W polityce można realizować nawet najbardziej szalone pomysły, oby były dobrze przygotowane. Wariant atomowy, czyli odsunięcie Donalda Tuska, mogło się nawet udać. Trzeba jednak było zacząć działać wiele miesięcy wcześniej. Swoim chaotycznym działaniem w ostatnim tygodniu rząd nie dość, że nie osiągnął celu, to jeszcze wzbudził irytację Zachodu, ochłodził stosunki z Grupą Wyszehradzką i umocnił najgorsze stereotypy o naszym kraju. O tym, co się wydarzyło w Brukseli, będzie się dużo i długo pisać.
Przedłużenie kadencji Donalda Tuska to optymalne rozwiązanie w obecnych warunkach. Gdy mamy je za sobą, ale widzimy, że nie wszyscy się z tą tezą zgadzają, warto przeanalizować, jak mogły potoczyć się wypadki. Rok temu możliwe były, z punktu widzenia władzy w Polsce, różne warianty postępowania, wtedy jeszcze można było stworzyć w Warszawie niemal każdy plan polityczny. Oto najpoważniejsze scenariusze, jakie wchodziły w grę.
Wariant 1. Polak głosuje na Polaka
Pierwszy scenariusz to tradycyjny polski wariant, czyli realizacja ogólnej zasady, że Polska w organizacjach popiera Polaków, niezależnie od różnic w poglądach politycznych. Wariant ten przyjęty był przez prawicę jako credo, w ubiegłym roku w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” twardo obstawał przy nim Ryszard Czarnecki – jeden z głównych spikerów obozu władzy w sprawach europejskich. Oczywiście były przypadki łamania tej zasady, jednak nie w odniesieniu do kilku najważniejszych stanowisk w Unii.
PiS onegdaj popierało kandydaturę Bronisława Geremka na szefa Parlamentu Europejskiego, potem także Jerzego Buzka. Lech Kaczyński angażował się w promowanie Aleksandra Kwaśniewskiego na sekretarza generalnego ONZ, niedawno mówiło się o wspieraniu przez obecny rząd kandydatury Marka Belki na jedno z ważnych stanowisk.
Można więc było zacząć poufne rozmowy i z Donaldem Tuskiem ustalić, w jakich sprawach rządowi zależy na jego wsparciu, co jest priorytetem Warszawy. W niejednej kwestii podobne rozmowy toczyły się pomiędzy PiS i PO już po 2010 roku. Z punktu widzenia interesów obywateli, i jako element polskiej racji stanu, powinien był zadziałać kanał komunikacji rządu z szefem Rady Europejskiej. W jego ramach można było ustalać taktykę na wybory w Radzie. Dzisiaj wiemy, że taki kanał nie działał.
Wariant 2. Targ doskonały
W tym wariancie obóz władzy powinien był - na potrzeby rynku wewnętrznego - podkreślać, że nie popiera Tuska. Byłoby to idealnym komunikatem dla elektoratu. Jednocześnie jednak należało umożliwić wybór Donalda Tuska, a nawet poinformować o tym wcześniej kogo trzeba kanałami dyplomatycznymi. Zapewne za takim rozwiązaniem byli konserwatywnie zorientowani politycy: Marek Jurek, który proponował neutralność w sprawie Tuska czy Kazimierz Ujazdowski, jeszcze wtedy w PiS.
W tym wariancie zysk obu stron: rządu i byłego premiera byłby największy. Donald Tusk zostałby szefem Rady na kolejne dwa i pół roku, i wspierałby polskie sprawy po wyborze, Warszawa miałaby w nim umiarkowanego sojusznika. Być może za milczenie podczas posiedzenia Rady można było jeszcze coś wytargować od przywódców zachodnich.
W sprawie wyboru Tuska możliwe było coś w rodzaju: zjeść ciasteczko i mieć ciasteczko. I przez jakiś czas wyglądało, że taki właśnie plan jest realizowany. Miarodajni przedstawiciele PiS, np. wiceminister Konrad Szymański, stale posługiwali się frazą: „nie będziemy popierali Tuska”, co można było odczytywać jako zapowiedź wstrzymania się od głosu. Prawie nigdy nie mówili: „będziemy przeciw”.
Z punktu widzenia rządu w wariancie targu doskonałego istniało jednak ryzyko. Polegało ono głównie na tym, że ktoś inny utrąci kandydaturę Polaka, ale obciąży tym właśnie Beatę Szydło i PiS. Takie ryzyko stało się realne, zwłaszcza wtedy, gdy zaczął dojrzewać pomysł na Europę dwóch prędkości. Mogło faktycznie okazać się, ze komuś z wielkich w Europie może zależeć na odsunięciu Donalda Tuska, który jest tej koncepcji przeciwny. Stąd zresztą twarde poparcie Grupy wyszehradzkiej dla Tuska.
