Wiedziała od zawsze: jej syn nie jest jej. Przypadek sprawił, że ta natrętna myśl "to nie jest on" stała się prawdą. Sama znalazła biologiczne dziecko i wspólnie pozwali szpital, w którym doszło do pomyłki. Tak jak sześć innych, a w sumie 12 rodzin! Te historie nie mogą skończyć się happy endem.
1981 r.
ZAMIANA
Joanna była półżywa. Od bolesnego i przedłużającego się porodu minęło już osiem godzin. Pielęgniarka przywiozła w małym łóżeczku dziecko. – Pani syn – powiedziała. Potem przez chwilę tłumaczyła, jak opiekować się dzieckiem – jak karmić, jak zawinąć w becik.
Wypowiedziała mechanicznie kilkanaście zdań i wyszła.
Joanna przyglądała się twarzy syna. Wtedy pierwszy raz jej głowę przeszyła myśl, z którą potem miała walczyć przez lata – że jej Łukasz wygląda inaczej niż wtedy, kiedy – tuż po porodzie – mignął przed jej oczami.
To nie on?
Wstydziła się tej myśli. Nigdy się do niej nie przyznała.
Dziecko się rozpłakało. Joanna musiała przestać myśleć i zacząć działać, być rodzicem.
Kilka sal dalej, na tej samej porodówce, innej kobiecie podano nowo narodzone dziecko. Ona też mogła mieć taką samą dziwną myśl. Joanna tego nie wie, bo chociaż dotrze do niej po latach, nie zapyta jej o to.
Joanna tuż po porodzie wyjechała z rodziną do Monachium. Bez biologicznego syna.
Komentarz psychologa, prof. Zofii Dołęgi:
Do dramatu doszło, bo matka nie zareagowała tak, jak – może się wydawać się na pierwszy rzut oka – powinna. Nie podniosła alarmu, kiedy miała pierwsze wątpliwości. Czemu tak zrobiła? Bo inaczej nie mogła. Kobieta w takich sytuacjach nie jest traktowana jak pełnoprawny człowiek. Kobieta ma jasno określone zadania: urodzić dziecko, kochać je i wychować. Społeczeństwo tworzy dla niej rolę, w której wątpliwości nie powinny mieć miejsca. Świeżo upieczonej matce pozostaje tylko szukanie sposobów, żeby ugasić palącą myśl o tym, że nie dostała własnego dziecka. Stąd teorie o „burzy hormonów” czy „stresie poporodowym”.
1992 r.
INNI
Łukasz był inny niż dwie siostry. One od zawsze interesowały się naukami ścisłymi – jedna z nich w końcu potem zostanie lekarzem. On, jeśli już chciał siedzieć nad książkami, wybierał historię. Matematyka, biologia czy fizyka szły mu bardzo słabo.
"Każdy ma inny talent" – powtarzała sobie matka. Takich tłumaczeń miała sporo, na różne okazje. "Chłopcy są charakterni" – komentowała, kiedy syn się buntował i ignorował jej zakazy.
– Idź, weź z nim pogadaj. Ja jakoś nie mogę do niego dotrzeć – czasami wzruszał ramionami mąż Joanny. Nie lubiła tego słyszeć. Bo wtedy znowu pojawiała się dobrze znana myśl sprzed lat.
To nie on?
Joanna siadała wtedy nad starymi albumami ze zdjęciami. Wpatrywała się w fotografie dziadków, wujków i ciotek. Doszukiwała się podobieństwa. I tak: Łukasz miał czoło podobne do jednego z krewnych. Usta jakby trochę ciotki. Chociaż nie jakoś bardzo, ale jednak…
Uspokojona wracała do swojego 11-letniego syna. Potem w nocy płakała ze wstydu, bo znowu zdominowała ją myśl sprzed lat. Po kryzysie przychodziły dni, a nawet całe lata spokoju. Po nich znowu, zawsze, przychodził czas zdjęć, porównywania nosów przodków i duszące poczucie wstydu.
Komentarz psychologa:
Na tym etapie ta historia staje się podobna do greckiej tragedii. Wiadomo, że nie skończy się ona dobrze. W psychice kobiety zagnieździła się już wątpliwość dotycząca dziecka. To fundamentalna kwestia dla matki, której nie da się zignorować. Niedomknięta sprawa sprzed lat na tym etapie niszczyła tylko tę kobietę. Wiedziała ona, że z każdym dniem trudniej będzie jej odkryć prawdę. Bo prawda częściowo przekreśli całe jej dotychczasowe macierzyństwo.
2013 r.
ZMIANA
– Pobiorę od was próbki krwi. Robimy ćwiczenia na uczelni – powiedziała Monika.
Joanna machinalnie przytaknęła. W końcu studiująca medycynę córka co chwila wciągała rodzinę do swoich prac domowych.
