– Grałam, kiedy były te ostatnie wydarzenia sejmowe. Zaczęłam o godz. 19. Ciemna widownia, pełno, milczenie… I nagle ok. 19:20 ludzie zaczynają zapalać telefony. Ja stoję i w tej czarnej przestrzeni widzę światła, jeden telefon, drugi, trzeci… Pomyślałam: kurczę, coś się dzieje w Polsce! A oni czytają, wyłączają, włączają, czytają, wyłączają. Myślę: cholera, coś się dzieje w kraju, a ja tu gram! Krystyna Janda w wywiadzie dla Magazynu TVN24.
MARTA KULIGOWSKA, TVN24: Spotykamy się przy okazji świąt i premiery "Lekcji stepowania", najnowszej sztuki w pani reżyserii. To jest sztuka nie tyle o tańcu, co o tym, na ile taniec może pomagać, leczyć, być terapią. Ja się zastanawiam, czy taka zbiorowa terapia nie przydałaby się teraz Polsce.
KRYSTYNA JANDA: Pewnie tak. Wątpię tylko, czy taniec by tu pomógł. Przyjaźń i wzajemne zrozumienie, słuchanie się – na pewno. Rzeczywiście w tym spektaklu na scenie są wszystkie problemy ludzkie, które mamy dookoła siebie i o których coraz częściej się mówi. Każda z tych kobiet ma jakiś inny ból, z którym nie potrafi sobie dać rady – ze sobą, ze światem i z tym problemem. Przychodzi więc na lekcje tańca.
Co teraz przydałoby się Polsce, patrząc na to, co dzieje się na ulicach, co dzieje się za oknem, co dzieje się z nami? Pytam o to Krystynę Jandę – kobietę wolności 25-lecia. Dokąd to wszystko zmierza?
Myślę sobie, że po raz pierwszy w życiu, a kilka dni temu skończyłam 64 lata, mam poczucie, że żyją tu dwa obce sobie narody. Obcy sobie ludzie, inaczej myślący, z zupełnie innymi priorytetami, zupełnie innymi celami, zupełnie innymi rzeczami, które sprawiają im radość i przyjemność. Z zupełnie innymi sposobami nie tylko myślenia, ale także traktowania świata, ludzi, wszystkiego dookoła. Nigdy wcześniej tego nie widziałam czy nie zauważyłam. Za komuny było kilku komuchów, cyniczny, nie ideowy aparat represji, a po drugiej stronie, my – czyli uciśniony, niewolny naród. Teraz? Są prawdziwi Polacy i my, pogardzani i wyzywani przez tamtych. Jesteśmy sobie obcy w jednej rodzinie, przy jednym stole, nawet w jednym łóżku.
A czy święta są dzisiaj święte?
Nie, emocje są tak duże, że nie potrafimy odpuścić, nie potrafimy się pogodzić, nie potrafimy zrozumieć. Wczoraj wysłuchałam historii małżeństwa, które jest po obu stronach – mają dzieci, dom, wspólne łóżko i całkowicie odmienne poglądy. Pomyślałam, że o tym trzeba napisać sztukę teatralną, zrobić film. Oni nie potrafią już porozumieć się ze sobą w ogóle. Nawet na temat dzieci, na temat szkoły, czego te dzieci powinny się uczyć… W obrębie jednego domu wojna, szlaban, niemożność wspólnego życia. Jak może to zrobić ten świat dookoła, ta Polska teraz, ludziom, którzy tak niedawno się kochali, zrobiliby dla siebie wszystko, mają wspólne dzieci…
Może święta to czas pojednania, może zasiądą do wspólnej wigilii?
To się łatwo mówi. Wśród moich znajomych jest wielu takich, którzy nie jadą na święta do rodziny, bo nie chcą przeżyć tych rozmów, tych konfliktów. Wolą nie spotykać się w tym roku, nie składać sobie życzeń osobiście, niż rozmawiać na temat polityki. Bardzo wielu ludzi robi uniki, wyjeżdżają gdzieś, uciekają, żeby tylko nie spotkać się z najbliższymi i nie musieć się konfrontować. Straszne. Szukają choć trochę spokoju.
