Nasza flota nie dostała nowego okrętu od 20 lat, obrona przeciwlotnicza pamięta Jaruzelskiego i Gierka, a podstawą polskich wojsk zmechanizowanych są transportery, które nowoczesne były w latach 60. Polscy żołnierze powszechnie używają sprzętu niemalże zabytkowego. Od ponad czterech lat trwa wielki Program Modernizacji Technicznej, którego efektem ma być nowoczesne i groźne Wojsko Polskie. Efekty są jednak bardziej niż mizerne.
Nasza flota nie dostała nowego okrętu od 20 lat, obrona przeciwlotnicza pamięta Jaruzelskiego i Gierka, a podstawą polskich wojsk zmechanizowanych są transportery, które nowoczesne były w latach 60. Polscy żołnierze powszechnie używają sprzętu niemalże zabytkowego. Od ponad czterech lat trwa wielki Program Modernizacji Technicznej, którego efektem ma być nowoczesne i groźne Wojsko Polskie. Efekty są jednak bardziej niż mizerne.
Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że jest nadzieja. Ogłoszono ambitne plany, zadeklarowano pieniądze, a rosyjska agresja na Ukrainę dostarczyła motywacji. Dzisiaj widać, że nadzieja była płonna. - Modernizacja powinna przyśpieszać, ale nie przyśpiesza. I to jest problem - mówi Tomasz Dmitruk z redakcji "Dziennika Zbrojnego".
Cienka warstwa nowoczesności
Przykłady zacofania polskiego wojska można mnożyć. Na co dzień może być je trudno zauważyć, bo MON stara się pokazywać to, co ma najlepsze. Na defiladach czy innych oficjalnych uroczystościach widać najnowszy sprzęt. Cywilom podczas różnych "pikników" pokazuje się nowoczesne Rosomaki czy Leopardy 2A5. Tymczasem to wyposażenie elitarnych oddziałów. Szara rzeczywistość jednostek jest taka, że większość sprzętu jest starsza od obsługujących go żołnierzy.
Przykładem mogą być wojska zmechanizowane. To najciężej uzbrojone oddziały stanowiące kościec Wojsk Lądowych. Ich podstawowym wyposażeniem są czołgi, transportery opancerzone i artyleria. Tych pierwszych jest około tysiąca, z czego za względnie nowoczesne można uznać setkę używanych Leopardów 2A5 kupionych w Niemczech. W przeciągu kilku lat dołączy do nich 128 zmodernizowanych Leopardów 2A4. To będzie wszystko. W lata 20. XXI wieku wejdziemy z wojskami pancernymi uzbrojonymi głównie w kompletnie zabytkowe T-72M, które - według słów generała Waldemara Skrzypczaka - "nadają się tylko do Afryki" oraz T-72 zmodernizowanych do standardu PT-91 Twardy, które reprezentują poziom technologiczny wczesnych lat 90.
Równie źle jest z transporterami opancerzonymi, które powinny jechać za czołgami i wspierać je oraz transportować piechotę. To ponad tysiąc zabytkowych BWP-1, które były rewolucją w latach 60., ale już w latach 70. uznano je za przestarzałe. Dzisiaj Polska jest ostatnim rozwiniętym krajem używającym tego sprzętu w jego pierwotnej, nigdy niezmodernizowanej postaci. Obok starych BWP-1 funkcjonuje 600 nowoczesnych Rosomaków, które są jednym z nielicznych pozytywnych przykładów modernizacji wojska.
Wsparcia z daleka udziela artyleria, która też w zdecydowanej większości pamięta Jaruzelskiego i już za jego czasów trudno ją było nazwać nowoczesną. To około 450 dział samobieżnych Dana i haubic Goździk. Zwłaszcza te pierwsze są uznawane za nadal dobry sprzęt, bo dodano im przyzwoitą elektronikę. Trudno jednak nazwać je nowoczesnymi. Za takie można uznać 75 wyrzutni rakiet Langusta i wprowadzane do służby pierwsze armatohaubice Krab. To jednak około sto sztuk nowoczesnego sprzętu na tle pół tysiąca takiego, który pamięta Układ Warszawski.
Jeszcze gorzej jest w oddziałach obrony przeciwlotniczej, które w ogóle nie mają sprzętu uznawanego za nowoczesny, nie licząc najlżejszych i najmniej wartych systemów bardzo krótkiego zasięgu. Marynarka Wojenna nie ma ani jednego okrętu bojowego, który można by nazwać choćby nowym, bo ostatnie takie otrzymała w połowie lat 90. O jej sytuacji pisaliśmy wcześniej w Magazynie TVN24. Stosunkowo najlepsza jest sytuacja w lotnictwie, gdzie ciągle nowe F-16 stanowią połowę maszyn, choć już należałoby zacząć myśleć o ich modernizacji, aby móc ją spokojnie i planowo zacząć za około dziesięć lat.