Następnego dnia Monika zadzwoniła zaraz po zajęciach. – Mamo, musimy szybko pogadać. Chodzi o Łukasza – mówiła.
Córka powiedziała, że krew chłopaka nie pasuje do reszty rodziny. – W laboratorium musiałaś się pomylić – odpowiedziała tak naturalnie, jak tylko potrafiła. Chociaż w głowie huczało jej tylko jedno:
To nie on!
Joannie powieka nie drgnęła, gdy Monika przekazywała Łukaszowi, że "coś jest nie halo z jego wynikami". Na początku był zaciekawiony całym zamieszaniem. Trochę też się bał, że siostra przypadkowo wykryła u niego jakąś chorobę.
Wyniki były w porządku – pod tym względem, że Łukasz był zdrowy. Ale dowiedział się, że chyba nie ma matki, ojca ani sióstr. To znaczy ma, i matkę i ojca, ale nie wiadomo gdzie.
Łukaszku, nieważne, kto cię urodził. Ty byłeś moim synem, jesteś nim i zawsze będziesz
Joanna do syna
– W szpitalu musiało dojść do pomyłki. Pielęgniarki zamieniły dzieci. To jedyne wytłumaczenie – mówiła Monika. Łukasz milczał. Joanna była półżywa. Jak wtedy, w szpitalu.
To nie on!
Spojrzała na Łukasza. Znów zrozumiała, że musi przestać myśleć i zacząć działać, być rodzicem.
– Łukaszku, nieważne, kto cię urodził. Ty byłeś moim synem, jesteś nim i zawsze będziesz – powiedziała 32-latkowi.
Komentarz psychologa:
Na tym etapie problem przestaje dotyczyć tylko kobiety. Staje się obciążeniem dla całej rodziny. Najbardziej ucierpi w tej sytuacji Łukasz, bo – w przeciwieństwie do matki – nie mógł od lat przygotowywać się na konfrontację z tą dramatyczną wiadomością. W tym momencie cała rodzina powinna razem ustalić, co dalej. Tak się jednak nie stało, co tylko pogorszyło sytuację.
2014 r.
ODNALEZIONY
Mateusz po raz drugi został ojcem. Żonę i dziecko przywiózł do ich nowego domu w Zgierzu. Kiedy pojechał do nich do szpitala, starszą z córek opiekowała się babcia – mama Mateusza. Miał w ręku nosidełko z noworodkiem, kiedy zadzwonił telefon. Usłyszał kobiecy głos.
– Mateusz? Nazywam się Joanna Marciniak. Bardzo chcę się z tobą spotkać. To ważna sprawa rodzinna – powiedziała kobieta.
Dodała, że sprawa jest zbyt delikatna, żeby mówić o niej przez telefon. – Nie powinieneś jednak niczego się obawiać. Poświęć mi chwilę. W dowolnym miejscu, w dowolnym czasie – namawiał głos.
Mateusz się zgodził. Ulga. Joanna do wykonania tego telefonu zbierała się od kilku dni, od kiedy zdobyła upragniony numer telefonu syna. Wcześniej w głowie wielokrotnie przeprowadzała tę rozmowę. Wpatrywała się w zdjęcie młodego mężczyzny, które znalazła w sieci. Tam też wyczytała, że lubi majsterkować. – Jest zupełnie jak jego ojciec – powtarzała sobie.
Rok – tyle zajęło jej zdobycie podstawowych danych biologicznego syna.
Gdzie on jest? Kim on jest? Czy on żyje? Czy kiedykolwiek go poznam?
Do Polski przyjeżdżała w każdej wolnej chwili. Szukała syna w niemal każdy wolny weekend. Urlop? Też w Polsce. Do szpitala nie zadzwoniła, by zapytać, czy ktoś nie zamienił jej dziecka z innym. Zrobi to później.
– Rozmawiałam dużo z ludźmi. Chodziłam od jednego strzępka informacji do drugiego. I tak się błąkałam. W końcu się jednak udało – tyle chce powiedzieć o tym, jak zlokalizowała własne dziecko. Krew z krwi.
Joanna miała szczęście. Tylko potwierdziła w szpitalu, że wtedy, 9 września 1981 r. urodziło się tam troje dzieci. Dwóch chłopców. Jeden z nich to Łukasz, drugim musiał być on…
***
Mateusz przyszedł na umówione spotkanie. Joanna dokładnie zaplanowała sobie całą rozmowę. Jednak kiedy tylko usiadł, rozpłakała się. Potem mu wyznała, że jest jego matką. Rozmawiali przez cztery godziny.
Chyba mogę ci mówić "mamo". W końcu to żadne kłamstwo.
Mateusz do biologicznej matki
Mateusz na koniec powiedział, że ma mętlik w głowie i musi to wszystko przemyśleć. Do Joanny zwracał się bezosobowo. Bo na "pani" było mu niezręcznie, ale "mamo" nie przeszłoby mu przez gardło.
