Rosja może się równać z USA tylko w jednej dziedzinie – wielkości atomowego arsenału. Władimirowi Putinowi nie pozostaje żaden inny argument w relacjach z Zachodem, regularnie sięga więc po nuklearne groźby. Ta strategia składa się z trzech elementów: koncepcji tzw. deeskalacji, doktryny Patruszewa oraz regularnych kontrolowanych przecieków o rzekomej superbroni Rosji.
Putin ze straszenia bronią atomową uczynił jeden z instrumentów swojej polityki. Każda mniej czy bardziej zawoalowana groźba, każdy przeciek o atomowej Wunderwaffe Rosji mają miejsce w starannie zaplanowanym momencie, wpisując się w bieżące polityczne gry Kremla.
Na ogół to element psychologicznego nacisku, jak choćby w listopadzie 2015 r. – gdy Putin rozmawiał z uczestnikami szczytu G-20 w Antalyi, z nowego okrętu podwodnego Władimir Monomach odpalono testowo dwa międzykontynentalne pociski balistyczne Buława. Podobny test przeprowadzono też w czasie rokowań w Mińsku w lutym 2015 r.
Co oznaczają takie pogróżki? Czy Putin faktycznie mógłby zdecydować się na użycie broni atomowej, a jeśli tak, to w jakiej skali?
"Deeskalacja" po rosyjsku
Gdyby dziś doszło do wojny Rosji z NATO tylko przy użyciu środków konwencjonalnych (czołgi, artyleria itp.), Rosja taką wojnę przegrałaby bezdyskusyjnie. Dlatego w doktrynie wojennej za czasów Putina zastrzeżono możliwość "ograniczonego ataku jądrowego w razie zmasowanego konwencjonalnego ataku przekraczającego zdolności obronne Rosji".
Pytanie, kiedy uznać, że ten "konwencjonalny atak przekracza zdolności obronne Rosji"? Początkowo zapis warunkujący użycie broni atomowej brzmiał: "w sytuacjach krytycznych dla bezpieczeństwa narodowego" – co było definicją dość szeroko umożliwiającą sięgnięcie po atom. W 2010 r., w ramach modyfikacji doktryny, pojawiło się nowe sformułowanie: "gdy istnienie państwa jest zagrożone", co faktycznie zawęża możliwość użycia broni jądrowej.
Rosjanie przewrotnie nazwali opcję użycia broni atomowej przeciwko mającemu konwencjonalną przewagę przeciwnikowi koncepcją "deeskalacji". Przewiduje ona, iż pociski rakietowe krótkiego i średniego zasięgu mają być tym środkiem, który zatrzyma potencjalną ofensywę wroga. Koncepcja "deeskalacji" ma być przede wszystkim narzędziem szantażowania USA i NATO. Zachód powinien się bać, że w razie zbyt dużego zaangażowania militarnego przeciwko interesom rosyjskim (choćby na Ukrainie) Putin może dokonać jednego czy dwóch uderzeń atomowych w Europie Wschodniej i Środkowej.
Rosyjski przywódca może użyć atomowego szantażu wobec Zachodu w przyszłości, atakując członka NATO, np. Estonię. Na taki scenariusz wskazywał swego czasu rosyjski politolog Andriej Piontkowski. Twierdził on, że prezydent Rosji nie zawaha się przed punktowymi uderzeniami atomowymi, gdyby Zachód chciał przyjść z wojskową pomocą Estonii. A wtedy – jak zapewnia politolog – Zachód nie zechce "umierać za Narwę" (miasto na granicy Estonii i Rosji – red.).
Doktryna Patruszewa
Jedną z najpotężniejszych postaci w putinowskim systemie władzy jest Nikołaj Patruszew. To były wieloletni szef FSB, człowiek, który o brudnych sekretach Putina i całej jego ekipy wie chyba najwięcej. 14 października 2014 r. na łamach gazety "Izwiestija" obecny sekretarz Rady Bezpieczeństwa FR opublikował artykuł, w którym zasugerował, że Rosja może użyć broni jądrowej w konflikcie lokalnym lub regionalnym. Od tamtej pory zwykło się mówić o "doktrynie Patruszewa", zgodnie z którą jawny atomowy szantaż stał się jednym z centralnych instrumentów rosyjskiej polityki zagranicznej.
Zresztą bronią atomową Rosjanie zaczęli straszyć na długo przed aneksją Krymu i zaostrzeniem stosunków z Zachodem. Gdy w 2008 r. Polska i USA zawarły umowę ws. tarczy antyrakietowej, gen. Anatolij Nogowicyn niemal natychmiast ostrzegł Warszawę, że w ten sposób wystawia się ona na atak jądrowy. Trzy lata później gen. Nikołaj Makarow w Dumie mówił, że "w pewnych okolicznościach lokalne i regionalne konflikty zbrojne mogą przerodzić się w wojnę na dużą skalę, możliwe że nawet z użyciem broni atomowej". Latem 2014 r. polityk, którego przedstawiać nie trzeba, Władimir Żyrinowski stwierdził: – Los krajów bałtyckich i Polski jest przesądzony. Zostaną zmiecione. Nic tam nie pozostanie.
