Do pałacu w Wersalu francuski prezydent zaprosił tylko trzech gości. 6 marca przy stole oprócz gospodarza zasiądzie niemiecka kanclerz oraz premierzy Włoch i Hiszpanii. Będą zastanowić się, jak ma wyglądać przyszłość Unii Europejskiej. Ponieważ zaproszenie na obiad w Wersalu nie dotarło do Warszawy, pozostaje się nam zastanawiać się, czy ta przyszłość dotyczy też Polski.
Dyskusja, który toczy się w Europie od miesięcy, trochę nam umknęła. Polska zajęta była sporem z Komisją Europejską lub rozważaniami o przyszłości Donalda Tuska. W tym czasie w Unii rozpoczęła się debata o przyszłości Wspólnoty. Po brytyjskim referendum, przedstawiciele 27 państw, już bez Wielkiej Brytanii, spotkali się na zamku w Bratysławie, by rozpocząć proces, którego efektem ma być deklaracja przyjęta w Rzymie pod koniec marca. Na kilka dni przed spotkaniem w stolicy Słowacji premier Belgii Charles Michel zapowiedział, że rozpoczyna się nowy rozdział w historii integracji: - Będziemy mieli Europę dwóch prędkości: strefę euro, która musi zostać wzmocniona, oraz Europę z 27 krajami.
Będziemy mieli Europę dwóch prędkości: strefę euro, która musi zostać wzmocniona oraz Europę z 27 krajami.
Charles Michel
Te trzy słowa: "Europa dwóch prędkości" odbierane są zupełnie inaczej w zależności od miejsca, w którym je wypowiemy. Im bliżej jesteśmy Brukseli, w Belgii lub krajach Beneluksu, to zawsze brzmią bardzo kusząco. Gdy wyjedziemy kilkaset kilometrów dalej, zbliżając się niebezpiecznie do zewnętrznej granicy strefy Schengen, lub jeszcze gorzej, jeśli będziemy musieli po drodze wymienić euro na inną walutę, to słowa o różnych prędkościach zabrzmią bardziej złowrogo.
Na kłopoty... dwie prędkości
Takie pomysły pojawiały się zawsze, gdy w Europie zaczynały się kłopoty. Zawsze wtedy słyszymy o najwolniejszych wagonikach, które trzeba odczepić, żeby Europa mogła jechać dalej. We wrześniu ubiegłego roku włoski minister spraw zagranicznych narzekał, że kraje Europy Środkowo-Wschodniej blokowały projekty dotyczące rozmieszczania uchodźców. Paolo Gentiloni mówił, że Unia jest za mało konkurencyjna i niedecyzyjna: - Brak wspólnej polityki migracyjnej pokazał, że nie można osiągnąć spójnego działania, a mniejszej Unii byłoby się łatwiej dogadać i podjąć wspólne ruchy. Gentiloni - który później zastąpił Renziego w fotelu premiera Włoch - uznał, że Unia powinna mieć od 7 do 12 członków. Nie wskazał dokładnie, które państwa miał na myśli, ale można przypuszczać, że nie chodziło mu o Polskę.
Brak wspólnej polityki migracyjnej pokazał, że nie można osiągnąć spójnego działania, a mniejszej Unii byłoby się łatwiej dogadać i podjąć wspólne ruchy.
Paolo Gentiloni
Jeszcze wcześniej, gdy Europa zmagała się z kryzysem strefy euro, podobny pomysł wysunął Nicolas Sarkozy. W 2011 roku, jako francuski prezydent, podczas wykładu w Strasburgu przekonywał, że Unia stała się już zbyt duża: - Czy można mieć takie same reguły dla 27 państw? Absolutnie nie. W końcu powstaną dwie europejskie prędkości: ścisła integracja strefy euro i druga prędkość Unii Europejskiej.
Ale też byłoby naiwnym sądzić, że problemem jest tylko zbyt duża liczba państw. Najbardziej znany dokument, który wypromował ideę kilku europejskich prędkości, pochodzi z 1994 roku, gdy Wspólnota liczyła dwunastu członków. Już wtedy dwóch niemieckich chadeków, Karl Lamers i Wolfgang Schauble, stworzyło termin "Kerneuropa", czyli tak zwane twarde europejskie jądro, rdzeń złożony z sześciu państw, który swoim "magnetycznym przyciąganiem" miał dawać przykład tym na obrzeżach. Warto zauważyć, że Wolfgang Schauble to dziś niemiecki minister finansów.
