do prac porządkowych - mówi Sebastian Ligarski z IPN.
Zmuszali ich do tego, bo sami byli poddawani naciskom ze Wschodu.
"W latach 1980–1981 Sowieci wywierali na Polaków presję ekonomiczną. Przede wszystkim była więc mowa o ograniczeniach w dostawach do Polski surowców, a zwłaszcza ropy naftowej i gazu. Jednocześnie nieustannie mieli do Polaków pretensję o to, że nie wywiązywali się oni ze zobowiązań zaciągniętych w ramach RWPG i zalegali z dostawami różnych produktów, zwłaszcza węgla. Na Kremlu uważano, że było to wyłącznie konsekwencją "wyniszczających strajków" oraz nieuzasadnionego – w tak trudnej sytuacji ekonomicznej – skracania tygodnia pracy (wolne soboty)" - pisze Jerzy Eisler w "Polskich miesiącach...".
Pacta sunt servanda i realny socjalizm
- Solidarność walczyła o wolne soboty z wielką determinacją. Tu chodziło o zasady. Należało pokazać władzy, że niewywiązywanie się z zawartych porozumień będzie miało swoje konsekwencje. Między sobą związkowcy obawiali się, że jak odpuszczą walkę o wolne soboty, to ośmieli to władzę do nieprzestrzegania pozostałych porozumień - tłumaczyły Sebastian Ligarski.
Walka Solidarności o wolne soboty trwała do wprowadzenia stanu wojennego. Potem, w obliczu siłowego wariantu zastosowanego przez władzę, ten socjalny postulat zszedł na dalszy plan. Władza zarządzała sobotami po swojemu. I rzeczywiście, co druga była wolna, a co druga robocza. Prowadziło to do takich wynaturzeń jak podwójna organizacja pracy. Obowiązywały wtedy dwa rozkłady jazdy komunikacji publicznej, dwa plany lekcji w szkołach i dwa grafiki otwarcia sklepów - na tygodnie z wolną sobotą i z sobotą roboczą.
Bunt Polaków przeciwko pracy w soboty nie był już tak otwarty jak w roku 1981. Przyjmował formę szeptanej propagandy. Ludzie przekazywali sobie z ust do ust albo w postaci przepisywanych rękopisów, bądź nielegalnych maszynopisów różne formy nieocenzurowanej satyry na władzę. Wśród nich było stylizowane na biblijny dekalog "dziesięć przykazań nowoczesnego Polaka", z których dwa brzmiały: "w wolne soboty wal do roboty; w niedziele i święta o czynie społecznym pamiętaj".
Dziś mówi się o wolnych piątkach
Ten stan trwał aż do końca lat 80. Potem zasady pracy uregulował rynek. Współczesny Kodeks pracy zakłada pięciodniowy tydzień roboczy. Kto musi pracować w weekend, ma prawo do wolnych dni w środku tygodnia. Te zasady obowiązują jednak osoby zatrudnione na podstawie Kodeksu pracy, a tych jest coraz mniej.
Dziś wolne soboty są dla większości pracowników (z wyjątkiem pracujących w systemie ciągłym) tak oczywiste, że tylko pamiętający czasy PRL wyobrażają sobie, że mogłoby ich nie być. Gwarantowane cotygodniowe dwa sąsiadujące ze sobą wolne dni w kalendarzu umożliwiają tworzenie kilka razy do roku przedłużonych weekendów.
O tym, że wolne soboty w Polsce nie są naturalnym przywilejem, a zdobyczą, przypomniała ostatnio współczesna Solidarność. W debacie nad potrzebą wprowadzenia ustawowego zakazu handlu w niedzielę, działacze Solidarności handlowców używają efektownej formuły, że ich związek kiedyś walczył o wolne soboty, a teraz musi walczyć o wolne niedziele.
Tymczasem ci, którzy nie pracują w systemie ciągłym z weekendowymi dyżurami, powoli starają się uszczknąć dla siebie część z piątkowego czasu pracy. W wielu korporacjach pracownicy siedzą przez cztery dni po pół godziny dłużej po to, żeby w piątek móc pójść do domu o dwie godziny wcześniej. Popularne wśród młodzieży hasło: "piątek, piąteczek, piątunio" pokazuje, że dzień ten coraz powszechniej traktowany jest jako początek weekendu. W piątki popołudniami i wieczorami odbywają się imprezy rozrywkowe, coraz więcej młodych par organizuje w piątki wesela. W mediach ramówka piątkowa różni się od programu od poniedziałku do czwartku.
Tadeusz Cegielski, który choć jest historykiem i świadkiem interesującej epoki w dziejach cywilizacji, wybiega czasami myślami w przyszłość. Uważa, że współcześni czterdziestolatkowie i młodsi na pewno dożyją czasów, w których piątki również będą wolne.
Zapewne najpierw stopniowo, dwa w roku, za odpracowaniem. A później z roku na rok coraz więcej...