Wariant 3. Atomowy
Znany polski dyplomata Jerzy Bahr mawiał, że w polityce można realizować nawet najbardziej niestandardowe pomysły, oby były dobrze przygotowane. Weźmy zatem pod uwagę i wariant, w którym celem polskiego rządu było usunięcie byłego premiera Polski z najwyższego stanowiska w Unii.
Przygotowanie wariantu atomowego miałoby sens tylko wtedy, gdyby zaczęło się wiele miesięcy wcześniej. Musiałoby zawierać jako część taktyki dłuższy proces lansowania innego kandydata, potencjalnie był nim premier Irlandii. A jeśli polska dyplomacja miała wątpliwości co do tego, jak ma przebiegać głosowanie w Radzie, można także było - wiele miesięcy wcześniej - zaproponować jego zmianę. Nie było jednak oczywiście szans na głosowanie nad szefem Rady, jak i nad komisarzem. Tych ostatnich jest 28 i desygnują ich państwa, ten pierwszy jest jeden. I mimo że skądś pochodzi, to poprzeć go musi wiele państw, a liberum veto byłoby w tym przypadku trudne do wyobrażenia.
W wariancie atomowym trzeba było porozmawiać z wielkimi państwami europejskimi i zaproponować im jakąś całościową wizję załatwienia sprawy. Trzeba było zadbać o polityczne wsparcie własnej grupy politycznej w Unii, czyli ECR, która mogła rzucić polityczny ponton, by osłabiać wrażenie osamotnienia. W tym wariancie należało przygotować sprawnie każdy krok, rozmawiać nie tylko ze stolicami, ale też z europejskimi siłami politycznymi, najlepiej z socjalistami. Utarczki z Schulzem czy Verhofstadtem od pewnego momentu właściwie blokowały już taką linię postępowania.
W ostatniej fazie należało zaś lansować zgłoszonego kandydata (w spocie reklamowym skierowanym przeciwko Tuskowi nie wspomniano o nim ani słowem), czyli przedstawiać program pozytywny, pokazywać „inną wizję Unii” itd. Inaczej wzmacniało się wrażenie, że chodzi o personalne sprawy z Tuskiem, a nie o nowe otwarcie. Należało też zadbać o partnerów. Belwederskie forum polsko-brytyjskie, które odbywało się w dniu posiedzenia Rady, ratował minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski, bo część polskich uczestników nie przyszła, mimo że Brytyjczycy dopisali.
Część zwolenników wariantu atomowego po stronie władzy liczyła na jakieś tajemnicze procedury, które miały zadziałać w ostatniej chwili. Tymczasem w tym wypadku procedury były nie bardziej złożone niż w radzie spółdzielni mieszkaniowej: trzeba było przekonać zawczasu do swojego stanowiska jej członków.
Zapisy Traktatu są w kwestii wyboru przewodniczącego proste, wszelkie niejasności zdefiniowane. W tym wypadku kluczem było więc oddziaływanie polityczne i dyplomatyczne, a na to potrzeba było więcej czasu i planu działania rozpisanego na wiele osób. Trzeba było pracować z państwami i unikać drażnienia potencjalnych konfliktów z partnerami, choćby wokół najbardziej nawet słusznych spraw.
Na przyszłość (w jakimś nowym traktacie) trudno też było domagać się zasady jednomyślności w Radzie złożonej z 28 państw. Gdyby tak było, dopiero mielibyśmy jako Polska kłopoty. Praktycznie nie moglibyśmy uzyskać niczego w wielu ważnych dla nas kwestiach, np. w sprawach polityki wschodniej czy – może przede wszystkim – energetycznej.
Rozpoznanie bojem nie zadziałało
Polscy politycy nie skupili się na żadnym z trzech omawianych wariantów, a raczej próbowali zastosować je wszystkie na raz, z czego wyszedł wariant atomowy na tydzień przed głosowaniem. Efekt był taki, że cała, źle przygotowana akcja zamiast uderzyć w Donalda Tuska trafiła rykoszetem w nich samych.
Nie bez znaczenia był fakt, że przy okazji wyboru szefa Rady uruchomiono zamrożone przez ostatnie kilka tygodni resentymenty antyniemieckie i częściowo antyeuropejskie. To, co było mówione nad Wisłą, natychmiast lądowało na biurkach polityków na Zachodzie, a szczególnie na biurkach w Brukseli. Od pewnego momentu zaczęło narastać przekonanie, że akcja dezawuowania kandydatury Donalda Tuska mu pomaga. Pisali o tym w mediach społecznościowych poważni analitycy i politycy. Z jednej strony przywódcy nie chcieli występować wbrew jednemu z państw członkowskich, z drugiej nie chcieli być wciągnięci w wewnętrzną rozgrywkę Polski. Tu błąd Warszawy polegał na nierozumieniu perspektywy innych.
