Skala represji, jakie spadły na Turcję i na jej armię po próbie puczu – udaremnionej przecież przez społeczeństwo właśnie i przez większość wojska, zapiera dech. Represje te przyjmują obecnie, po uchwaleniu przez parlament stanu wyjątkowego na trzy miesiące, charakter systemowy. Można się spodziewać, że w najbliższych tygodniach kraj będzie pogrążony w chaosie, a Turcja, która się w końcu z tego chaosu wyłoni, będzie krajem głęboko odmienionym – tak w polityce wewnętrznej (nieporównanie bardziej autorytarnej niż przed puczem), jak i zagranicznej.
Rozstrzygające będą, jak zawsze, sprawy krajowe. Niezależnie od tego, czy prezydentowi Recepowi Tayyipowi Erdoganowi uda się narzucić swój nowy ład, czy też spotka się ze strony społeczeństwa tureckiego ze znacznym oporem, Turcja w nadchodzących latach nie będzie już buforem stabilności, oddzielającym UE od bliskowschodniego zamętu, lecz sama stanie się tego zamętu częścią. Nie inaczej będzie też zapewne w polityce zagranicznej Ankary. Wszystkie dotychczasowe pewniki: stosunki z bliskowschodnimi sąsiadami, z Rosją, USA i NATO oraz z UE zostaną w sposób zasadniczy przekształcone.
Gulen, wróg numer jeden
Kryzys w stosunkach z Waszyngtonem widoczny jest już dziś. Erdogan za sprawcę nieudanego puczu uznał Fetullaha Gulena, muzułmańskiego myśliciela przebywającego od prawie 20 lat na dobrowolnym wygnaniu w USA. Gulen jest założycielem religijnego bractwa Hizmet (Służba), przypominającego nieco katolickie Opus Dei. Należą do niego setki tysięcy osób w Turcji i na całym świecie; członkowie mają za zadanie szerzyć nauczanie swego mistrza oraz dążyć do pokojowego przekształcenia społeczeństw, w których żyją, zgodnie z wartościami, które Gulenowi przyświecają.
Wartości te są konserwatywne i muzułmańskie, ale zarazem odrzucające przemoc, afirmujące demokrację i ład liberalny, otwarcie na inne religie i kultury oraz dialog z nimi. Gulen wielokrotnie i jednoznacznie potępiał islamistyczny terror oraz dążenie do zastąpienia cywilnego ustawodawstwa szariatem. W Turcji był jednak pod koniec lat 90. oskarżony o próbę obalenia świeckich rządów. Wyjechał wówczas, by uniknąć aresztowania, a później, in absentia, został oczyszczony z wszelkich zarzutów.
W tym samym niemal czasie co proces Gulena odbył się też proces Erdogana, oskarżonego o podżeganie do nietolerancji religijnej i skazanego w końcu na 10 miesięcy więzienia. W 2003 r. założona przez Erdogana Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) wygrała wybory parlamentarne, jej przywódca został premierem i odtąd, po kolejnych wygrywanych wyborach, sprawuje władzę nieprzerwanie – ostatnio jako prezydent. Przez pierwszych 10 lat jego rządów Gulen był jego najbliższym sojusznikiem. Wspólnie, w serii procesów w sprawach rzekomych wojskowych spisków pod kryptonimami "Ergenekon" i "Młot Pneumatyczny", w których aresztowano jedną trzecią tureckiej generalicji, złamali kręgosłup armii i zagnali ją z powrotem do koszar. Po raz pierwszy w nowożytnej historii kraju nad demokratycznie wybranymi cywilnymi rządami przestała wisieć stała groźba zamachu stanu. Dziś wiemy, że procesy te były w znacznym stopniu sfingowane.