Taktyczną bronią atomową Rosjanie mieli grozić też ("nieoficjalnymi kanałami" – min. obrony W. Hełetej) Ukrainie. Wiosną 2015 r. zaś z Moskwy popłynęły sygnały, że broń jądrowa może trafić na Krym. Jesienią 2015 r. Putin w czasie spotkania z ministrem obrony Siergiejem Szojgu stwierdził, że ma nadzieję, iż "w walce z terrorystami nie trzeba będzie użyć broni jądrowej". Uwaga, niby przypadkowa, padła podczas oceny precyzyjnych środków rażenia użytych przeciwko celom w Syrii (m.in. pociski Kalibr).
Psychologiczna wojna
Rosjanie chcą zastraszyć Amerykanów, a dokładniej ich prezydenta, który nie słynie ze szczególnie twardych poglądów ws. bezpieczeństwa. Moskwa chce doprowadzić do sytuacji, w której USA będą bały się zareagować militarnie na ewentualny atak rosyjski na ich sojuszników.
To nie przypadek, że Rosjanie grożą atomem nie potencjalnym ofiarom w swym sąsiedztwie, ale właśnie odległej Ameryce. To Stany Zjednoczone są celem podczas ćwiczeń strategicznych sił rakietowych, gdy symuluje się odpalanie pocisków z głowicami nuklearnymi z lądu, powietrza i wody. Od kilku lat Rosjanie prowokują też Amerykanów swoimi bombowcami strategicznymi – choćby podczas ostatniego szczytu NATO w Newport, gdy dwa Tu-95MC ćwiczyły ataki rakietowe na cele w USA.
Najważniejszym punktem strategii jądrowego zastraszania jest jednak twierdzenie, że Rosja posiada możliwości pokonania amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Nie ma dowodu na to, że tak rzeczywiście jest. Raczej można mówić o blefie – na co wskazuje choćby sposób, w jaki Rosjanie o tym mówią.
W lipcu 2015 r. w Moskwie oficjalnie potwierdzono istnienie tajnego Projektu 4202, w ramach którego podobno pracuje się nad ponaddźwiękowym obiektem powietrznym zdolnym przełamać obronę rakietową. Źródła w resorcie obrony, po cichu rzecz jasna, mówią, że to jest właśnie ta odpowiedź na amerykańską tarczę, o której już nie raz wspominał Putin. Z kontrolowanych przecieków wynika, że eksperymentalną wersję pojazdu testowano już w lutym 2015 r. na kosmodromie Bajkonur. Co w tym wszystkim najważniejsze – ten nowy obiekt ma być podobno zdolny przenosić głowicę jądrową.
Częścią propagandowej kampanii budującej wizerunek rosyjskiej potęgi atomowej są też doniesienia o konstruowaniu największej pod względem siły bomby jądrowej (150 megaton) nazywanej "car-bombą" lub "Carem bomb". Zaś "Rossijskaja Gazieta", organ prasowy rządu, niedawno donosiła o nowej superbroni – "bombie kobaltowej", która miałyby powodować zniszczenia nieporównywalne z żadną inną znaną bronią niekonwencjonalną.
W listopadzie Rosjanie w ostatniej chwili odwołali demonstrację nowych rakiet balistycznych RS-26 Rubież dla międzynarodowych inspektorów, w tym tych z USA. Jest praktycznie pewne, że za odwołaniem inspekcji nie kryły się problemy techniczne pocisku. Spekulowano, że Rosjanie obawiali się wykrycia czegoś, co by świadczyło o naruszeniu przez nich traktatów międzynarodowych. Ale może istnieć też inne tłumaczenie: Rosjanie próbują wzbudzić niepokój Amerykanów, sugerując, że mają jakiegoś asa w rękawie. Od dawna zresztą nowy pocisk określają "superrakietą".
Dowodów na to, że Rosja ma środek zdolny przełamać tarczę antyrakietową, nie ma. Nie przeszkodziło to jednak dowódcy Strategicznych Sił Rakietowych gen. Siergiejowi Karakajewowi stwierdzić 16 grudnia 2015 r., że amerykański "antyrakietowy system obrony rozmieszczany obecnie nie jest zdolny oprzeć się potężnej salwie jednostki strategicznych sił rakietowych".
Teatr w Soczi
Doskonałą ilustracją strategii atomowego blefu Putina było trzydniowe spotkanie ws. polityki obronnej i perspektyw przemysłu zbrojeniowego w Soczi (9-11 listopada 2015). Oczywiście było ono tajne, lecz przemówienia prezydenta otwierające obrady każdego dnia dziennikarze mogli rejestrować – co stanowiło odstępstwo od dotychczasowej reguły (zwykle na takich spotkaniach to kremlowska kamera rejestruje wystąpienie prezydenta, a potem przekazuje je, ocenzurowane, mediom).