Zastanawiam się, czym w takim razie dzisiaj jest odwaga? Bo czasy są też takie, że trudno milczeć. Pani nie milczy, zabiera głos. Nawet niewinne pani wpisy w internecie stają się manifestem.
Słyszałam historię o dziewczynie, która owinęła się tęczową flagą i weszła w agresywną demonstrację ONR-u. Zrobiła to 18-latka, weszła zawinięta w tę flagę w sam środek jadu. I podobno wszyscy zgłupieli. To jest odwaga. Protest, desperacki protest. To mi imponuje.
Nikt nie ma pomysłu na to, co dalej z naszymi konfliktami, z bitwą o Polskę i o nasze przyszłe życie. Trzeba naprawiać, tylko kto teraz miałby to zrobić i w jaki sposób? Sprawy zaszły daleko. Bardzo się wszyscy poróżniliśmy, nawet znienawidziliśmy. Musimy się pogodzić, czy chcemy, czy nie. Jakoś ułożyć. Na razie idziemy dwiema drogami, które się dramatycznie rozchodzą, a musimy się gdzieś zejść. A potem nie ujawnić poglądów? Straszne.
A czy to, co się dzieje w Polsce, ma wpływ na publiczność, która przychodzi do teatru?
Po pierwsze mamy naprawdę dużo widzów i bardzo nas to cieszy. Na wszystkich spektaklach mamy pełne sale. I ludzie dają nam odczuć, że czujemy i myślimy podobnie. Ja sama czuję to najbardziej, kiedy gram "Danutę W.". W trakcie spektaklu widzowie przez dwie godziny oglądają wiele dokumentalnych zdjęć, dokumentalnych filmów dotyczących "Solidarności", stanu wojennego, historii współczesnej Polski. I jest kamienna cisza. Pani Danuta Wałęsa w swojej książce miała odwagę powiedzieć wiele bardzo ważnych, trudnych rzeczy, które teraz ja mówię ze sceny. -"My Polacy jesteśmy narodem marnym, małostkowym, umiemy walczyć, ale nie umiemy utrzymać naprawdę wielkich spraw…". Wielokrotnie podczas tego spektaklu mam uczucie, że po wielu wspomnieniach, zdaniach, słowach, robi się czarna dziura, tak jak się paliła kiedyś taśma filmowa… Robi się jeszcze cięższa czerń i cięższa cisza.
Mówię ze sceny o papieżu Janie Pawle II – "dzięki niemu mamy wolność i każdym dniem, słowem i czynem powinniśmy mu za to dziękować, starać się, żeby było dobrze, bo to on dał nam wolność". Mówię o pani Annie Walentynowicz, o której Danuta mówi w książce z żalem, ale bez niechęci. I mówię o konfliktach, nieporozumieniach, wzajemnych pretensjach, które się pojawiły tuż po strajku, już we wrześniu '80 roku – "Tak było najpierw – walka o wolność, a potem ci sami ludzie zaczynali się kłócić, mieć do siebie pretensje, żal. Chwilę później".
To takie typowo polskie, nasza cecha a raczej narodowa wada.
Ja mówię na przykład takie zdanie: "Gdyby ludzie byli tacy dla siebie jak wtedy w Gdańsku, na Wybrzeżu, to jaki to byłby kraj! Ludzie byli tak dla siebie życzliwi, obcy ludzie przechodzili ulicą i uśmiechali do siebie bez powodu, coś ich połączyło. Solidarność". Kiedy to mówię, chce się i mnie płakać, po prostu.