Podporządkowawszy sobie armię, Erdogan postanowił złamać także potęgę Hizmetu. Ruch Gulena, bardzo obecny w aparacie państwowym, to nie tylko bractwo religijne. To także setki szkół w kraju i za granicą – od Tanzanii po Kambodżę – uczących na wysokim poziomie i przynoszących dochód. To banki, przedsiębiorstwa produkcyjne, rozgłośnie radiowe i telewizyjne, a także popularne gazety. Dla Erdogana, dążącego do rządów w stylu Putina, Gulen stał się Chodorkowskim. Nie mogąc aresztować jego samego, zaczął poważnie utrudniać życie jego przedsięwzięciom. Przywódca Hizmetu odpowiedział, inspirując poprzez swych ludzi ogromne śledztwo w sprawie korupcji władz.
Aresztowano ministrów rządu Erdogana, zarzuty usłyszał jego syn. Reakcja premiera była natychmiastowa: śledztwo nazwał spiskiem i kazał w odwecie aresztować setki zaangażowanych weń policjantów i prokuratorów; do procesów o korupcję nigdy nie doszło. Odtąd między Erdoganem a Gulenem toczy się walka na śmierć i życie.
Pucz jeszcze trwał, gdy prezydent, któremu w ostatniej chwili udało się uniknąć aresztowania przez spiskowców, oskarżył Gulena o jego przeprowadzenie. Przywódca Hizmetu w międzyczasie zdążył potępić pucz i kategorycznie zaprzeczył oskarżeniom. Istotnie nie wydaje się prawdopodobne, żeby miał swoich ludzi wśród generalicji – ostatniej ostoi kemalistowskiego świeckiego państwa, która politycznego islamu nienawidzi, zarówno w wydaniu Gulena, jak i Erdogana, a z nimi oboma ma swoje porachunki za sfingowane procesy. Nie ulega natomiast wątpliwości, że zmasowane aresztowania i zwolnienia z pracy po puczu przeprowadzono w oparciu o dawno przygotowane listy proskrypcyjne, a dotknięci nimi ludzie nie mają wiele wspólnego z samym zamachem, za to wiele z Gulenem.
Łatwość, z jaką Erdogan obrócił zamach na swoją korzyść, sprawiła, że liczni komentatorzy, w tym szanowany działacz na rzecz praw człowieka Cengiz Candar, wysunęli przypuszczenie, że to on sam go wyreżyserował. To też jednak nie wydaje się prawdopodobne, a groteskową nieskuteczność puczu należy raczej przypisać temu, że został przedwcześnie odkryty i zamachowcy musieli się spieszyć.
"Zakwestionowanie przyjaźni" z USA
Nie przeszkodziło to rządowi wystosować już w kilka dni później do USA formalnego wniosku o ekstradycję Gulena z oskarżenia o zamach. Co więcej, minister pracy w rządzie premiera Binalego Yildirima, Suleyman Soylu wręcz oskarżył USA o przygotowanie spisku; islamistyczna gazeta "Yeni Safak" dała zaś tytuł: "USA chciały zabić Erdogana!". Sekretarz stanu USA John Kerry, który wraz z licznymi przywódcami zachodnimi potępił zamach, odrzucił z oburzeniem te oskarżenia i wezwał Turcję, by przestrzegała zasad praworządności. Zapewnił jednocześnie, że ewentualny wniosek o ekstradycję zostanie wnikliwie rozpatrzony, choć wątpliwe, by mógł on zawierać dowody wystarczające dla amerykańskiego sądu, który wcześniej już raz taki wniosek odrzucił. Tyle tylko, że ponowne odrzucenie wniosku – jak stwierdził premier Yildirim – może doprowadzić do "zakwestionowania przyjaźni" między tymi państwami. Rzecznik prezydenta Ibrahim Kalin wyraził to bardziej dosadnie: – Jak udowodni, że jest niewinny, to go odeślemy.
Taki kryzys miałby daleko idące konsekwencje. Jedną trzecią nalotów na pozycje Daesz (akronim, którym nazywane jest tzw. Państwo Islamskie) w Syrii Amerykanie przeprowadzają z tureckiej bazy w Turcji, która została podczas walk z puczystami zablokowana. Turcja niechętnie włączyła się do kampanii przeciw islamistom, za głównych wrogów w Syrii upatrując kurdyjską YPG, a następnie reżim Baszara el-Asada (islamistów do niedawna wręcz wspomagała). Jeśli przyjaźń zostałaby zakwestionowana, baza mogłaby zostać dla USA zamknięta na dobre.