Powolne zmiany
Zaradzić tej zapaści miał wspomniany Program Modernizacji Technicznej (PMT), ogłoszony formalnie w 2013 roku. Do dzisiaj jego efekty są jednak bardzo mizerne. Jak wylicza Tomasz Dmitruk z "Dziennika Zbrojnego", z 13 programów zbrojeniowych, które są uznawane za priorytetowe, udało się podpisać umowy na zakup sprzętu w trzech. - I to wcale nie w tych najdroższych - zastrzega. Wszystkie pozostałe programy mają standardowo po kilka lat opóźnienia w realizacji i jeszcze daleko do ich końca. Większość może zaowocować dostawami sprzętu w większych ilościach dopiero w przyszłej dekadzie.
Z rozmów z byłymi wysokiej rangi wojskowymi, którzy odeszli do cywila za rządów Antoniego Macierewicza, wynika jasno, że problem jest do bólu polski. To stereotypowy bałagan organizacyjny, brak odpowiedniego prawa, którego nie potrafią uchwalić kolejne rządy, brak profesjonalnych analiz, działania obliczone na efekt wizerunkowy, prowizorki i ręczne sterowanie.
Jeden z wojskowych w rozmowie z tvn24.pl twierdzi, że od początku plany modernizacji zaprezentowane publicznie w 2013 roku były mało realistyczne. Tomasz Siemoniak - minister obrony, pod którego rządami ogłoszono PMT - odpiera jednak krytykę na tym polu. - Wszyscy teraz tak mówią. Wtedy plan był krytykowany jako zbyt mało ambitny - mówi polityk PO. - Nie sztuką było zrobić łatwy do wykonania biedaplan - dodaje. Jest przekonany, że to, co ogłoszono pod jego kuratelą, było solidnym projektem, który dobrze wskazał kierunek rozwoju wojska na dekadę.
Niepokojące trendy
Obecne kierownictwo MON nie zostawiało jednak na poprzednikach suchej nitki i deklarowało naprawę błędów oraz przyśpieszenie prac. Tymczasem liczby w projekcie budżetu MON na ten rok pokazują jasno, że tak się nie dzieje. Ministerstwo oficjalnie chwali się, że dostanie 1,45 miliarda złotych więcej z budżetu państwa. Dodatkowe pieniądze pójdą jednak w 68 procentach na płace żołnierzy i cywilnych pracowników wojska. Natomiast wydatki na zakupy uzbrojenia spadną o prawie 2 procent. Na PMT wydamy o 170 milionów złotych mniej niż w poprzednim roku. Względnie nie jest to dużo, jednak pokazuje niebezpieczny trend. Choć rozsądek nakazywałby przyśpieszać z modernizacją, to dzieje się odwrotnie.
- W tegorocznym budżecie zatrzymana została występująca w ostatnich latach pozytywna tendencja do wzrostu udziału wydatków majątkowych (w dużym uproszczeniu zakup sprzętu - red.) oraz wydatków na modernizację w stosunku do całości wydatków na obronność. Powodem tej niepokojącej sytuacji jest niewątpliwie rozpoczęcie tworzenia Wojsk Obrony Terytorialnej oraz decyzja ministra o podwyżkach uposażeń i wynagrodzeń - stwierdza Dmitruk.
Powody do niepokoju może dawać też wynik z 2016 roku. Choć Macierewicz triumfalnie ogłosił, że po raz pierwszy w historii wydano całe pieniądze przeznaczone na modernizację (99,9 procent), to przemilczał pewne niewygodne informacje. Po pierwsze w trakcie 2016 roku zmodyfikowano budżet i obniżono planowane wydatki. Dodatkowo do modernizacji wojska zapisano zakup samolotów dla polityków, warty 850 milionów złotych. Formalnie będą one należeć do Sił Powietrznych, ale w praktyce trudno uznać to za element unowocześniania wojska. Gdyby więc patrzeć na pierwotne plany i nie zaliczać samolotów VIP, to udało się wydać około 90 procent pieniędzy. To jeden z najgorszych wyników od wielu lat.
Oznacza to tyle, że dzięki żonglerce liczbami i traktowaniu samolotów polityków jako uzbrojenia, przykryto fakt, iż kupiono mniej nowoczesnego sprzętu dla żołnierzy, niż byłoby można. Podobnie dzieje się od lat. Za czasów rządów PO systematycznie nie wydawano wszystkich pieniędzy przeznaczonych na wojsko. W latach 2008-2013 zmarnowano w ten sposób dziesięć miliardów złotych, które MON musiał oddać Ministerstwu Finansów jako niewykorzystane. To dość, aby sfinansować na przykład zakup zupełnie nowych czołgów, które zastąpiłyby zabytkowe T-72.