Ale muszę też opowiedzieć coś innego. Grałam "Danutę", kiedy były te ostatnie wydarzenia sejmowe. Zaczęłam o godz. 19. Ciemna widownia, pełno, milczenie… I nagle ok. 19:20 ludzie zaczynają zapalać telefony. Ja stoję i w tej czarnej przestrzeni widzę światła, jeden telefon, drugi, trzeci… Pomyślałam: kurczę, coś się dzieje w Polsce! A oni czytają, wyłączają, włączają, czytają, wyłączają. Myślę: cholera, coś się dzieje w kraju, a ja tu gram! Wpadłam szybko do garderoby po pierwszym akcie i zobaczyłam – chodźcie pod Sejm! Przychodźcie! Ludzie się organizowali, nawoływali. Myślę: jak ja wyjdę do drugiego aktu? No, ale wychodzę, cała sala wróciła, ale mieli bez przerwy telefony otworzone. Włączyły się dodatkowe emocje, przyśpieszyłam, skracałam, żeby już poszli, jeśli chcą, jeśli muszą. To był niesamowity spektakl. Nagle to wszystko zobaczyłam, te dwie historie – dawna i aktualna – spotkały się na moich oczach.
U widzów zdarzają się łzy – widziałam. Owacje na stojąco też, chyba zawsze, bo to niezwykły spektakl. Dlatego warto co wieczór wychodzić na scenę?
Oj, warto. Warto rozmawiać z ludźmi w teatrze. Można to robić na swoich, teatralnych zasadach. Jeżeli jest się dobrym aktorem, jeżeli ludzie słuchają, to można ludziom powiedzieć czy opowiedzieć, uświadomić dużo ważnych rzeczy. W tym zawodzie naprawdę jest jakieś posłannictwo. Nie ma co tu żartować. Pamiętam, jak kiedyś zaprotestowałam, kiedy u mnie w Teatrze Polonia reżyser Przemysław Wojcieszek chciał, żeby pozytywny bohater krzyczał: "kocham ćpać!". Powiedziałam: w moim teatrze żaden pozytywny bohater nie powie: "kocham ćpać" – wyrzucam ten tekst albo niech to powie postać negatywna. I wtedy Wojcieszek się na mnie zdenerwował i pobiegł na skargę do dziennikarzy. A idź i powiedz, w moim teatrze ja się na to nie zgadzam. Niby nic, niby zabawne. Dla mnie ważne, wszystko jest ważne, ogólna wymowa i każdy szczegół tego, co i jak tu mówimy.
Teatr to misja, ale też odpowiedzialność za ludzi, których się zatrudnia. Czy opowiedzenie się Krystyny Jandy po jeden stronie tego polsko-polskiego konfliktu może jakoś negatywnie wpłynąć na sytuację teatru?
Widzimy, co się dzieje dookoła. Zobaczymy, co będzie dalej. Bo wie pani, zlikwidować, zamknąć teatr to proste. Tak jak zamknęli w Białymstoku – przyszedł pan strażak i powiedział, że przepisy bezpieczeństwa nie pozwalają i to jest krótka piłka… Dlatego zrobiliśmy nową instalację przeciwpożarową z nowymi atestami. ( śmiech)
No, ale póki co gramy i ludzie przychodzą, jest dobrze. Co ciekawe, przychodzą ludzie z obu stron, a raczej dwóch dróg.
Siła rażenia pani słów jest duża. Wystarczył jeden wpis o Czarnym Marszu, by zmobilizować kobiety do tego, by wyszły na ulice. To zrodziło się szybko, spontanicznie i na niespotykaną skalę.
Taki był moment. Sytuacja tak nabrzmiała i desperacja pomieszana z upokorzeniem, oburzeniem, poniżeniem, a nie było wyrazistego pomysłu, co z tym zrobić. Takiego prostego, jednoznacznego. Przeczytałam, że był taki protest kobiet, lata temu, skuteczny [w Islandii – red.] i pomyślałam: a może by tak…? Napisałam o tym, zadałam proste pytanie: czy istnieje solidarność kobiet? I buch! To się stało. W tym momencie zresztą przekonałam się, jaka tam w środku jest siła – i emocji, i siła organizacyjna. 20 minut później miałam pierwsze znaki o planach tego protestu.
Za kilka dni koniec roku, 2016 już prawie za nami. Jaki to był rok dla pani?
