Jako piosenkarz zadebiutował w 1972 r., miał wtedy 22 lata. Powrócił na polską scenę z odświeżonym debiutanckim albumem sprzed 40 lat i zdobył publiczność wśród millenialsów. Ze Zbigniewem Wodeckim rozmawialiśmy w 2016 roku na Open'er Festivalu, na którym zagrał jako jedna z głównych polskich gwiazd – dzień po Red Hot Chili Peppers, a dzień przed Pharellem Williamsem.
Zbigniew Wodecki pierwszy krok w kierunku powrotu do muzyki popularnej zrobił w 2013 r. Na początku sierpnia na OFF Festivalu w Katowicach po raz pierwszy zaprezentował swój debiutancki album w nowej odsłonie – zaaranżowany wspólnie z alternatywnym projektem Mitch & Mitch Orchestra. Wtedy wielu podchodziło jeszcze sceptycznie do pojawienia się na flagowym festiwalu muzyki alternatywnej autora hitów o Pszczółce Mai czy szlagieru "Chałupy welcome to".
"Nagle okazało się, że to jest warte uwagi"
Sam Wodecki mówi, że na początku pracy z Mitchami musiał przede wszystkim odświeżyć swoją pamięć. – Martwiłem się o to, żeby przypomnieć sobie wszystkie teksty i wszystkie formy – twierdzi. – Zapomniałem, krótko mówiąc. 40 lat minęło, kompletnie mi wyleciały z głowy teksty. Musiałem się jeszcze raz uczyć tego wszystkiego, więc to była trochę taka droga jak w szkole, przed maturą. Ciężko było się tego nauczyć i znaleźć w tym to, co chciałem przekazać 40 lat temu, bo jednak 40 lat to jest masa czasu – wyjaśnia.
Mitch & Mitch, którzy zaproponowali odnowienie albumu Wodeckiego, to zespół założony przez perkusistę Macia Morettiego i gitarzystę Bartka "Magneto" Tycińskiego w 2002 r. Obaj przyjęli pseudonimy Mr. Mitch i postanowili grać w nurcie new country. Pierwszy album grupy, która w międzyczasie rozrosła się o kolejnych muzyków, to "Luv Yer Country" wydany w 2003 r. Potem, zanim rozpoczęli współpracę z Wodeckim, wydali jeszcze kilka krążków, które zabrały pozytywne recenzje. Uczestniczyli też w wielu nietypowych projektach, chociażby w wykonywaniu na żywo ścieżki dźwiękowej do niemego filmu "Zaginiony świat" z roku 1925.
Na OFF Festivalu szybko się okazało, że odświeżone utwory z albumu Wodeckiego z 1976 r. prawie 40 lat później brzmią na tyle dobrze, że pod główną sceną katowickiej imprezy zebrał się ogromny tłum, który tańczył w rytm big bandowych aranżacji utworów takich jak "Rzuć to wszystko co złe". Wodecki zaznacza jednak, że w samych utworach tak naprawdę niewiele się zmieniło. – Jeśli chodzi o aranże, to wszystko jest takie, jakie było 40 lat temu. Nagle się okazało, że to jest warte uwagi. Bardzo się ucieszyłem i w dalszym ciągu jestem naprawdę, bez picu, stremowany, jak wychodzę na scenę – mówi.
Jestem naprawdę, bez picu, stremowany, jak wychodzę na scenę
Zbigniew Wodecki
Projekt z Mitch & Mitch szybko zaczął się rozrastać, a nowa publiczność, złożona teraz głównie z młodych słuchaczy – powiększać. Występy Wodeckiego można było zobaczyć na różnych festiwalach w całej Polsce, ale również na samodzielnych koncertach, zwłaszcza po tym, jak współpraca z Mitchami zaowocowało albumem. "1976: A Space Odyssey" stworzone razem z Mitch & Mitch Orchestra and Choir wydała 15 maja ubiegłego roku uznawana za alternatywną wytwórnia Lado ABC (której współzałożycielem jest Macio Moretti).
"1976: Space Odyssey" to nagranie, w postaci zarówno CD jak i DVD, dwóch koncertów wykonanych pod koniec kwietnia 2014 r. w Studiu im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie. Wzięła w nim udział 43-osobowa orkiestra, która zagrała z Wodeckim 14 utworów z jego, legendarnego już, debiutu.
