Morskie fale pochłaniające całe miasto, tsunami, trzęsienia ziemi i potężne sztormy. Bałtyk nie zawsze był tak spokojnym morzem jak obecnie. "Wzdłuż pomorskich brzegów morskich było słychać toczący się grzmot, a na ląd wyrzucane są nieżywe lub na wpół żywe ryby morskie i przybrzeżne. Żeglujący mieszkańcy Wybrzeża nazywają to znane im zjawisko morskim niedźwiedziem" – pisał kronikarz. Jego "pomruk" zwiastował nadchodzącą katastrofę.
Bałtyk wielokrotnie z potężną siłą atakował ląd. Niektóre z tych zjawisk dzisiaj znamy już tylko z telewizji. Tsunami wydaje się nam odległe, zdarza się gdzieś w Azji. Jednak w czasach historycznych przynajmniej trzy razy niszczyło miasta i osady na południowym wybrzeżu Bałtyku.
Były też inne katastrofy. Po nich w morskich głębinach ginęły całe miasta. Tylko w legendach przetrwała pamięć o Winecie – "największym mieście ówczesnej Europy". Skryły je morskie fale, miało się to stać około 830 roku.
Słowiańska Atlantyda
"Tam gdzie w morzu Odra znika i swój kończy bieg szlachetni ludzie morski gród warowny wznieśli, co niejeden przetrwał wiek".
Wineta to legendarny gród średniowieczny z portem oraz latarnią morską u ujścia Odry. Według podań była opasana potężnym murem obronnym, z którego wyrastało 12 wież, 12 bram i 12 dróg – każda zaś miała prowadzić w inną stronę świata. "Wewnątrz grodu znajdowały się domy budowane z granitu, które pokrywała pozłocista blacha. Ta w promieniach słońca biła w oczy łuną blasków, a ulice wykładane dębowymi tarcicami wypełniał wielojęzyczny tłum kupców z różnych krajów" – pisał Stanisław Świrko w zbiorze "W krainie Gryfitów. Podania, legendy i baśnie Pomorza Zachodniego".
Wineta, jako duży ośrodek handlowy, pojawia się w kronikach Ibrahima ibn Jakuba z X w. oraz w późniejszych zapiskach Adama z Bremy. Ten pod względem bogactwa porównuje gród do Konstantynopola. Zwraca również uwagę, że prowadzone przez mieszkańców kramy wypełniały niespotykane towary. Z relacji kronikarza z Bremy wynika, że ziemie te zamieszkiwały najróżniejsze nacje – od Greków po Wenedów, Słowian i Sasów. Bramy grodu miały być otwarte dla każdego.
"W Winecie nie wszystko dobrze się dzieje — złoto i dobrobyt psują ludzi i wbijają ich w pychę i samolubstwo, nie dbają oni o obronę kraju, powierzają ją obcym przybyszom opłacanym srebrem"
z legendy o słowiańskiej Atlantydzie
Wokół słowiańskiej Atlantydy narosło wiele legend. Zgodnie z nimi bogaty gród najpierw zaatakowała flota Danów. Tymczasem mieszkańcy, zamiast go bronić, skupiali się na swoim dobytku. Samolubni i pyszałkowaci woleli podzielić się srebrem z wrogimi przybyszami niż stanąć w obronie osieroconego przez władcę grodu. Dlatego jego córka poprosiła o pomoc opiekuńczą rusałkę.
"Ledwie pobrzmiały ostatnie słowa zaklęcia, burza rozpętała się nad Winetą, a oślepiające zygzaki i pioruny raz po raz biły w szturmujące miast gromady Danów. Straszliwy wicher, niby ogromna trąba spiżowa zatoczył okrąg ponad Zalewem Odrzańskim, Wolinem i Uznamem" – czytamy w legendzie spisanej przez Stanisława Świrko.
Fale morskie rozprawiły się z Danami, ale nie oszczędziły Winety. Woda wdarła się do "gardziela rzeki Dźwiny" i zalała wszystko. Od tej pory w miejscu, w którym rozpościerała się piękna Wineta, znajduje się zatoka. "Tak zginęła Wineta, sławny gród słowiański, o którym kroniki wielu narodów pisały od lat tysiąca bez mała. O którym poeci i skaldowie układali przez wieki pieśni rycerskie, sagi i poematy".
"To tęsknota za tym, co utracone"
Wielu badaczy próbowało ustalić, czy "największy gród ówczesnej Europy" istniał naprawdę, czy też tylko w opowieściach przekazywanych z dziada pradziada. Wolin, Uznam, Ruden, a może jedna z okolicznych mielizn – wskazywano co najmniej kilka miejsc, w których miało się znajdować zatopione miasto.