Przeszło następnego dnia. – Chyba mogę ci mówić "mamo". W końcu to żadne kłamstwo – miał powiedzieć.
2015 r.
SŁOWA
Mateusz niedługo po pierwszym spotkaniu z Joanną powiedział o wszystkim tej matce, która go wychowała. Mówił, że "nie stracił rodziny, tylko zyskał jeszcze jedną". Oni odpowiedzieli, że myślą tak samo. I że chcą poznać swojego biologicznego syna – Łukasza.
***
Mateusz już go spotkał. "Miło cię wreszcie poznać" – powiedział mu Łukasz, gdy przyjechał do Niemiec.
"Dogadujemy się tak, jakbyśmy znali się od zawsze" – mówiły Mateuszowi dwie siostry.
"Geny to jest potęga. Ja też lubię majsterkować, też jestem złotą rączką" – cieszył się biologiczny ojciec.
Dwie córki Mateusza na jego biologiczną matkę mówią na razie "ciocia". Chodziło o to, żeby nie robić im w głowie bałaganu. Chociaż – gdy się zapomną – mówią też "babcia".
Komentarz psychologa:
Ludzka psychika działa tak, że z automatu wykonujemy role, które wymusza na nas społeczeństwo. W tym przypadku każdy zachował się tak, jak powinien. Wszyscy deklarowali otwartość. Mogli to zrobić, bo wtedy jeszcze w grę nie wchodziły złość, żal i poczucie straconych lat. To musiało wybuchnąć później.
2016 r.
HAPPY END?
Mateusz z biologiczną matką rozmawia głównie przez internet. Do Niemiec nie wyjeżdża już tak często.
Tłumaczy, że odwiedzenie matki to dla młodego ojca duża operacja logistyczna. Ale też Łukasz miał jasno powiedzieć Joannie, że nie chce zbyt często widzieć Mateusza. Nie tłumaczył, dlaczego, a Joanna nie naciskała.
Tak samo, jak nie pyta, dlaczego Łukasz przez ostatnie trzy lata nie znalazł czasu, żeby poznać swoich biologicznych rodziców. Syn powiedział tylko, że "jeszcze nie jest na to gotowy". Kiedy będzie? Nie wiadomo.
Rodzice (biologiczni) Łukasza ciągle czekają. Oni są gotowi.
Nie byli pewnie za to przygotowani na to, że dziś rzadko widują się z Mateuszem.
Sam Mateusz nie chce roztrząsać sprawy. Mówi, że "nie odwróci się od ludzi, którzy poświęcili mu całe życie".
– Co, mam teraz się powiedzieć, że mam ich w d***e, bo są mi obcy? Przecież to nieprawda. Oni dali mi wszystko, co mieli – tłumaczy Mateusz.
Komentarz psychologa:
Łukasz mógł poczuć się wykorzeniony po raz drugi w swoim życiu. Najpierw ktoś mu zabrał dzieciństwo, bo włożył nie do tego łóżeczka. Po trzydziestu kilku latach zrobiono to jeszcze raz. Zabrano mu poczucie bezpieczeństwa. Stracił pewność, że jego rodzice będą za nim zawsze i wszędzie. I tej niepewności nie zmienią już żadne słowa.
Mateusz pewnie wie, że nie nadrobi straconych lat z matką. Widzi jednocześnie, że jego dotychczasowa mama traktuje go już inaczej. Tutaj pojawiają się te same emocje, co w przypadku Łukasza.
Szok wywołany tą historią może działać jak siła odśrodkowa, która rozbije tę rodzinę. Tutaj musi włączyć się psycholog. Tylko on może zatrzymać efekt domina wzajemnych pretensji i żalu.
***
Pod koniec października Joanna i Mateusz poszli do kancelarii Marii Wentlandt-Walkiewicz, łódzkiej adwokat. Mecenas kilka dni temu złożyła w sądzie pozew przeciwko szpitalowi. Wiadomo, że ewentualne odszkodowanie będzie musiał wypłacić Skarb Państwa, bo w 1981 r. placówka była finansowana z budżetu centralnego.
Co, mam teraz się powiedzieć, że mam ich w d***e, bo są mi obcy? Przecież to nieprawda. Oni dali mi wszystko, co mieli.
Mateusz o rodzicach, którzy go wychowali
– Żądamy po 500 tys. złotych dla obu moich klientów – potwierdza mi Wentlandt-Walkiewicz.
I dodaje, szokując, że podobnych spraw, dotyczących dzieci zamienionych w szpitalach, prowadzi aktualnie siedem.
Każda z tych historii to dramat podobny do tego, który przeżywają Łukasz, Mateusz i ich najbliżsi.