Do dziś "1976: Space Odyssey" zyskało status złotej płyty oraz otrzymało liczne wyróżnienia, w tym dwa Fryderyki przyznane w 2016 r. – za album roku pop oraz za utwór roku ("Rzuć to wszystko co złe"). Były to pierwsze Fryderyki w karierze Wodeckiego.
On sam zaznacza, że projekt z Mitchami to, mimo licznych wyróżnień, przygoda jednorazowa i nie należy spodziewać się odświeżania większej liczby jego utworów. – Mitche wyciągnęły to, zrobiliśmy to jako projekt zamknięty, którego nie można za długo ciągnąć, bo to się już odbyło. Teraz trzeba zebrać, że tak powiem, śmietankę. Nagrody żeśmy już dostali za tę płytę – to fantastycznie. I to już jest zamknięty projekt. Oni robią swoje, mają masę pomysłów. To jest muzyka alternatywna, różna bardzo i to są świry w dobrym tego słowa znaczeniu – muzyczne. Świetnie się bawią tą muzyką, to bardzo zdolni ludzie – twierdzi.
Wodecki dodaje, że obecnie pracuje nad nowym, własnym materiałem, a do współpracy znowu zaprosił młodych muzyków, jednak już nie z polskiej sceny alternatywnej. – Świetne sekcje dęte, świetni perkusiści, świetni aranżerzy, świetni muzycy. Młodzi ludzie, którzy mają mało roboty, bo są za dobrzy, więc kiszą się w tym swoim małym środowisku, grają i akompaniują jakimś gwiazdom i gwiazdeczkom, natomiast nikt ich nie słucha, bo, tak jak powiedziałem, są za dobrzy – niestety. Źle mówię "nikt", bo są ludzie, którzy ich słuchają i doceniają ich warsztat. Doceniają to, że oni przez dziesiątki lat ćwiczyli i w dalszym ciągu ćwiczą, słuchają, są pasjonatami tego, co robią. To jest ich zawód. Troszkę nie mają z czego żyć, bo nie grają disco polo. To tak jest – opowiada o planach na nowy album.
"Jestem z tej szkoły między bitwą pod Grunwaldem a stanem wojennym"
W tym roku Wodecki razem z Mitch & Mitch Orchestra and Choir zaprezentował swój materiał na Open'erze. Po raz kolejny spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem, a jego publiczność zwiększyła się o miłośników brzmień takich jak grający niedługo po nim raper Wiz Khalifa. Jednak mimo obecności na największych polskich festiwalach Wodecki przyznaje, że nie ma kontaktu ze sceną alternatywną.
– Bardzo się cieszę, że ludzie poszukują różnych dróg wyrazu artystycznego. To są sprawy subiektywne – każdy ma swoje odczucia i każdy ma prawo sobie robić, co chce, może to się podobać innym. To jest sprawa tego, na ile ludzie są uczuleni na muzykę. Ja jestem z tej szkoły sprzed stanu wojennego, jak mówię – między bitwą pod Grunwaldem a stanem wojennym. Z tej szkoły, gdzie trzeba było się wszystkiego nauczyć, wszystko wykonać, bo byli profesorowie, były dyplomy, trzeba było zagrać np. Karłowicza [Mieczysław, polski kompozytor – red.] na dyplomie, to była ciężka robota – wspomina i dodaje, że, podobnie jak teraz, po zdobyciu dyplomu artysty muzyka trudno było znaleźć gdzieś pracę.
– Najlepiej mają skrzypkowie, dlatego, że jest dużo etatów w orkiestrach symfonicznych, gorzej z pianistami. Ludzie czasami kończą szkoły i nie każdemu się uda tak jak Zimmermanowi [Krystian, polski pianista – red.]. Jest wielu rewelacyjnych pianistów, nazwisk nie będę wymieniał, którzy wcale nie są gorsi, tylko nie trafili na swój czas, nie mieli tyle szczęścia, a pracy poświęcili tyle samo i takie same zdolności od Boga dostali. Jakoś im się nie popyliło, krótko mówiąc. No, ale jak my się będziemy uczyli słuchać tego, jak publiczność będzie się uczyła słuchać muzyki, to oni będą mieli robotę i będzie czego słuchać. Będzie fajnie wtedy – mówi z nadzieją.