Protuskowe stanowisko Włoch po szczycie w Wersalu przesądzało sprawę. Trudno było sobie wyobrazić, by w innym tonie zabrzmiały deklaracje Francji, Hiszpanii i Niemiec. Przewodniczący Tusk wiedział też już od kilku dni o poparciu Węgier (wiedzieli też o nim politycy w Warszawie). Bliska relacja Orbana z Tuskiem to coś więcej niż po prostu przynależność do jednej grupy politycznej. Polityczne salony huczały o niej od dawna. Szczyt premierów wyszehradzkich w poprzedni czwartek nie dawał rządowi nadziei na poparcie jego stanowiska w Brukseli.
Żółte światło powinno było zapalić się już wtedy w dwóch sprawach. Jedna więc kwestia, trudna do wytłumaczenia na Zachodzie, że Polska nie popierała Polaka; druga, że przyjęty plan działania - razwiedka bojem- był jak na standardy działania w Unii, delikatnie mówiąc, zbyt ryzykowny. Od wtorku, po oświadczeniach maltańskiej prezydencji w sprawie porządku obrad było jasne, że ten plan nie zadziała.
Potem, już podczas posiedzenia Rady, też nie było żadnych nadzwyczajnych kroków. Premier Joseph Muscat, jak każdy polityczny wyjadacz, sprawdził, czy ma większość w głosowaniu propozycji zmian w porządku obrad. A potem pewnym krokiem przeszedł do kluczowego głosowania.
Tracimy na wielu polach
Jakie będą dla Polski konsekwencje całego tego zamieszania? Jeśli rzeczywiście chcemy zmian w procedurach unijnych, powiedzmy w zasadach działania Rady Europejskiej, to teraz będzie je znacznie trudniej przeprowadzić. Na pewno utrwalą się też stereotypy o Polsce, takie jak kłótliwość, słaba organizacja czy ignorancja. Kontynuacja narracji o niemieckich naciskach może w takich państwach jak Wielka Brytania, Luksemburg czy Hiszpania wzbudzić poważną irytację.
Osłabną też relacje z państwami wyszehradzkimi, bo negatywnie zweryfikowany został program międzymorski rządu. Ani państwa Grupy Wyszehradzkiej, ani nikt z regionu nie poprał naszego stanowiska, zaś z kręgów dyplomatycznych płyną sygnały, że forma polskich zabiegów o wsparcie sąsiadów została tu i ówdzie uznana za niedopuszczalną presję.
Bardzo złe sygnały popłynęły na Wschód. Państwa "Partnerstwa Wschodniego" oceniają obecną sytuację jako izolację Polski, a przecież liczyły na nasze wsparcie w Unii i NATO.
Sytuacja wokół szczytu zostanie zapewne przeanalizowana też w USA. Nawet sceptyczni wobec Unii politycy Partii Republikańskiej zwrócą uwagę na to, ze Polska nie zbudowała żadnej koalicji.
Tusk i Schetyna rosną w siłę, co straci PiS?
Cała sytuacja politycznie wzmacnia Donalda Tuska. Teraz nie zabiega on już o względy swoich 28 wyborców, więc może pokazać się jako bardziej zdecydowany polityk na polu europejskim. Może też zaktywizować się na polu krajowym, bo nie zapomni skierowanej przeciwko jego wyborowi kampanii.
W polityce krajowej sytuacja z wyborem Tuska może skonsolidować twarde elektoraty PiS i PO, a więc beneficjentem będzie też Grzegorz Schetyna, który zapewne umocni swoją pozycję po opozycyjnej stronie. Nie jest jasne, czy i na ile na całym przedsięwzięciu straci PiS.
Z punktu widzenia rządzącej partii niebezpieczne jest to, że Polacy w zdecydowanej większości są nastawieni prounijnie, a rodzimi przeciwnicy Unii chętnie spoglądają na skrajną prawicę niż na PiS. Powstaje pytanie o elektorat centrowy. Jeśli PiS okopie się wokół narracji o antyniemieckim ostrzu, może za cenę utrzymania najwierniejszych sojuszników odepchnąć właśnie centrystów.
To, co wiadomo już teraz, to to, że przeżyliśmy jeden z najciekawszych dyplomatyczno-politycznych dreszczowców ostatnich lat.
Ponieważ przykład totalnego przegłosowania Polski jest unikalny w historii Unii i NATO, powstanie na ten temat pewnie wiele analiz.
Paweł Kowal, polityk, doktor nauk o polityce, adiunkt w ISP PAN, historyk, publicysta. W latach 2005-2007 wiceszef MSZ, poseł do Parlamentu Europejskiego VII kadencji.