Według "The Times" to jeden z najważniejszych Polaków, Amerykanie z wypiekami na twarzy czekają na jego operowe wcielenia, "New York Times" rozpływa się nad jego talentem. Jako Don Giovanni i Król Roger Polak rzucał na kolana publiczność podczas kilkuset spektakli na trzech kontynentach. Teraz Mariusz Kwiecień walczy o Grammy w kategorii: najlepsze nagranie operowe. Chociaż zajmuje się sztuką najwyższych lotów, twardo stąpa po ziemi. Rozbrajająco przyznaje, że nie lubi opery i kocha techno. Dodaje, że najlepiej czuje się w swoim podkrakowskim domu z widokiem na Tatry, a śpiewaków operowych nazywa "sprzedawczykami".
EWELINA WOŹNICA, TVN24: Trudno mi w to uwierzyć, ale podobno nie lubił pan opery?
MARIUSZ KWIECIEŃ: Trudno mi to mówić, ale ja do tej pory nie lubię opery. Bardzo rzadko chodzę do teatru operowego, żeby posłuchać moich znajomych. Muszę naprawdę kogoś lubić i cenić, żeby skusić się, pójść i zobaczyć spektakl.
W takim razie czym jest dla pana opera?
Wielu może mieć mi to za złe, ale dla mnie opera to nie tylko śpiew. To jest spełnienie się jako człowiek, artysta, aktor i tancerz. Wydobywamy ze swojej duszy te aspekty, które są najciekawsze i potrafią zainteresować innych ludzi. Jesteśmy sprzedawczykami. Staramy się wydobyć z siebie, pokazać i sprzedać publiczności to, co uważamy, że jest cenne i wartościowe w nas samych. Jeżeli ktoś chciałby mnie zmusić do stania i śpiewania stricte operowego, to nigdy w życiu bym się nie zgodził. Nie lubię takiej formy. Generalnie starodawna opera mnie nudzi i męczy.
Nie cieszy się pan z tego, że został śpiewakiem operowym?
Los zdecydował, że mam głos operowy i występuję w operze. Jako śpiewak posługuję się tym międzynarodowym językiem, jakim jest muzyka.
Czy pana rodzina była wcześniej związana ze sztuką operową?
Ja jestem pierwszym śpiewakiem w rodzinie, która jest jednak uzdolniona muzycznie. Wcześniej nikt nie odważył się na karierę. Myślę, że nikt z mojej rodziny nie był tak jak ja przekonany do możliwości zrobienia kariery i znalezienia sposobu na życie jako artysta.
Kiedyś mówił pan, że spełnieniem marzeń byłby chociaż jeden występ na liczącej się scenie operowej. Do dziś śpiewał pan już w Londynie, Mediolanie, Tokio czy Nowym Jorku. Udało się osiągnąć w życiu więcej, niż pan się spodziewał?
Myślę, że tak można to określić. Każdy student, który ćwiczy głos i aktorstwo, wyobraża sobie, że jego kariera potoczy się we wspaniałym kierunku. Ja też marzyłem, żeby zaśpiewać we włoskiej La Scali, londyńskiej Covent Garden czy nowojorskiej MET. Wystąpiłem we wszystkich trzech największych operach świata, a doszło jeszcze wiele mniejszych europejskich i amerykańskich.
Trudno było wspiąć się na sam szczyt?
Nie jest tak wielką sztuką zrobić karierę, czyli osiągnąć jakiś cel. Najtrudniej jest znaleźć wenę na przyszłe lata, żeby to utrzymać, sprawić, że każdego sezonu będę dostawał nowe role, będę lubiany przez publiczność i będę otrzymywał dobre recenzje. To jest wielka sztuka. Oprócz tego, że spełniłem marzenia i wystąpiłem w tych wielkich teatrach, muszę jeszcze udowodnić, że warto było we mnie zainwestować i mi zaufać.
Jakiej muzyki pan słucha na co dzień?