Pierwsza połowa super. Druga połowa – najgorszy czas od dawna. Dla mnie i dla wielu był to rok okropny. Kiedyś, pamiętam, tuż po zmianach '89 roku, mówiliśmy w telewizyjnych akcjach społecznych: "jesteśmy wreszcie we własnym domu". Teraz nie jesteśmy. Odmawia mi ktoś ojczyzny, miana patriotki, Polki, obywatelki, wolnej kobiety, decydującej o swoich poglądach, życiu, ciele, wierze. "wypier****j", piszą, wyzywają, szkalują, niezasłużenie i bezkarnie. Nienawidzą – tak czuję, niestety, jest mi teraz często źle tu i smutno. Nie wiedziałam, że ludzie potrafią tak nienawidzić. Koło mnie przechodzi ktoś i po prostu pluje na mój samochód, bo widzi, że ja z tego samochodu wysiadam… Ja oskarżam tę władzę o to, że ktoś pluje na mój samochód. Dotąd nikt nigdy nie napluł na mój samochód z nienawiści. Oskarżam o to nasze władze. Bo powiedzieli, że im wolno, co więcej, podjudzili ich.
To był trudny rok dla wszystkich z różnych powodów.
Jest taka gorycz, która się urodziła. To jest jak zgaga, ale niestety nie ma na to żadnej pastylki.
Rok 2016 to też wielka strata dla polskiej kultury i polskiego kina. Odszedł Andrzej Wajda, o którym pani mówi: "stworzył mnie jako człowieka i jako aktorkę".
Tak sobie myślę, że gdyby on żył, jeszcze by można zadzwonić, porozmawiać o tym. Teraz dzwonię do Krysi Zachwatowicz. Strasznie smutne, że go nie ma.
Chciałam wspomnieć jeszcze jedną rzecz. Uświadomiłam sobie, że wtedy, gdy go zabierali do szpitala, na cztery dni przed śmiercią, ja byłam tam pod furtką na Żoliborzu. Wcześniej, przed chwilą, rozmawiał ze mną przez telefon i jak zwykle pytał: "Jaki film teraz byś zrobiła? O czym?". Wszystkich pytał. A ja powiedziałam: "Andrzej, chyba czas na trzeciego człowieka".
A kino się upomina o Krystynę Jandę?
Nie. Dostaję do ewentualnego grania rzeczy, które mi się nie podobają. Jak już jest coś ciekawego i mi się podoba, to uważają, że jestem za stara. Trzeba coś dla starej napisać. (śmiech)
Jakaś odrobina optymizmu na przyszły rok? Jakieś życzenie, marzenie, plany które pozwalają z nadzieją patrzeć na 2017 rok? Czego życzy sobie Krystyna Janda?
Chciałabym, żeby inni chcieli dobrze. Bo jedni uważają, że chcą dobrze, drudzy uważają, że chcą dobrze, ale jest przecież takie "dobrze", które jest bezwzględne. Jak wzorzec metra w Sevres.
Dobrze dla kogo? Dla siebie czy dla Polski?
Dla Polski. W ogóle już nie myślę o sobie. Od jakiegoś czasu myślę tylko o Polsce. Budzę się i zasypiam z Polską. Jak wielu, jak wielu teraz. Ale kiedy myślimy o Polsce, myślimy o sobie przecież także.
To może dobrą puentą naszej rozmowy będzie ostatnie zdanie ze spektaklu "Danuta W." – "Chciałabym, żeby Polska była szczęśliwa"…
Jak to grałam wcześniej, to nawet trochę wstydziłam się to mówić, że to niby takie, jak ktoś ostatnio powiedział, "nieeleganckie" – miłość do ojczyzny to zbyt intymne wyznania. A teraz mówię to wyraźnie i dobitnie, ponieważ zmieniła się sytuacja. (…) Napisałam nawet do prezydenta. Bo gdzie jest prezydent? "Ratunku! Przecież przysięgał Pan być prezydentem wszystkich Polaków. My potrzebujemy pomocy, ratunku!" – napisałam bez wiary i miałam rację.
Odpisał?
Nie. Przez moment coś udawał. A potem podpisał wszystko, bez chwili wahania i bez refleksji. To wszystko jest, jakby ktoś nam pluł w twarz. Co ja zrobiłam? Dlaczego jestem gorsza, niegodna, zła? Bo myślę inaczej?
Dobrego nadchodzącego roku.