Roman i Czesław
Cieszyły się, że będą razem rodzić. Henryka i Bogusława znały się od zawsze – mieszkały po sąsiedzku w tej samej wsi na południu Polski. Ich rodzice mówili nawet, że są rodziną, choć nikt nie był w stanie wskazać wspólnego krewnego. Urodziły we wrześniu 1958 r. Młode matki od początku sobie pomagały. Kiedy synowie – Czesław i Roman podrośli, na wsi huczało, że coś jest nie tak. Bo Czesław bardziej niż matkę przypominał mieszkającą obok Bogusławę. Nawet zaczęto z tego powodu żartować. Kobiety zaczęły się zastanawiać. W końcu jedna z nich nie wytrzymała i rzuciła: podmienili nam synów. Trzeba się zamienić. Druga miała lepszy plan: wychować Cześka i Romka jak braci. Bez zamiany, ale też bez wnikania, kto jest czyj. W końcu wszystko miało zostać w rodzinie. Dla dobra sprawy rodziny zaczęły spędzać razem święta. Romek pomagał rodzinie Henryki, a Czesław nie miał problemów, żeby pomóc w polu rodzinie Bogusławy. Dopiero kilka lat temu Czesiek usłyszał, że za podmienienie dzieci może mu się należeć odszkodowanie. Miał 56 lat, kiedy wykonano badanie DNA. Dopiero wtedy zyskał pewność, że matka jest ciotką, a ciotka – matką. Sprawa jest w sądzie.
Jan i Marcin
Matka Jana jest przekonana, że tuż po porodzie opiekowała się właśnie nim. Do zamiany musiało dojść później, najpewniej podczas kąpieli. Był 1956 r. Rodzice Jana i Marcina mieszkali kilka wsi od siebie. I tu sąsiedzi żartowali: "Marcin to skóra zdarta z sąsiada. Chyba jego matka ma się z czego tłumaczyć!". Uderzającego podobieństwa nie udało się zignorować. Marcin miał 12 lat, kiedy jego rodzice uznali, że trzeba sprawę wyjaśnić. Spakowali syna i pojechali kilka wsi dalej. Chcieli zamiany. Rodzice Jana powiedzieli, że nie słyszeli głupszej propozycji i kazali przybyszom się wynosić. Mówili, że "krew jest nieważna, ważne, co w sercu". Jan i Marcin byli dobrymi znajomymi. Po latach chcieli sprawdzić, jak to naprawdę z nimi jest. W 2009 r., kiedy mieli po 53 lata, poznali prawdę. Ich sprawa toczy się aktualnie w sądzie – domagają się zadośćuczynienia od szpitala.
Agata i Magda
Agata poszła do jednego z najlepszych liceów w dużym mieście w centralnej Polsce. W klasie poznała Magdę, która wyglądała wypisz wymaluj jak jej matka na zdjęciach z młodości. Na początku dziewczyna traktowała to jako ciekawostkę. Dopiero po kilku tygodniach, przy uzupełnianiu danych w dzienniku szkolnym, okazało się, że Magda urodziła się tego samego dnia co Agata – 12 lipca 1984 r., a na dodatek obie przyszły na świat w tym samym szpitalu. Był 2000 r., kiedy dziewczyny poddały się badaniom DNA. Miały 16 lat, kiedy dowiedziały się prawdy o swojej przeszłości.
To trudne sprawy, bo sędziowie różnie podchodzą do takich rodzinnych dramatów. W jednej ze spraw sędzia wprost wypalił, że "zamienione dzieci przecież trafiły do kochających rodzin". A że nie do tych co trzeba, to dla sędziego było obojętne.
Maria Wentland-Walkiewicz
Dopiero rok temu zgłosiły się do prawnika. Szpital, w którym przyszły na świat, oskarżają o złamanie 47. artykułu Konstytucji RP ("Każdy ma prawo do ochrony prawnej życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym"), art. 8. Konwencji O Ochronie Praw Człowieka ("Prawo do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego") i art. 23. Kodeksu Cywilnego ("Dobra osobiste człowieka, jak w szczególności zdrowie, wolność, cześć, swoboda sumienia, nazwisko lub pseudonim, wizerunek (…) pozostają pod ochroną prawa cywilnego niezależnie od ochrony przewidzianej w innych przepisach").
One też domagają się zadośćuczynienia.
– To trudne sprawy, bo sędziowie różnie podchodzą do takich rodzinnych dramatów. W jednej ze spraw sędzia wprost wypalił, że "zamienione dzieci przecież trafiły do kochających rodzin". A że nie do tych co trzeba, to dla sędziego było obojętne – mówi Maria Wentland-Walkiewicz.
Wszystkie imiona i nazwiska oraz miasta w tekście zostały zmienione, by uszanować prywatność naszych bohaterów. Wszystkie opisane sprawy toczą się przed sądami aktualnie.
Redakcja Iga Piotrowska