Kończąc te historyczne rozważania, trzeba przypomnieć jeszcze jeden artykuł, który ukazał się w prasie dwa lata temu. Warto to zrobić ze względu na autorów. Do większej integracji strefy euro wezwali wspólnie ministrowie Francji i Niemiec - Emmanuel Macron oraz Sigmar Gabriel. Dziś ten pierwszy to poważny kandydat na prezydenta Francji. Ten drugi niedawno został niemieckim ministrem spraw zagranicznych. Nie powinno więc dziwić, że Gabriel przed miesiącem powtórzył apel o stworzenie Europy dwóch prędkości.
Pieniądze na szali
Oczywiście można powiedzieć, że Europa wielu prędkości, to nie tylko istniejąca od dawna teoria, ale wypracowana praktyka. Mamy przecież w Unii państwa należące do strefy Schengen i takie, gdzie wciąż są kontrole na granicach. Są kraje strefy euro i takie, gdzie płacimy złotówkami lub koronami. Co więcej, Traktat z Lizbony pozwolił na tak zwaną "wzmocnioną współpracę" w wybranych dziedzinach. Już obecne przepisy pozwalają na to, by niektóre państwa integrowały się bardziej, jeśli mają na to ochotę. Choć może nie są to spektakularne przykłady, to dotyczą takich obszarów jak europejski patent (25 państw, w tym Polska) czy prawo rozwodowe (15 państw, bez Polski).
Ale to dyskusja o ściślejszej współpracy Eurolandu wzbudza najwięcej emocji, bo mówimy tu o dużych pieniądzach, które mogą popłynąć w kierunku innym niż Polska. Strefa euro jest najbardziej naturalnym kandydatem do zacieśnienia integracji. Konkretny projekt pojawił się w czasie ostatniej sesji Parlamentu Europejskiego. W Strasburgu przegłosowano raport, w którym wezwano do stworzenia osobnego budżetu państw z walutą euro. Bardziej zintegrowany Euroland miałby też swojego ministra finansów. Autorzy dokumentu, francuska europosłanka i niemiecki europoseł przekonują, że celem zmian jest stabilizacja wspólnej waluty, a nie tworzenie podziałów. Jednak w efekcie, najwięksi płatnicy w Unii, jak Niemcy i Francja mogą chętniej wpłacać do własnego budżetu, niż tego, z którego korzysta największy odbiorca funduszy, czyli Polska.
Nowe okoliczności
W Strasburgu te pomysły pojawiały się już wcześniej. Pierwsza dyskusja odbyła się już w 2012 roku, ale teraz coś wyraźnie się zmieniło. Powodów jest kilka. Wspomniałem już o tym, że po hasło "dwóch prędkości" sięgano zawsze, gdy pojawiały się problemy, a tych dziś nie brakuje. Pisałem też o trwającej debacie o przyszłości Unii, która zachęciła do sięgnięcia po dawne pomysły. Ale jeszcze o dwóch wątkach trzeba wspomnieć: pierwszy to Brexit, drugi - zmiana w podejściu Angeli Merkel.
Brytyjskie referendum zmieniło układ sił między państwami strefy euro i nie-euro. Wielka Brytania nie zamierzała pozbywać się funta, ale też pilnowała, by Europa za daleko jej nie odjechała. W europejskim pociągu to właśnie Brytyjczycy pilnowali zaciągniętego hamulca. Przy ich boku kraje takie jak Polska czuły się bezpiecznie, wiedząc, że francusko-niemiecka lokomotywa za bardzo się nie rozpędzi. Teraz jednak Wielka Brytania zabiera bagaże i wychodzi z wagonu. Na peronie oprócz Polski pozostają takie kraje jak Węgry, Czechy czy Rumunia. Żaden z nich nie mógłby chwycić za hamulec z taką siłą jak gospodarka brytyjska.
Nie wszyscy chcą brać udział w integracji w takim samym stopniu
Angela Merkel
Zmieniło się też zdanie niemieckiej kanclerz. Angela Merkel jeszcze kilka lat temu w ogóle nie chciała słyszeć o Europie dwóch prędkości, gdyż obawiała się, że to może zniechęcać nowych członków Unii Europejskiej, w tym przede wszystkim Polskę. Gdy 2007 roku przemawiała w Strasburgu, mówiła, że nie chce mieć z tą ideą nic wspólnego. Merkel powoli jednak zaczęła zdawać sobie sprawę, że różna prędkość integracji jest nieunikniona. Być może przyczynili się do tego jej ministrowie, wspomniani już Wolfgang Schaeuble i Sigmar Gabriel. Być może spowodowało to doświadczenie ponad siedemdziesięciu szczytów unijnych przywódców, w których brała udział.