– Legenda o Winecie jest przepiękną historią, która powstawała przez wieki i z czasem była ubogacana. Moim zdaniem to pewnego rodzaju projekcja wielu różnych wydarzeń, które we wczesnym średniowieczu miały miejsce na wybrzeżu. Zebrano je w całość, bo tęskniono za tym, co utracone. Legenda Winety to wspomnienie wydarzeń naturalnych (sztormów) i historycznych (najazdy Duńczyków) – mówi dr Andrzej Piotrowski z Państwowego Instytutu Geologicznego w Szczecinie.
W każdej legendzie jest jednak ziarnko prawdy. Nie da się wykluczyć, że u ujścia Odry rzeczywiście powstało duże miasto. Informacje o najazdach Danów też znajdują swoje uzasadnienie w historii.
– Wyspy duńskie są naprawdę blisko, więc żeglarze stamtąd mogli tu przypływać w celach handlowych. Zazwyczaj nawiązywali dobre relacje kupieckie, ale dochodziło także do konfliktów zbrojnych – opowiada dr Piotrowski.
A co z rzekomym bogactwem, które miało dorównywać temu z Konstantynopola? – To przesadzone informacje, które ubogacają tę historię. W niektórych przekazach pojawiały się nawet informacje o złotych dachach, o kruszcach, które dla każdego miały być na wyciągnięcie ręki – dodaje dr Piotrowski.
Pochłonięcie Winety przez Bałtyk jako kara dla grzesznego ludu to już element legendarny. Gród rzeczywiście mógł zniknąć w morskich otchłaniach, ale to zupełnie naturalne zjawisko, które jest spowodowane nieustannym napieraniem Bałtyku.
– Ten proces trwa cały czas. Czasem jest powolny, a innym razem gwałtowny. Niejednokrotnie woda zabierała całą osadę w jednym wydarzeniu sztormowym – tłumaczy dr Piotrowski.
Darłowo w objęciach wielkiej fali
"Ósmego dnia po Narodzinach Maryi, roku 1497, w piątek w południe, zerwał się sztorm z północnego-zachodu i trwał do późnego wieczora wywołując powódź".
Kronikarze rozpisywali się o wielkiej fali, która w XV w. zniszczyła Darłowo, Darłówek oraz Kołobrzeg. Z ówczesnych przekazów wiadomo, że całkowicie zniszczone zostały nabrzeża portowe w Darłówku, co doprowadziło do paraliżu handlu. Ucierpiały też domostwa, które rozmyła woda. Nie uchowała się zwierzyna. Niszczycielska fala naniosła też piasku do rzeczki Lutowej, która łączy Wieprzę z jeziorem Kopań.
Cztery cumujące w porcie statki, w tym duży Kreyer, zostały wyrzucone na ląd. Jeden koło Żukowa Morskiego, dwa koło klasztoru kartuzów, jeden aż w pobliżu kaplicy św. Gertrudy. W klasztorze (znajdował się na nizinnych obszarach tuż za murami Darłowa - przyp. red.) woda stała w krużgankach i w kościele do wysokości ołtarzy. (…) Sad mnichów został zniszczony, a ich piwo i wino zepsute tak, że nikt nie chciał go pić. W ogrodach przed miastem po spłynięciu wody znaleziono wiele ryb, a kapusta dostała od słonej wody słonawego posmaku"
relacja zakonnika
Straty nie ominęły też sąsiednich miejscowości. W Żukowie Morskim utonęło kilka osób. Woda zalała okoliczne spichlerze i przewróciła wiatrak we wsi Krupy. Jak pisał zakonnik, runęło również przedbramie Bramy Wieprzańskiej.
To nie zwykły sztorm, to już tsunami
To, co nasi pradziadowie nazywali wielką falą, w rzeczywistości było katastrofalnym zalewem wód słonych, którego skutki są podobne do tsunami. Skąd przekonanie, że to nie zwykły sztorm?
– W trakcie typowego sztormu fale utraciłyby energię, uderzając już o brzeg. W tym przypadku mamy do czynienia z falą, która z wielkim impetem wdarła się wgłąb lądu i wniosła piasek z rozmytej wydmy nadmorskiej. Potwierdzają to nie tylko zapisy z kronik, ale też badania geologiczne – zapewnia dr Piotrowski, który znalazł osady piaszczyste naniesione wówczas daleko w głąb lądu przez morze.
Najwięcej śladów tsunami odkrył w okolicach oddzielonego od morza jedynie mierzeją jeziora Kopań. Morskie fale wdarły się blisko 1,5 km w głąb lądu.
