Rynki przypominają dobrze naoliwioną spiralę zniszczenia - twierdzi Jonathan Stubbs z Citi Group i wieszczy "oilmageddon" - katastrofę napędzaną tanią ropą. Czy zamiast cieszyć się z niskich cen na stacjach, powinniśmy zacząć się martwić?
Ceny ropy od wielu miesięcy krążą w przedziale 30-40 dolarów za baryłkę. To bardzo zła informacja dla wszystkich żyjących z produkcji i eksportu tego surowca. Wystarczy przypomnieć sobie, że jeszcze kilka lat temu za baryłkę płacono około 170 dolarów, a analitycy wskazywali, że ceny mogą dobić do 200 dolarów.
Dlaczego tak jest?
Na powrót do takich poziomów się nie zanosi. Z kilku powodów.
Po pierwsze, ani OPEC, ani Stany Zjednoczone, ani Rosja – czyli najważniejsi uczestnicy tej dyskusji – od prawie dwóch lat nie zrobiły nic, by zmniejszyć produkcję ropy. Skoro wydobywają jej całkiem sporo i nikt nie chce kupować nadwyżek, muszą je składować – a cena leci. Światełkiem w tunelu wydawała się wiadomość z połowy lutego, kiedy agencje nagle poinformowały o możliwości porozumienia się Rosji, Arabii Saudyjskiej i Wenezueli. Od początku sceptyczny w tej kwestii był jednak Iran. Dalsze rozmowy odbędą się 20 marca.
Po drugie, polityka. Ropa stała się bronią w rozgrywce Zachodu z Rosją, szczególnie w momencie, kiedy Moskwa zdecydowała się na działania militarne na terenie Ukrainy i aneksję Krymu. Cześć analityków zwraca uwagę na to, że właśnie w tym momencie Waszyngton zdecydował się porozumieć z Unią Europejską w sprawie sankcji i grać na niskie ceny surowca. Również Stanom Zjednoczonym przypisuje się przyspieszenie negocjacji z Iranem, by na rynku pojawił się nowy dostawca. I to zalew ropy z Iranu mógłby doprowadzić cenę baryłki do poziomu 20 dolarów.
Ale w tej rozgrywce nie zabrakło również krajów arabskich. OPEC, w tym głównie Arabia Saudyjska, ma swoje powody, by wspierać niskie ceny surowca, choć de facto uderza to również w budżet tego bogatego państwa. Pośrednio chodzi jednak o Rosję. Władimir Putin wspiera Baszara el-Asada i jego działania w Syrii, a tym samym naraża się Saudyjczykom, którzy – delikatnie mówiąc – nie lubią tego dyktatora.
Jest jeszcze jeden wątek w tej rozgrywce: Arabia Saudyjska, walcząc o niższe ceny surowca, chciałaby zaszkodzić też Stanom Zjednoczonym i trwającej tam rewolucji łupkowej. Amerykanie od kilku lat wydobywają ropę metodą szczelinowania, która jest opłacalna, gdy cena surowca wynosi minimum 70 dolarów za baryłkę. Każdorazowy spadek ceny poniżej tego poziomu osłabia producentów w USA. Wiele jednak wskazuje na to, że i w tym wypadku Saudowie się przeliczyli. Liczba odwiertów szczelinowych w USA spadła z 1608 w październiku 2014 r. do 747 w kwietniu 2015 r. Postęp technologiczny spowodował jednak zwiększenie wydobycia z mniejszej liczby platform. W październiku 2014 r. USA produkowały prawie 9 mln baryłek ropy dziennie, a w kwietniu 2015 r. produkcja wzrosła do 9,5 mln baryłek.
Po trzecie, świat dziś nie potrzebuje tyle ropy, ile jeszcze kilka lat temu. Stało się tak z powodu kłopotów, w jakie wpadła kilka lat temu globalna gospodarka. Nic też nie wskazuje na to, by czasy wzrostu gospodarczego powiązanego z zapotrzebowaniem na ten surowiec miały szybko nadejść. Warto też pamiętać, że wiele z otaczających nas technologii posiada wysoką efektywność energetyczną, czyli potrzebuje o wiele mniej paliwa do tego, by działać.
Po czwarte, świat zmienia swoje nastawienie do ekologii. W Stanach Zjednoczonych, Europie, a stopniowo również w Azji coraz głośniej i częściej mówi się o odnawialnych źródłach energii.
Dla kogo to problem?
Władze tłumaczą spadek ceny ropy spiskiem saudyjsko-amerykańskim oraz przeciwstawnymi interesami politycznymi na Ukrainie i w Syrii
Jarosław Ćwiek-Karpowicz, PISM
Niskie ceny ropy odczuwa każdy z nas, gdy tankuje swoje auto. Kłopot w tym, że odczuwa je również wielu potężnych graczy na arenie międzynarodowej. I nie są to odczucia przyjemne. Na przykład Rosja opierała swój budżet na tym, co zamierzała zarobić na sprzedaży czarnego złota. Obecna ustawa budżetowa przewiduje, że średnia cena rosyjskiej ropy Ural wyniesie w tym roku 50 dolarów za baryłkę. Tymczasem dziś wynosi ona około 35 dolarów. To doprowadziło ten kraj do największego od lat kryzysu gospodarczego.