Na początku lutego szefowie Unii spotkali się na Malcie. Gdy brytyjska premier wyszła ze spotkania i siedziała już w samolocie odlatującym do domu, 27 liderów pozostało na wyspie, by zastanowić się nad przyszłością Europy. Nieformalny szczyt w Valletcie to była druga, po Bratysławie, okazja do rozmów na ten temat. W pełnym słońcu Malty Angela Merkel dała jasno do zrozumienia, że Unia różnych prędkości to według niej "rozsądna odpowiedź na wyzwania, jakie niesie Europa”. Jak uzasadniła, "nie wszyscy chcą brać udział w integracji w takim samym stopniu".
Polska się nie spieszy
Podobne słowa padły kilka dni później w zasypanej śniegiem Warszawie. W czasie wizyty w Polsce, stojąc obok premier Beaty Szydło, Angela Merkel zwróciła uwagę, że nie wszystkie państwa UE są w strefie euro lub strefie Schengen. - Każde państwo członkowskie powinno mieć możliwość podejmowania współpracy na jakimś nowym polu - mówiła.
Każde państwo członkowskie powinno mieć możliwość podejmowania współpracy na jakimś nowym polu.
Angela Merkel
Podczas konferencji premier Szydło wypowiadała się bardzo ostrożnie, ale według informacji "Gazety Wyborczej" miała powiedzieć niemieckim dziennikarzom, że Polska nie będzie się przeciwstawiać powstaniu Europy dwóch prędkości.
Według polskiego rządu receptą na wyjście z kryzysu nie jest dalsza integracja Unii, ale zachowanie obecnego stanu, nie wzmacnianie instytucji, ale państw i rządów. Nie spieszymy się też wcale, by przyjąć euro. Przeciwnie, w europarlamencie frakcja PiS organizuje debaty, pytając nie „czy”, ale „kiedy” strefa euro się rozpadnie. Patrzymy więc na europejski pociąg z obawą, nie dlatego, że ruszy bez nas, ale dlatego, że w ogóle się rozpadnie, jeśli przyspieszy za bardzo.
Opcja atomowa
Czy Polska rzeczywiście ma się czego obawiać? Zdaniem byłego premiera Finlandii Alexandra Stubba teoria o dwóch prędkościach miała być "opcją atomową", którą straszy się spóźnialskich, ale po co nigdy się nie sięgnie. I rzeczywiście, wprowadzenie idei w życie może być trudne. Większa integracja strefy euro mogłaby też oznaczać zmianę traktatów, a to rozpocznie referenda w całej Unii i da pole do popisu dla eurosceptyków. Wydaje się, że europejskie rządy, które chcą rozpędzić pociąg, by uciec przed hamulcowymi zapominają, że największych przeciwników mają na swoim pokładzie, w swoich własnych krajach.
Spotkanie w Wersalu organizuje prezydent, który ma rekordowo niskie, 4-procentowe poparcie. W sondażach przed pierwszą turą francuskich wyborów prezydenckich prowadzi Marine Le Pen, która nie myśli o dalszej integracji, ale chce wyprowadzić Francję ze strefy euro. We Włoszech rząd chce reformować Unię, ale sam przegrał referendum konstytucyjne i po piętach depcze mu eurosceptyczny Ruch Pięciu Gwiazd. Komisja Europejska, która planuje przedstawić projekt silniejszej integracji, ale zastanawia się, czy nie wpłynie to negatywnie na wybory w Europie, na przykład w Holandii.
Rządy chcą uciec do przodu, ale nie mają pomysłu, jak przekonać do projektu samych obywateli, przynajmniej nie robią tego tak głośno i zdecydowanie, jak wykorzystujący kryzys populiści. Nawet najbardziej szumne deklaracje, które zostaną zapisane za miesiąc w rzymskiej deklaracji, nie będą nic warte, jeśli nie zostaną przełożone na język zwykłych ludzi. I to wyniki najbliższych wyborów na kontynencie pokażą, czy europejski pociąg ruszy z miejsca, czy może już dawno rozminął się z oczekiwaniami Europejczyków, którzy wcale nie planują wybierać się w podróż.