"Trzeba się nauczyć jeść nożem i widelcem"
Zdaniem Wodeckiego publiczność nauczyć słuchania muzyki miałby internet. – Internet ich nauczy. Nas nauczy, bo ja się też uczę cały czas. Ten kij ma dwa końce – z jednej strony jest tam dużo siutru i chamstwa, jest mnóstwo ludzi chorych w pewnym sensie, ale z drugiej strony jest okno dla fantastycznych ludzi, o których by świat nie usłyszał, gdyby nie internet. Teraz chodzi o to, żeby ten internet nauczył szukania innych kolorów. Nie mówię tylko o muzyce – mówię również o malarstwie, o prozie, o książkach. Żeby to było dobre. Jak dobre, to trudniejsze. Trzeba się nauczyć jeść nożem i widelcem, trzeba poznawać nowe smaki – mówi muzyk.
Zapytany o to, czy jest to w ogóle możliwe w czasach Spotify, kiedy rzadko słucha się albumów od początku do końca, odpowiada, że "czasy nie pozwalają na degustację czegoś takiego dobrego, niestety".
– Ciężko jest wytrzymać na koncercie. Ktoś powiedział kiedyś, że kultura to jest iść do opery, a sztuka – wysiedzieć. Bo ludziom się strasznie spieszy i nie bardzo mają czas, żeby smakować to, co im się daje ze sceny. Ale są jeszcze, nie gniewajcie się, kochani, elity, ludzie, którzy umieją, bo się nauczyli słuchać Bacha, Wagnera, później muzyki jazzowej, później Quincy Jonesa, później Steviego Wondera, Glenna Millera, Franka Sinatry, Nat King Cole'a ze smyczkami – piękne numery, których teraz jest coraz mniej. Nie ma już tego frazowania i tego legata, tych pian, tych forte, tych crescend. Tego nie ma – stwierdza.
Ktoś powiedział kiedyś, że kultura to jest iść do opery, a sztuka – wysiedzieć. Bo ludziom się strasznie spieszy i nie bardzo mają czas, żeby smakować to, co im się daje ze sceny
Zbigniew Wodecki
Z dystansem odnosi się do tego, co obecnie tworzy się na polskiej scenie, m.in. do silnego przywiązania młodych artystów do elektroniki, która pozwala nagrać album za pomocą jednego sprzętu zamiast szeregu instrumentów, jakie pojawiają się chociażby w jego twórczości.
– Wszystko musi się przeżreć i odpaść samo. Kiedyś ludzie wymyślili mooga czy fuzz. Fuzz gitary to jest to, co Rolling Stonesi grali w "Satisfaction". I wszyscy zaczęli grać na fuzzie. Później wszyscy zaczęli grać na jakiś moogach, wszędzie tej elektroniki było kupę i to było takie właśnie efekciarstwo troszkę. Natomiast muzyka składa się z bardzo, bardzo, bardzo wielu rzeczy – wyjaśnia swoje podejście.
– To się musi przeżreć. Twist był – skończył się. Hula hoop był – skończył się. Rock'n'roll nie może się skończyć, chociaż jest muzyką bardzo prostą. Swego czasu ekonomia miała też na to duży wpływ. Orkiestry, zespoły big bandowe, duże składy, w których ludzie ćwiczyli, razem grali, śpiewali w chórach, zastąpiły gitary. Wystarczyły trzy gitary elektryczne do wzmacniacza po 4 kilo na stronę i brzmiało jak jasna cholera. Ta muzyka prawdziwa jakby została z tyłu. Nie chcę powiedzieć, że ta gitarowa jest nieprawdziwa, ale jest bardzo łatwo osiągnąć efekt, nawet większy efekt niż słuchając orkiestry. Nie trzeba włożyć tyle pracy. Nie trzeba mieć tylu fantastycznych artystów, żeby zagrać tę "Donnę Lee" Parkera [Charlie, amerykański kompozytor jazzowy i saksofonista – red.], czy "Chattanoogę Choo Choo" – mówi Wodecki.
Sam artysta przyznaje jednak, że muzyki nie słucha, bo nie ma na to czasu. – Ja się nasłuchałem muzyki od groma, bo od piątego roku życia grałem muzykę, później pracowałem w radiu siedem lat. Co tydzień żeśmy nagrywali w radiu całą klasykę. Wszystkie koncerty brandenburskie nagrane. W wielu zespołach grałem, np. Ewy Demarczyk, wszystkich takich rozrywkowych. Tej muzyki się nasłuchałem tyle, że już mam dość. Oczywiście jak usłyszę coś pięknego, to mam żyłę, że ja tak nie potrafię. A jak mnie coś wkurza, to nie słucham, bo mnie wkurza – podsumowuje.
Martyna Nowosielska-Krassowska