– To wydarzenie sztormowe z 1497 r. wystąpiło na południowym brzegu Morza Bałtyckiego od Królewca po Lubekę. Najwięcej mówi się o Darłowie, bo byli tam mnisi z klasztoru kartuzów, którzy potrafili pisać i uwiecznili tą historię. Wydaje mi się, że ten ekstremalny zalew wód słonych mógł być największym w tej części morza – mówi dr Piotrowski.
Przyczyny opisywanego zjawiska nie są znane. Według jednej z hipotez mogły nią być silne trzęsienia ziemi w okolicach Skandynawii, które doprowadziły do gwałtownego osuwania się dna Bałtyku, czego efektem była eksplozja metanu uwięzionego w warstwach tworzących dno.
"W Kościele, pleban i burmistrz, ogarnięci wielkim strachem, ślubowali każdego roku w owym dniu, świętować po uroczystym nabożeństwie i ku chwale Boga, Najświętszej Maryi i wszystkich świętych, przejść z procesją wokół miasta, przy czym rada miała nieść ufundowaną piękną świecę woskową i rozdzielać jałmużnę".
Tę tradycję wznowiono w Darłowie ponad 20 lat temu. Co roku 16 września mieszkańcy Darłowa biorą udział w pokutnym nabożeństwie, które upamiętnia te wydarzenia.
Stara Łeba – słowiańskie Pompeje
Żywioły nie oszczędziły też małej osady rybackiej, która w 1358 r. otrzymała od Krzyżaków prawa miejskie. Mieszkańcy Łeby początkowo osiedlili się na jej zachodnim wybrzeżu. Wkrótce ich plany pokrzyżowały siły natury. Ze względu na położenie miasteczko często nawiedzały sztormy, powodzie, a niekiedy i burze piaskowe.
Symboliczną datą zniszczenia miasta jest rok 1558, kiedy to kolejny potężny sztorm zniszczył port i domy. Cofająca się woda przesunęła też koryto rzeki Łeby – i to nawet o 1,5 km. Wówczas większość łebian postanowiła się przenieść na wschodnie wybrzeże. Ci, którzy zostali, nie zagrzali miejsca długo. Niespełna 12 lat temu przyszedł kolejny potężny sztorm. Miasto opustoszało, a miejsce, w którym znajdowała się tzw. Stara Łeba, zasypały ruchome wydmy. Teraz średniowieczne miasto przykryte jest kilkumetrową warstwą piasku.
Jedną z pozostałości po działalności osadników są ruiny kościoła św. Mikołaja, który częściowo rozebrano, by wykorzystać surowiec przy budowie nowych domów.
Badania sondażowe w Łebie:
Śladów zasypanej Starej Łeby szukali we wrześniu 2015 r. archeolodzy. Podczas badań sondażowych naukowcy wzięli pod lupę 50 m kw. tuż przy ruinach kościoła św. Mikołaja. Wykop założono w takim miejscu, by potwierdzić, jak rozplanowana była budowla. Do tej pory nie było do końca pewne, jaką częścią kościoła jest ta zachowana ściana. – Podejrzewamy, że świątynia mogła być już na obrzeżach Starej Łeby. Odsłoniliśmy fragment narożnika kościoła oraz fragmenty posadzki. Dotarliśmy również do pochówków – opowiada Patryk Muntowski, kierownik badań.
Choć prace mają głównie na celu zabezpieczenie ruin kościoła, naukowcy wierzą, że to "rozwojowe działania", które pozwolą lepiej poznać historię Starej Łeby i odtworzyć jej losy.
"Niedźwiedź morski" znowu atakuje
„Bałtyk posiada także często swoją własną pogodę, która z pogodą lądową nie ma związku; czasami jednakże tylko rzadko, występuje podwodna burza".
Takie podwodne "wzburzenie" Bałtyku w Mrzeżynie opisał w 1757 r. Brueggemann. Kronikarz twierdził, że tego dnia nic nie zapowiadało nadejście wielkiej fali. Morze było spokojne, świeciło słońce, grzechem byłoby narzekać na taką pogodę. Z głębin dało się za to usłyszeć coraz głośniejsze pomrukiwanie, które przypominało dźwięki wydawane przez niedźwiedzia.