Sekretarz Kerry przypomniał także Turcji, że NATO jest oparte na standardach demokratycznych, dając do zrozumienia, że jeśli Turcja będzie je naruszać, jej członkostwo mogłoby być zagrożone. To błąd: gdy w 1967 r. wojsko przeprowadziło w Grecji zamach stanu, nikt Aten nie upominał, by przestrzegały natowskich standardów demokracji – a Turcja w końcu swój zamach udaremniła. Nie było też tak ostrych natowskich reakcji na poprzednie, udane tureckie zamachy stanu. Co więcej, NATO nie przetrwałoby ewentualnego wykluczenia Turcji. Ankara ma drugą co do liczby żołnierzy armię w Sojuszu Północnoatlantyckim, a w Incirlik składowanych jest ponad 50 amerykańskich bomb wodorowych B1, które stanowią trzon nuklearnego odstraszania NATO poza granicami USA. Publiczne upominanie może zaś Erdogana jedynie dodatkowo rozsierdzić, tym bardziej że on wie, iż ma mocne karty. A w sprawie Gulena turecki prezydent nie odpuści, cokolwiek by amerykański sąd postanowił. Z tego kryzysu stosunki Turcji z USA wyjdą nadszarpnięte, NATO zaś osłabione.
Napięte relacje z Unią Europejską
Jednak w kwestii NATO Zachód może liczyć przynajmniej na armię turecką, która – jakkolwiek by nie została politycznie osłabiona i poturbowana – ewentualnej groźbie wykluczenia z Sojuszu postawiłaby kategoryczne weto, zmuszając rząd do zmiany polityki. W stosunkach z UE jest natomiast inaczej: w członkostwo już nikt nad Bosforem nie wierzy i tylko mniejszość Turków go obecnie pragnie.
Pohukiwania europejskich przywódców, jak szefowej unijnej dyplomacji Frederiki Mogherini, która przestrzegła kraj przed "odejściem od praworządności", czy komisarza ds. rozszerzenia Unii Johannesa Hahna, który stwierdził, że represyjna reakcja władz na stłumiony pucz "jest właśnie tym, czegośmy się obawiali" Erdogan może więc puścić mimo uszu. Tym bardziej że posiada narzędzie presji na Brukselę: kurek z uchodźcami, który może odkręcić w każdej chwili. I zapewne to zrobi, gdy Unia potępi Ankarę za bezprecedensową falę represji po puczu lub też za prawie jawnie już zapowiedziane przywrócenie kary śmierci, która miałaby być do tego stosowana retroaktywnie: Gulena już się wiesza in effigie na tureckich placach.
Gdyby nawet Bruksela stchórzyła i zachowała wobec tureckiego zamordyzmu milczenie, nie będzie mogła nie odpowiedzieć na przesądzoną już niemal kwestię nadania syryjskim uchodźcom w Turcji tureckiego obywatelstwa. Erdogan chce to zrobić, bo liczy na ich głosy w wyborach. Ale setki tysięcy Syryjczyków z tureckimi paszportami oznaczać będą, że Unia nie będzie mogła wprowadzić obiecanego porozumienia o ruchu bezwizowym, a bez niego Ankara nie będzie respektować zobowiązania do przyjmowania uchodźców z powrotem na swoje terytorium. W stosunkach z Europą dojdzie do długotrwałego kryzysu, a ewentualne członkostwo można będzie między bajki włożyć – podobnie jak zobowiązania Ankary do solidarności z Unią.
Z Rosją przeciw Europie?
Wszystko to, rzecz jasna, to woda na młyn Rosji. Kryzys na linii Ankara – Waszyngton, osłabienie NATO i dalsze skonfliktowanie Unii (bo zapewne pojedyncze państwa będą próbowały na własną rękę porozumieć się z Ankarą) wzmacnia jej pozycję bez żadnego z jej strony wysiłku. Jest lepiej: dobiega końca okres fatalnych stosunków turecko-rosyjskich, ciągnący się od zestrzelenia w ubiegłym roku rosyjskiego bombowca, który podczas nalotu w Syrii zahaczył o turecką przestrzeń powietrzną.