To się zmienia, ale generalnie zostaję przy house i elektronice. Techno to jedyna muzyka, przy której potrafię płakać. Mocne basowe bity i potęga elektronicznej muzyki po prostu zwalają mnie z nóg. Jak mam kilka wolnych dni i chcę się zrelaksować, to stawiam sobie szklaneczkę z whiskey przy komputerze, zakładam słuchawki i głośno włączam takie dźwięki. Te brzmienia mnie po prostu rozbrajają. W pewien sposób mnie męczą i wtedy czuję, jakbym wyrzucił wszystkie złe emocje. Czasami słucham również jazzu…
I chyba tak jak jazzmani do koncertów podchodzi pan do śpiewania w operze. Nigdy nie ma tych samych emocji i interpretacji?
Tak też jest w życiu. Nigdy nie ma takiej samej złości i nigdy nie ma takiej samej miłości. Jednego dnia źle się czuję i muszę zaśpiewać spektakl, więc prawdopodobnie będzie to słychać lub widać. Drugiego dnia jestem w świetnej formie, tryskam energią, a muszę wcielić się w czarny charakter. To jest umiejętność dostosowania się do sytuacji i wykorzystywanie emocji.
Co daje takie podejście?
Każdy spektakl jest inny – ciekawy, naturalny, barwny i szczery. To jest moim zdaniem podstawa. Czasem wolę posłuchać gorszego śpiewaka, który tworzy cudowną postać na scenie, niż wybitnej postaci wykonującej cudownie wysokie nutki i koloraturki, z czego nic nie wynika. To jest właśnie opera przypominająca nagrania CD – i ja jej nie lubię. Do teatru idziemy na żywy spektakl, a w takim przedstawieniu nie ma miejsca na rutynę.
Za granicą jest pan jednym z najbardziej cenionych i najlepiej opłacanych śpiewaków. W Polsce nie jest o panu aż tak głośno. Czuje się pan niedoceniany w kraju?
Czuję się niedoceniany, ale z drugiej strony nie brakuje mi tego. To jest zawsze ping-pong. Ci, którzy interesują się operą, wiedzą o mnie i mnie cenią. Nie zniósłbym tandetnego zainteresowania, jakie towarzyszy gwiazdom muzyki pop czy aktorom. Niektórzy tego potrzebują. Niektórzy na przykład, nie mając wielkiego talentu, są bardzo znani.
To jak rozpoznać prawdziwą gwiazdę?
Uważam, że jeśli ktoś naprawdę jest gwiazdą, to jest też gwiazdą sam dla siebie. Ci, którzy potrafią to dostrzec – wiedzą o tym. Jeśli ktoś tego nie widzi, to nie jestem mu w stanie tego pokazać. Mam do tego dystans. Oczywiście jest mi miło, że dziennikarze od czasu do czasu mnie zapraszają na wywiady. Wtedy mogę ludziom powiedzieć coś od siebie. Być może wielu z nich słyszy o mnie pierwszy raz. Być może dzięki temu zachęcę ich do tego, aby zobaczyli w operze tego człowieka, którego widzieli w telewizji. Nie jestem na żadnych facebookach i instagramach. W lecie zazwyczaj jestem nad jeziorem i łowię ryby. W zimie słucham przed komputerem mojego elektronicznego techno.
Wyobraźmy sobie, że jest luty. Pan odbiera nagrodę Grammy i...?
Nic.
Jak to nic? Przecież to muszą być ogromne emocje?
W ogóle żadnych emocji. Dla mnie przedstawienie jest w teatrze. To mnie interesuje. Chociaż oczywiście teraz bardzo się cieszę z tej nominacji za "Króla Rogera" Karola Szymanowskiego. To jedyna polska opera, która jest tak znana na świecie.
Pan stał się propagatorem muzyki Szymanowskiego na świecie?
Zawsze proszę dyrektorów teatrów, żeby wzięli "Króla Rogera" pod swoje skrzydła i przedstawili publiczności w różnych miejscach świata. Nominacja do Grammy to też wielki sukces Szymanowskiego i londyńskiej inscenizacji, a ja w tym brałem udział, więc bardzo się cieszę.