Trudno uzgodnić, co kupić
Niewydawanie tych pieniędzy, które są, to tylko jeden z szeregu problemów opóźniających modernizację. Funduszy jest w ogóle za mało w porównaniu z często wyśrubowanymi oczekiwaniami wojskowych i cywilów w MON. Jak twierdzi obecne kierownictwo ministerstwa, powołując się na niejawny raport NIK oceniający modernizację wojska, do pełnego wykonania PMT w formie stworzonej przez PO, potrzeba by 200 miliardów złotych. Tymczasem podliczając pieniądze już wydane na ten cel i te, które obecnie MON planuje wydać do 2022 roku, otrzymujemy sumę stu miliardów. O połowę mniej niż teoretycznie potrzeba. Oznacza to ograniczenia w zakupach, takie jak na przykład ciągłe zmniejszanie liczby śmigłowców wielozadaniowych, które Polska chce kupić. Najpierw było 70, potem 50, a teraz 12.
Jednak skoro nie potrafimy nawet wydać w całości tych pieniędzy, które mamy, to jest jasne, że problemy są natury organizacyjnej. Wojskowi i eksperci w rozmowie z tvn24.pl wymieniają całą ich litanię. Poważnym problemem ma być brak porządnego planowania. - Od 2008 roku nie zrobiono kompleksowej oceny zagrożeń dla Polski i symulacji tego, co byłoby potrzebne do obrony - opisuje nieoficjalnie w rozmowie z tvn24.pl jeden z wysokich rangą oficerów, który odszedł do cywila za rządów Macierewicza. Nie ma więc aktualnego podstawowego dokumentu, który jasno mówiłby, że potrzebujemy tyle i tyle oddziałów zmechanizowanych czy śmigłowców transportowych o takich a nie innych możliwościach.
Problemy mają być też poważne stopień niżej, kiedy wojskowi sami między sobą muszą uzgodnić, jaki właściwie chcą sprzęt. Tu pojawia się pojęcie "gestor", przed którym drżą żołnierze i cywile pracujący w odpowiadającym za zakupy Inspektoracie Uzbrojenia. Tworząc wymagania dla np. nowego okrętu podwodnego, muszą zapytać o opinię szefa Wojsk Łączności i Informatyki. On jest owym gestorem, który ma powiedzieć, jaki musi być sprzęt łączności. Czasem przy jednym zakupie takich gestorów jest nawet kilkunastu. Dodatkowo swoje oczekiwania przedstawia Sztab Generalny.
Tworzy to chaos, bo oczekiwania różnych gestorów są często sprzeczne albo nierealistyczne. Trzeba to miesiącami wyjaśniać, przesyłając teczki dokumentów. Efekt jest taki, że tworzenie podstawowych wymogów technicznych dla nowego sprzętu może trwać latami. Zwłaszcza że pracownicy Inspektoratu Uzbrojenia zajmujący się danym zakupem zazwyczaj mają niższą rangę niż gestorzy i nie mogą im nic kazać. Mogą tylko prosić.
Duża odpowiedzialność a zarobki małe
Sprawy nie ułatwia to, że Inspektorat Uzbrojenia jest przeciążony pracą. Pracuje w nim około 400 osób, odpowiadających za realizację całego PMT. Tymczasem niemiecka agencja odpowiadająca za zakupy i próby sprzętu (BAAINBw) ma 11 tysięcy pracowników, choć odpowiada za tylko dwa razy większe kwoty. W Szwecji tym samym co IU zajmuje się ponad tysiąc ludzi, podczas gdy mają na głowie trzy razy mniej projektów.
- Dramatycznie brakuje ludzi - twierdzi w rozmowie z tvn24.pl były wysoki rangą oficer IU. Niektóre programy mają stać w miejscu, bo nie ma komu się nimi zająć. Na dodatek w 2016 roku odeszło wielu specjalistów i oficerów, w tym wieloletni dowódca IU generał Adam Duda. On sam wcześniej udzielił wywiadów magazynom branżowym, w których otwarcie mówił o przeciążeniu pracą podległej mu instytucji - dodaje.
Jak opisuje w rozmowie z tvn24.pl były oficer IU, przetargami zajmują się i podejmują w nich kluczowe decyzje między innymi ludzie zarabiający po 3,6 tysiąca złotych brutto. To starsi specjaliści, od których jednocześnie wymaga się wielu lat doświadczenia i obarcza się ich wielką odpowiedzialnością. - Za takie pieniądze nie da się przeżyć godnie w stolicy - mówi były oficer i dodaje, że wielu starszych specjalistów to po prostu wojskowi na wczesnej emeryturze, którzy łącząc ją i pensję mogą godnie żyć. Ludzie z podobnymi umiejętnościami mają w firmach prywatnych zarabiać kilka razy więcej.