Wzdłuż pomorskich brzegów morskich było słychać toczący się grzmot, a na ląd wyrzucane są nieżywe lub na wpół żywe ryby morskie i przybrzeżne. Żeglujący mieszkańcy wybrzeża nazywają to znane im zjawisko „Niedźwiedź Morski”. Tak było np. 3 kwietnia 1757 r. około południa przy spokojnej i jasnej pogodzie, brzeg Bałtyku koło Trzebiatowa nad Regą stał się nagle tak wzburzony, że wysokie fale zerwały duży prom zacumowany w porcie i przeniosły daleko na ląd
pisał Brueggemann
Fala mogła mieć nawet 3 metry. Według przekazów kronikarza pojawiła się trzy razy i nagle zniknęła. Czy głośne pomrukiwanie było odgłosem potwora z głębin? Z pewnością nie.
– Mogło to być tak zwane meteotsunami, które powstaje, gdy nad morzem z dużą prędkością przechodzi bardzo głęboki niż atmosferyczny. To udokumentowane zjawisko w wielu rejonach świata. Ostatnio wystąpiło u wybrzeży Finlandii i Estonii, gdzie fala osiągnęła wysokość 1 m. Naukowcy z tych krajów, uwzględniając nasze spostrzeżenia z polskiego wybrzeża Morza Bałtyckiego (projekt Narodowego Centrum Nauki prowadzony przez pracowników Państwowego Instytutu Geologicznego – Państwowego Instytutu Badawczego ze Szczecina i Gdańska i Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu), określili to zjawisko właśnie jako meteotsunami – wyjaśnia dr Piotrowski.
Naukowcy nie wykluczają też trzęsienia ziemi czy niestabilności osadów w dnie Morza Bałtyckiego, jednak wymaga to prowadzenia badań w tym obszarze.
W XVIII w. na południowym wybrzeżu Morza Bałtyckiego wystąpiło jeszcze kilka niszczących sztormów, ale były też przynajmniej dwa przypadki zjawiska "niedźwiedzia morskiego" przy spokojnym stanie morza i atmosfery, m.in. 1 marca 1779 r.
Zatrzęsła się ziemia
Niespokojna natura "nie śpi" i wciąż o sobie przypomina. Niespełna 12 lat temu, 21 września 2004 r. na polskim wybrzeżu można było odczuć dwa dość silne wstrząsy sejsmiczne. Pierwszy nastąpił tuż po godz. 13, a jego magnitudę szacowano nawet na 5 w skali Richtera. Po raz drugi ziemia zatrzęsła się o godz. 15.32.
Jak twierdzą naukowcy, epicentrum znajdowało się wówczas na lądzie, między miejscowościami Swietłogorsk oraz Primorje w Obwodzie Kaliningradzkim. To właśnie tam doszło do największych zniszczeń. 20 osób zostało rannych, a jedna zmarła na atak serca. Uszkodzonych było 2 tys. budynków.
Ucierpiała głównie stara poniemiecka zabudowa. Zazwyczaj chodziło o zawalone kominy czy osuwające się dachówki. Media szybko obiegły zdjęcia, na których widać m.in. obsunięcia ziemi przy tamtejszych torach kolejowych. Jak podaje "Czasopismo Techniczne" Politechniki Krakowskiej, głębokość niektórych osuwisk sięgała nawet 15 m.
W Polsce wstrząsy odczuwalne były na Suwalszczyźnie, Warmii i Mazurach oraz na Pomorzu. Największe szkody wyrządziły w okolicach Suwałk. W 23 miejscowościach uszkodzonych było nawet 100 budynków, wśród nich szkoła podstawowa czy Centrum Edukacji Nauczycieli.
Dno Bałtyku zatrzęsło się natomiast 18 kwietnia 2009 roku, na szczęście niegroźnie. U ujścia Zatoki Fińskiej do Zatoki Botnickiej zarejestrowano dokładnie cztery wstrząsy, o magnitudzie od 1,75 do 2,2 w skali Richtera.
Kolejne, już nieco silniejsze (3,9 stopnia) trzęsienie miało miejsce 26 maja 2009 r. Zostało zarejestrowane przez Centrum Sejsmologiczne Europejsko-Śródziemnomorskie. Epicentrum znajdowało się na dnie Bałtyku, 69 km na północ od Ustki i 123 km na północny zachód od Gdyni.
Tsunami w wizjach jasnowidzek
Wiosną 2009 r. ożyła też wizja tsunami na Bałtyku. Wszystko za sprawą dwóch jasnowidzek z Łodzi, które "odebrały wizję dotyczącą wybrzeża". Przerażone wielką falą, która miała zagrozić Ustce i Kołobrzegowi, postanowiły poinformować zawczasu władze miasta i media – głównie tabloidy. Temat szybko podchwyciły też największe stacje telewizyjne w Polsce.