Czemu tak bardzo chciał pan zaśpiewać "Króla Rogera"?
To jest królowa polskich oper, więc z jednej strony jestem patriotą, ale z drugiej nie. Ja w "Królu Rogerze" odnalazłem siebie i utożsamiam się z nim. Poezja Iwaszkiewicza w połączeniu z absolutnie magiczną muzyką Szymanowskiego otworzyła we mnie jakieś ezoteryczne pokłady energii. Pierwszy raz śpiewałem tę operę w Paryżu. Po jednej z ostatnich prób prawie zginąłem pod kołami samochodu. Wracałem do domu jak w amoku. W jakimś transie studiowałem bardzo trudny tekst Iwaszkiewicza. Próbowałem go przetrawić i zrozumieć. Kiedy pierwszy raz śpiewałem "Króla Rogera", zupełnie wychodziłem z siebie. Miałem po prostu doznania nie z tego świata.
Dlaczego tak się stało?
W tekście Iwaszkiewicza i w ogóle tej operze jest wiele różnych interpretacji. Jedni odnajdują tam Jezusa Chrystusa, inni homoseksualnego, słabego mężczyznę. Jeszcze inni widzą zupełnie pogubionego człowieka, który na koniec staje się silny. Raz umieram na koniec, raz zmartwychwstaję, raz po prostu gubię swoją tożsamość. To jest tak fenomenalna księga dla tych, którzy poszukują odpowiedzi na wiele pytań, że "Król Roger" stał się dla mnie czymś jak Biblia.
Podczas gali Grammy spotka pan pewnie m.in. takie gwiazdy jak Adele czy Beyoncé. To będzie nowość, czy mieszkając przez tyle lat w Nowym Jorku, miał już pan takie spotkania?
To nie będzie nowość, chociaż na co dzień oczywiście nie obcuję z tymi ludźmi. Mieszkając w Nowym Jorku, często stykam się na jakichś spotkaniach lub kolacjach z gwiazdami kina czy muzyki. Przy okazji jakichś nagród poznałem Madonnę, Jennifer Lopez czy Davida Bowiego. To może nawet były właśnie Grammy albo gala MET. Oni byli zachwyceni, że spotkali młodego polskiego śpiewaka. To brzmiało dla nich zupełnie egzotycznie – nie dość, że z Polski, to jeszcze śpiewak operowy, a do tego wszystkiego młody. Tylko że to są ludzie tacy jak inni. Z Jennifer Lopez rozmawiało mi się tak samo miło jak z panią.
Nominacja do "muzycznych Oscarów" nie zamyka pewnego etapu pana kariery?
Zupełnie nie. To jest przystanek, na którym mogę wysiąść, ale nie muszę. Po prostu jadę dalej. Bardziej z nominacji cieszą się moi znajomi i rodzina. Nawet nie wiedziałem, że ją otrzymałem – to oni zaczęli do mnie dzwonić i SMS-ować. Podchodzę do tego spokojnie.
Pan w ogóle nie zachowuje się jak Polak – bez kompleksów wyjechał pan do Stanów Zjednoczonych, zrobił tam karierę, a teraz nie jest wyniosły i niedostępny…
Zawsze miałem w sobie pewność siebie, która pomogła mi zrobić karierę. Pojechałem do Nowego Jorku w przekonaniu, że jestem najlepszy na świecie. Świat się przede mną otwierał. Byłem bardzo zaskoczony, kiedy na początku dostawałem małe role. Od razu chciałem śpiewać główne. Teraz na przykład wiem, że "Don Giovanniego" śpiewam świetnie. Nie jest skromnie mówić o sobie, że jestem w czymś dobry, szczególnie w Polsce. Tutaj najlepiej jest powiedzieć: "nie, absolutnie, ależ skąd".
Jednak jakiś balans jest potrzebny?