Nie dość, że Moskwa musi radzić sobie z konsekwencjami sankcji, jakimi objęto kraj po agresji na Ukrainę, to dodatkowo zmaga się z załamaniem wpływów ze sprzedaży ropy. Taka presja sprzyja "agresywnym zachowaniom". – Ich celem jest odwrócenie uwagi własnego społeczeństwa od problemów gospodarczych i skoncentrowania jej na wyimaginowanym wrogu zewnętrznym – zauważa w rozmowie z tvn24bis.pl Jarosław Ćwiek-Karpowicz z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. – Władze tłumaczą spadek ceny ropy spiskiem saudyjsko-amerykańskim oraz przeciwstawnymi interesami politycznymi na Ukrainie i w Syrii – mówi.
Nikt nie zyska na wojnie światowej. Opowieści o tym, że wielkim mocarstwom się ona opłaci, to bajki
Wojciech Jakóbik, Biznes Alert
Także zdaniem szefa serwisu Biznes Alert Wojciecha Jakóbika rządzący krajami, które mają kłopoty z powodu niskich cen ropy, dążą do zaostrzenia sytuacji. – Po ataku na Ukrainę i Syrię prezydent Władimir Putin osiągnął rekordowe wyniki poparcia społecznego, pomimo coraz poważniejszych problemów gospodarczych jego kraju. To świetna metoda na konsolidację społeczeństwa wokół władcy – twierdzi Jakóbik. – Destabilizacja budżetów państw naftowych przekłada się także na większą inercję w reakcji na kryzysy w różnych punktach globu. To grozi niespodziewaną i niekontrolowaną eskalacją z pozornie nieistotnego incydentu. Takie ryzyko wystąpiło np. po zestrzeleniu rosyjskiego myśliwca przez Turcję – mówi.
Scenariusz konfliktu zbrojnego na szeroką skalę jest jednak mało prawdopodobny. – Nikt nie zyska na wojnie światowej. Opowieści o tym, że wielkim mocarstwom się ona opłaci, to bajki – mówi Jakóbik. Jego zdaniem "wojna to śmierć handlu". – Zdobycze terytorialne to zbyt mała zachęta do walki zbrojnej w dobie kryzysu ekonomicznego. Mimo to rosnące napięcie wokół szeregu sporów na arenie międzynarodowej może wykluczyć ich rozstrzygnięcie innym sposobem – wyjaśnia.
Natomiast zdaniem analityka z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych państwom produkującym ropę powinno w sposób szczególny zależeć na dobrym wizerunku. – Można przypuszczać, że państwo uzależnione od sprzedaży ropy naftowej będzie starało się poprawiać swój międzynarodowy wizerunek w okresie dekoniunktury, aby utrzymać relacje handlowe z dotychczasowymi państwami importującymi surowiec. Powinno przejawiać bardziej kooperatywne zachowania – tłumaczy Jarosław Ćwiek-Karpowicz.
"Oilmageddon"
Dzisiejsza sytuacja na rynkach może jednak być zaledwie początkiem prawdziwych kłopotów. Czarny scenariusz napisali analitycy Citi Group. Zdaniem Jonathana Stubbsa zbliżamy się do globalnego kryzysu, który opierałby się na czterech zjawiskach: silnym dolarze, spadających cenach surowców, osłabieniu handlu i przepływów kapitałowych.
Zapalnikiem miałyby być rynki wschodzące. Spowodowany tanią ropą odpływ inwestycji z tych rynków może uruchomić efekt domina i rozlanie się kryzysu na cały świat – ostrzegają analitycy.
Tanio, czyli źle?
Na razie niskie ceny ropy raczej sprzyjają globalnej gospodarce. – Zgodnie z szacunkami MFW zmiana o 10 proc. w cenach ropy jest powiązana z 0,2-procentową zmianą światowego produktu brutto – mówi analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Im niższe ceny, tym szybszy wzrost.
Korzystają z niego ci, którzy nie produkują ropy i nie żyją z niej. Analitycy z Bank of America Merill Lynch stwierdzili, że Polska znalazła się wśród krajów, które zyskały na tej sytuacji najwięcej. Pozostali główni beneficjenci to Hiszpania, Indie, Tajwan, Japonia oraz Holandia. Są to gospodarki, które są w dużej mierze uzależnione energetycznie i zdane na import ropy naftowej z krajów bogatych w surowce.
Analitycy BofA ML wykazali, że spadki cen ropy z 110 dol. do 30 dol. za baryłkę przyniosły Polsce oszczędności na poziomie 3 proc. naszego PKB, co w przeliczeniu na jednego obywatela daje ok. 1360 zł.