– Jestem pewna swojej wizji, dlatego wysłałam faks, żeby ostrzec ludność – twierdziła jedna z wizjonerek.
Samorządowcy potraktowali te groźby z przymrużeniem oka, ale nikt ich nie zbagatelizował. Kopie faksu trafiły do wydziałów bezpieczeństwa i zarządzania kryzysowego. Ostatecznie tsunami pozostało tylko w wizjach mieszkanek Łodzi, a dwa trzęsienia ziemi na dnie Bałtyku były tak słabe, że ich skutków nikt nie odczuł. Morskie fale okazały się tylko nieznacznie większe niż normalnie.
Ocieplenie klimatu podniesie poziom Bałtyku
Teraz Bałtyk wydaje się spokojny. Wciąż jednak zabiera fragmenty lądu, według różnych szacunków nawet od 0,7 do 1 m rocznie. Przykładem tego, jak głęboko wdziera się w ląd, są ruiny kościoła w Trzęsaczu (woj. zachodniopomorskie).
Świątynia została wybudowana pośrodku wsi na przełomie XIV i XV wieku, w odległości prawie 2 km od morza. Ostatnie nabożeństwo odprawiono w niej 2 marca 1874 r. Wtedy morze już "podchodziło pod kościół". W 1901 r. zawaliła się pierwsza jego część. Dziś pozostał jedynie fragment południowej ściany. W latach 2001-2002 przeprowadzono intensywne prace nad zabezpieczeniem ruin przed sztormami. Jest to jedyna tego typu atrakcja turystyczna w Europie.
Ocieplenie klimatu powoduje, że poziom wody w Bałtyku wzrośnie niemal dwa razy bardziej niż wskazywany w prognozach globalnych.
– To oznacza, że do końca XXI w. poziom Bałtyku może być wyższy o 30-80 cm od obecnego – poinformował PAP dr Tomasz Łabuz z Wydziału Nauk o Ziemi Uniwersytetu Szczecińskiego, zaangażowany w powstanie raportu "Second Assessment of Climate Change for the Baltic Sea Basin", opublikowanego w 2015 r.
Zmiany na południowym wybrzeżu Bałtyku są związane z "drugim potopem szwedzkim". Po ustąpieniu lodowca Półwysep Skandynawski ciągle się wypiętrza (stąd sporadyczne trzęsienia ziemi), a Bałtyk przelewa się na południową stronę. Co roku jego poziom na południowym wybrzeżu podnosi się średnio o 5 mm, czyli znacznie szybciej od średniej światowej, która w ostatnich latach wynosi 3,2 mm na rok (dwa razy więcej niż jeszcze pół wieku temu)
Bałtyk wdziera się na polskie wybrzeże
Na tak duży wzrost nakładają się geologiczne procesy związane ze wznoszeniem i osiadaniem Ziemi, dlatego – zdaniem naukowców – w praktyce nie doświadczymy aż tak ogromnej zmiany.
Dr Łabuz dodał, że podobne jak Polska straty lądu notuje całe południowe wybrzeże Bałtyku: Niemcy, Obwód Kaliningradzki, Litwa i Łotwa. – Ma to związek nie tylko z podnoszeniem się wód, ale też z obniżaniem się ziemi. Od północnego krańca Danii przez Estonię i dalej na północ notuje się natomiast przyrost lądu. Tam zagrożenia są mniejsze, ponieważ trwa wypiętrzanie się Skandynawii, powiększają się wyspy leżące u wybrzeży Finlandii czy Szwecji – dodał.
Niektórzy naukowcy głoszą śmielsze tezy. Kilka lat temu Finowie ostrzegali przed stopniowym wzrostem poziomu wód Morza Bałtyckiego. Według nich może się on podnieść w ciągu kilkudziesięciu lat od 50 cm nawet do 3 m. – Będzie to zależeć od wielu czynników, w tym kierunku wiatru, siły i liczby sztormów. Eksperci uważają, że fakt wzrostu poziomu morza trzeba brać już teraz pod uwagę przy planowaniu przestrzennym w rejonach nadmorskich.
Najbardziej katastroficzną wizję przedstawił jednak niemiecki klimatolog prof. Anders Levermann. Według niego globalne ocieplenie może spowodować wzrost poziomu Morza Bałtyckiego aż o 13 m do końca stulecia. To oznacza, że zniknąć mogą m.in. Świnoujście, Mielno, Darłowo czy Łeba, a z Półwyspu Helskiego czy Mierzei Wiślanej zostaną jedynie niewielkie wyspy. Pod wodą znalazłyby się całe Żuławy. Zagrożone byłoby w takiej sytuacji nawet Trójmiasto.