Musi być pewnego rodzaju naturalny balans pomiędzy pewnością siebie a tym, co jest realne. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie będę śpiewał niektórych ról, bo mój głos nie jest do tego stworzony. W obecnych czasach jestem docenianym, cieszącym się uznaniem i wspaniałą karierą śpiewakiem, ale tych wspaniałych było tak wielu… Też lepszych ode mnie. Kiedy w wyobraźni przywołuję setki lat funkcjonowania opery, w której byli znakomici reżyserzy, dyrygenci, muzycy, śpiewacy wykonujący swoje zadania w sposób genialny, to muszę przyznać, że na pewno nie jestem w czołówce. Tutaj pojawiają się respekt i pokora. Myślę, że to też pozwala zachować zdrowy rozsądek.
Czego pan w sobie nie lubi?
Zbyt dużej wrażliwości, bo często z tego powodu jest mi źle. Zbyt dużej otwartości, bo ludzie często to wykorzystują. Nadmiernej dyscypliny zawodowej, bo to niszczy moje życie prywatne. Tego, że jestem coraz starszy… (śmiech)
Jakie są najciemniejsze strony kariery operowego śpiewaka?
Samotność i stres. Ciągłe podróże, zmiana hoteli, apartamentów, warunków klimatycznych, stref czasowych – to też wpływa na formę naszego głosu i samopoczucie. Każdy dyskomfort natychmiast słychać w głosie, dlatego śpiewacy są dość kapryśni w kwestii zakwaterowania, wilgotności powietrza, ciszy podczas nocnego wypoczynku, ponieważ to wszystko wpływa na nasz głos. Śpiewak operowy, w odróżnieniu od naszych kolegów z branży rozrywkowej, zawsze występuje na żywo i musi być w jak najlepszej formie praktycznie codziennie. Nie mamy możliwości śpiewania z playbacku. To wszystko powoduje stres. Do tego dochodzi samotność, bo nie podróżują z nami całe rodziny czy przyjaciele. Często czujemy się samotni, siedząc w hotelowym pokoju.
W jakich momentach życie jest dla pana najprzyjemniejsze?
Najbardziej lubię chwile, kiedy nie muszę w ogóle śpiewać. Mam miesiąc wolnego i wtedy mogę łowić ryby. To jest czynność, która całkowicie pozwala się wyciszyć. Jest jak medytacja. Poza tym kocham walkę z tym małym stworzeniem na końcu żyłki. W życiu jestem kotem, który lubi polować, ale nie tygrysem, więc zadowalam się małymi zdobyczami. Lubię też wieczorem napić się whiskey, gadać całą noc i nie bać się, że mój głos będzie zmęczony kolejnego dnia.
Co jeszcze robi pan w tym wolnym czasie?
Kiedyś robiłem wiele zdjęć, projektowałem wnętrza i meble. W tym momencie kupiłem też kilka nieruchomości. Jednym z moich szaleństw jest ogród w podkrakowskim domu. Spędzam tam czasem całe godziny przez kilka dni w tygodniu. Życie śpiewaka uzależnione jest od pór roku. W zimie musimy milczeć. Kiedy mamy spektakle, powinniśmy siedzieć zamknięci i cały czas uważać, żeby się nie przeziębić. Wtedy trzeba znaleźć jakąś chałupniczą rozrywkę i to najczęściej jest Internet.
Słyszałam też, że lubi się pan pokłócić z telewizorem…
Mam to po dziadku, który w czasach komuny siedział przed telewizorem i kłócił się z Jerzym Urbanem. Prawie go udusił. Ja mam praktycznie tak samo. Moje ulubione programy to TVN24 i "Fakty". Mam nawet wykupiony internetowy pakiet TVN24. To dla mnie jest część Polski, którą zawsze mam ze sobą, i pewne uzależnienie. Czasami siedzę przez telewizorem i rzeczywiście kłócę się z niektórymi politykami, ale pomińmy to, bo jak zaczniemy o tym mówić, to nie będzie wesoło.
Czy pana zagraniczni znajomi pytają o to, co się dzieje z polską polityką?