W drugim dniu Putin ostro krytykował USA za budowę tarczy antyrakietowej, której "głównym celem jest militarne uzyskanie przewagi nad Rosją". Zapowiedział, że Moskwa odpowie "wzmocnieniem nuklearnych ofensywnych sił strategicznych, które muszą być zdolne do pokonania dowolnej tarczy". Znów wspomniał też o jakiejś tajemniczej "zaawansowanej strategicznej broni jądrowej". Po takim wstępie to, co wydarzyło się następnego dnia, musiało idealnie trafić w oczekiwania Kremla. Tak idealnie, że aż trudno uwierzyć, że było to przypadkowe.
W pewnym momencie operator kamery kręcący otwierające obrady przemówienie Putina postanowił zrobić "przebitkę" zbliżeniem na ręce oficera. Problem w tym, co ten oficer miał w rękach. Ujęcie zostało pokazane tego samego dnia w największych telewizjach: państwowym Kanale Pierwszym i gazpromowskiej NTW, na dodatek bez kolaudacji Kremla. Rzecznik oczywiście niezwykle ubolewał z tego powodu. – Tajne dane faktycznie znalazły się w obiektywie kamery. To nie może się nigdy więcej zdarzyć – stwierdził Dmitrij Pieskow.
Design of new Russian nuclear submarine drone ”Status-6” accidentally (?) leaked on TV. https://t.co/oq4zWelbt1#dohpic.twitter.com/ToPAKKM2PK
— Carl Göran Lindgren (@yooran) listopad 12, 2015
Duża karta papieru widoczna na nagraniu zawierała dane o potężnym podwodnym bezzałogowcu, napędzanym atomową energią, mającym formę torpedy. W Pentagonie projekt znany jest pod nazwą Kanion. Prędkość i głębokość zanurzenia tego drona ma pozwolić spenetrowanie amerykańskiej obrony przeciwko okrętom podwodnym i zdetonować ładunek atomowy w pobliżu wybrzeży USA. To miałoby wywołać gigantyczne radioaktywne tsunami, które zniszczyłoby i skaziło duże fragmenty gęsto zaludnionego wybrzeża USA.
DRUGIE ŻYCIE TAJEMNICZEJ ATOMOWEJ TORPEDY
Projekt Status-6 to przede wszystkim narzędzie odstraszania, a właściwie zastraszania USA i ich sojuszników, przeciek zaś był kontrolowany. Ostra reakcja Pieskowa miała jedynie uwiarygodnić intrygę. Tak naprawdę Status-6 może nigdy nie wejść do służby – jego militarna skuteczność jest wątpliwa, a cena produkcji wysoka. Projekt "Torpedy Dnia Ostatniego", jak się czasem określa tę broń, ma wątpliwe uzasadnienie praktyczne – twierdzi rosyjski ekspert Paweł Felgenhauer.
Bać się czy nie bać?
Mocne akcenty atomowego szantażu w polityce Kremla nie powinny dziwić. Wszak to nikt inny jak Władimir Putin w artykule zatytułowanym "Być silnym" na łamach "Foreign Policy" jeszcze w lutym 2012 r. pisał: "W żadnych okolicznościach nie poddamy naszej zdolności strategicznego odstraszania. W rzeczy samej wzmocnimy ją". Kiedy kilka miesięcy później wrócił na Kreml, zaczął realizować te zapowiedzi.
Gdy przywódca mocarstwa atomowego zaczyna grozić użyciem broni jądrowej dla uzyskania pewnych lokalnych korzyści geopolitycznych, są tylko dwa możliwe wytłumaczenia takiego zachowania. Albo jest fanatykiem naprawdę gotowym to zrobić, albo graczem-ryzykantem liczącym na to, że rywale się poddadzą
Andriej Piontkowski
– Gdy przywódca mocarstwa atomowego zaczyna grozić użyciem broni jądrowej dla uzyskania pewnych lokalnych korzyści geopolitycznych, są tylko dwa możliwe wytłumaczenia takiego zachowania. Albo jest fanatykiem naprawdę gotowym to zrobić, albo graczem-ryzykantem liczącym na to, że rywale się poddadzą – uważa wspomniany już Andriej Piontkowski. Jego zdaniem Putin jest niemal na pewno tym drugim, "szantażystą, który grozi użyciem broni nuklearnej, kalkulując, że druga strona, nawet jeśli ma arsenał atomowy nie mniejszy niż jego, zostanie zastraszona perspektywą śmierci milionów i cofnie się, płacąc polityczną cenę, jakiej żąda".
Jaka jest więc odpowiedź na tytułowe pytanie?
Świadomie wywołanej wojny obawiać się nie powinniśmy. Jednak gdy grożenie atomową bronią staje się niemal codziennym obowiązkowym rytuałem, nietrudno w końcu o pomyłkę. A w tym wypadku pomyłka może oznaczać unicestwienie milionów ludzkich istnień.