Erdogan wygłosił bowiem niedawno oczekiwane przez Putina upokarzające przeprosiny, a piloci tureckiego myśliwca F-16, który zestrzelił rosyjską maszynę Su-24, wcześniej okrzyknięci bohaterami, teraz siedzą za domniemany udział w zamachu. Oba kraje mogą więc powrócić do przerwanej wówczas współpracy. Jak napisał wybitny rosyjski komentator Fiodor Łukjanow: "jedno łączy Rosję i Turcję – fakt, że są wielkimi mocarstwami połączonymi historycznie, kulturalnie i geograficznie z Europą, która ich nigdy nie uznała za swoich".
A skoro tak, to mogą współpracować przeciw niej.
Widać to będzie w pierwszym rzędzie w Syrii, gdzie Ankara do tej pory popierała wrogów rosyjskiego klienta – Asada, wspieranego też przez Iran. Jeszcze przed puczem Erdogan próbował otworzyć sobie, via Moskwa, kanał negocjacyjny z Damaszkiem. Teraz można oczekiwać, że oba państwa uznają zgodnie, iż lepszy Asad niż jego wrogowie; solidarność, jaką Iran od pierwszych chwil puczu okazał Erdoganowi, także popchnie Ankarę w tym kierunku. Ucierpią Amerykanie, ale przede wszystkim tureccy Kurdowie, których popierająca do tej pory Moskwa będzie gotowa dla dobrych stosunków z Turcją poświęcić. Zapewne też Amerykanie zechcą z nich zrezygnować, żeby choć trochę skompensować Erdoganowi gorzką pigułkę odmowy ekstradycji Gulena. Konsolidacja porozumienia Ankara–Moskwa–Teheran–Assad mogłaby wręcz położyć kres wojnie kosztem Syryjczyków, uciekających przed brutalną dyktaturą Damaszku. Ale o nich martwić się będzie już Bruksela, nie Ankara.
Taki bieg wypadków byłby klęską także dla Saudyjczyków. Oba państwa nadal rywalizują o prymat w świecie sunnickim, a uzależniony gospodarczo i politycznie od Rijadu Egipt pozostaje dla Erdogana, od obalenia islamistycznego prezydenta Mohammeda Mursiego, wrogiem. Jako niestały członek Rady Bezpieczeństwa ONZ Kair zawetował uchwałę potępiającą turecki zamach. Rada podejmuje uchwały jednomyślnie, a Kair nie godził się na nazwanie w niej rządu tureckiego "demokratycznie wybranym" – skoro Ankara nie uznaje za takowy rządu gen. Abd el-Fataha es-Sisiego. Kierujący się teraz wyłącznie kryterium osobistej wobec niego lojalności Erdogan uzna zapewne, że z saudyjskiego sojusznika, który nie potrafi przywołać do porządku swojego klienta, można zrezygnować. Tym bardziej że Rijad zwlekał z potępieniem puczu, aż upadł; to, że Saudyjczycy zatrzymali potem, na prośbę Ankary, tureckiego attache wojskowego podejrzanego o udział w spisku, może być dla Erdogana niewystarczające.
Wszystkże zaledwie trzy lata temu Erdogan pytał zdumionego Putina o możliwość przystąpienia Turcji do Organizacji Szanghajskiej. Może do tej perspektywy wrócić, a to wystarczyłoby, żeby zakwestionować cały obecny geopolityczny ład euroazjatycki.
Kilka lat temu Nicolas Sarkozy zapytał przytomnie, uzasadniając swój sprzeciw wobec perspektywy tureckiego członkostwa w Unii: – Czy naprawdę chcemy, żeby UE graniczyła z Iranem, Irakiem i Syrią?
Teraz pytanie brzmi raczej: czy UE będzie z Iranem, Irakiem i Syrią graniczyła na wschodniej, czy na zachodniej granicy Turcji? Bo zamiast buforem wobec bliskowschodniego chaosu i polityczną alternatywą wobec niego Turcja sama może stać się jego częścią. Grozi to i Turcji, i Unii.