Wszyscy moi znajomi łapią się za głowę i pytają, co się dzieje w Polsce. Odpowiadam, że dzieje się to, co się dzieje. Jak ja mogę to komentować. Cały czas mówię, że to jest okres przejściowy. Tak jak przeszliśmy i przetrwaliśmy przez wiele tragicznych sytuacji w Polsce, tak przetrwamy i to. Na tym rozmowy się kończą. Trudno byłoby mi dokładnie wytłumaczyć, o co chodzi. Podkreślam tylko, że tak samo jak w Ameryce, Francji czy Anglii mamy problemy z politykami i generalnie polityką.
Dlaczego po tylu latach spędzonych w Nowym Jorku chce pan wrócić do Krakowa?
Ja nigdy z Krakowa tak naprawdę nie wyjechałem. Zawsze miałem tu mieszkanie, a teraz dom. Zawsze, kiedy mówię "dom", wspominam Kraków. Tak było, jest i będzie. Nowy Jork jest wspaniałym miejscem dla turystów – polecieć, odwiedzić kilka kultowych miejsc, posłuchać dobrego jazzu, wstąpić do Metropolitan Opery czy pospacerować po Central Parku… Ale żyć tam moim zdaniem się nie da. Ciągły pościg za osiągnięciem czegoś, czego nie da się osiągnąć – zawsze trzeba być gotowym na sto pięćdziesiąt procent, bo sto procent to niestety za mało. Kto to wytrzyma i jak długo? Piękno wieżowców miesza się tam z brudem i bylejakością. Rutyna często wypiera świeżość i naturalność. Ludzie są na pozór mili i serdeczni, ale interesują się tak naprawdę nikim i niczym oprócz swojego portfela i kariery. Wiem, że wszędzie jest podobnie, ale powtarzam, że wolę być na swoich śmieciach, które znam, niż na cudzych.
Myślę, że po naszej rozmowie wielu odbiorców zdziwi się, że artysta, który obcuje ze sztuką najwyższych lotów, tak twardo stąpa po ziemi, jest człowiekiem z krwi i kości.
Na scenie przedstawiam postaci, które są prawdziwe – cierpią, cieszą się, płaczą, zdobywają swoich partnerów. Skąd miałbym wziąć te doświadczenia? Tylko z naturalności, tych krwi i kości, o których pani wspomniała. Ludzie przychodzą do teatru, żeby zobaczyć, że u innych też źle się dzieje. Są straszne cierpienia w miłości i życiu. Przychodzimy do opery, żeby odnaleźć siebie i znaleźć odpowiedzi na dręczące nas pytania, a później samemu uczyć się rozwiązywać problemy. Ja na przykład nie mam nauczyciela śpiewu, bo wiem, że na scenę i tak będę musiał wyjść sam. Nikt nie będzie mnie trzymał za rękę. Kiedy jestem zmęczony i czuję, że może zabraknąć mi głosu, i tak muszę dokończyć spektakl. Nikt mnie tego nie nauczy, do tego trzeba było dojść w pojedynkę.
Ma pan jakieś postanowienia noworoczne albo życzenia na 2017 rok?
Nigdy nie robię postanowień ani nie celebruję urodzin. Nie mam rytmu wyznaczanego przez daty zakodowane w moim krwiobiegu. Dla mnie ważny jest człowiek, relacja z drugą osobą i odpowiednia kontrola emocji. Tego życzę sobie na 2017 rok.
Mariusz Kwiecień – urodził się w 1972 r. w Krakowie. Ukończył warszawską Akademię Muzyczną. Jest polskim śpiewakiem operowym (baryton). Występuje na scenach operowych w Europie, Stanach Zjednoczonych i Japonii. Do tej pory śpiewał m.in. w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, The Royal Opera House Covent Garden w Londynie, Opéra Bastille w Paryżu czy Teatro Real w Madrycie. W 2009 r. odebrał Srebrny Medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis". Pięć lat temu wydał solową płytę "Slavic Heroes", za którą otrzymał Fryderyka w kategorii: fonograficzny debiut roku/klasyka. Najbardziej znany jest z ról Króla Rogera, Don Giovanniego czy Eugeniusza Oniegina.