Prawo nie pomaga
Wojskowi zajmujący się zakupami sprzętu narzekają też w rozmowie z tvn24.pl na prawo, z którego muszą korzystać. - Czołgi kupujemy jak papier do ksero - ironizuje były oficer IU. Chodzi o to, że podstawą działania jest Prawo zamówień publicznych, które co do zasady każe stosować takie same procedury przy przetargu na czołg i na zapas papieru do ksero. To też po części efekt unijnych wymogów. Efekt jest jednak taki, że przetargi ciągną się znacznie dłużej niż powinny.
Niepasujące do zakupu sprzętu wojskowego wymogi PZP można omijać, kiedy stwierdzi się, że zakup jest związany z "podstawowym interesem bezpieczeństwa państwa". Problem w tym, że za każdym razem trzeba dokonać analiz i wykazać, że on występuje. - Robi się to na podstawie decyzji szefa MON, która co kilka lat jest zmieniana. Wprowadza to zamieszanie, które jeszcze jest pogłębiane, kiedy trzeba uwzględnić wymogi prawa zagranicznego, gdy Polska chce importować sprzęt wojskowy. Na przykład amerykańskiego - tłumaczy Wojciech Pawłuszko z kancelarii SLS Seredyński i Sandurski, zajmujący się prawem stosowanym podczas przetargów zbrojeniowych.
Wojskowi i eksperci apelują, aby uchwalić kompleksowo rozwiązującą problem tych nieprzystających przepisów i prowizorki "ustawę o zamówieniach obronnych", opartą na unijnej dyrektywie 81/2009, która dostarcza odpowiednich rozwiązań. Tak samo marzy się im ustawa, która jasno by mówiła, co jest "podstawowym interesem bezpieczeństwa" i kończyła z prowizorką w postaci rozporządzeń ministra. Gdyby prawo, na podstawie którego ma być kupowane uzbrojenie, było jasne i stałe, modernizacja na pewno byłaby łatwiejsza. - Jeszcze w 2013 r. w MON został powołany zespół, który miał opracować projekt założeń do tak zwanej ustawy o pozyskiwaniu zdolności przemysłowego potencjału obronnego o podstawowym znaczeniu dla bezpieczeństwa państwa, ale teraz nie słyszałem, aby sprawa toczyła się dalej - mówi Pawłuszko.
"Choroba mocarstwowości"
Jeszcze innym problemem jest polski przemysł zbrojeniowy. Siemoniak nie ma wątpliwości, że "to jest często najsłabsze ogniowo". - Wiele razy zbyt optymistycznie zakładano, że nasz przemysł wypełni plany w terminie - mówi były minister obrony. Jak twierdzi, w wielu państwowych firmach zbrojeniowych panuje "choroba mocarstwowości", czyli przerost ambicji nad realnymi możliwościami. Padają zapewnienia o stworzeniu nowoczesnego sprzętu w krótkim terminie, po czym sprawa ciągnie się latami. Koronnym przykładem Siemoniaka jest sprawa stworzenia podwozia do armatohaubic Krab. - Wydawało się, że to nic trudnego - wspomina minister. Skończyło się na tym, że po latach problemów i przepychanek zakupiono licencję na podwozia koreańskiego Samsunga, bo polskie do niczego się nie nadawały.
Zdaniem Siemoniaka słusznym rozwiązaniem byłoby wzmocnienie sektora prywatnego w przemyśle zbrojeniowym. Obecne władze są jednak przeciwnego zdania i stawiają na to, co pod kontrolą państwa. Przykładem jest zakup systemów dowodzenia i łączności o nazwie Rosomak BMS. Za rządów PO rozpisano normalny przetarg, ale po przejęciu władzy przez PiS został on anulowany i ogłoszono nowe postępowanie, w którym mogły wziąć udział tylko firmy kontrolowane przez państwo, choć za faworyta dotychczas uznawano firmę prywatną. Zamówienie ostatecznie powędrowało do państwowej Polskiej Grupy Zbrojeniowej.
Efekt zamieszania jest jednak taki, że program Rosomak BMS ma już cztery lata opóźnienia. Żołnierze, mający walczyć na najnowocześniejszych polskich transporterach opancerzonych, nie mają skutecznego systemu łączności i dowodzenia. Podobne problemy są powszechne. Bałagan i nieefektywność prowadzi do tego, że choć na pozór od czterech lat prowadzimy wielką modernizację wojska, to zdecydowana większość żołnierzy nie odczuwa jej efektów.