Maria Schneider, partnerka Brando z "Ostatniego tanga w Paryżu" Bertolucciego o reżyserze filmu mówiła: "to mój wróg, groźniejszy od gangstera". Gwiazda "Ptaków" Tippi Hedren była zamykana przez Hitchcocka w maleńkim pomieszczeniu ze stadem rozszalałych mew (o mało nie straciła oka). Od tłustych świń wyzywał Roman Polański aktorkę "Noża w wodzie" Jolantę Umecką, nieustannie podjadającą na planie. Jednak wszystko to przysłużyło się samym dziełom.
Gdy po premierze "Ostatniego tanga w Paryżu" (1972 r.) jedna z najwybitniejszych krytyczek kina Pauline Kael pisała, że ludzie będą się spierać o ten film, jak długo będzie istniało kino, z pewnością nie miała na myśli sporów dotyczących kulis jego realizacji.
W sieci pojawił się jakiś czas temu fragment wywiadu z reżyserem z 2013 r., umieszczony tam w związku z obchodami Światowego Dnia Walki z Przemocą Wobec Kobiet. To, co mówi włoski reżyser o kręceniu słynnej sceny gwałtu, zaszokowało fanów "Ostatniego tanga…" . Bertolucci przyznaje, że Maria Schneider nie wiedziała z wyprzedzeniem o scenie gwałtu z użyciem masła. Dowiedziała się dopiero podczas jej kręcenia. "Ta tak zwana 'scena gwałtu z masłem' to był pomysł, na którym wpadłem razem z Marlonem Brando rano jeszcze przed jej nakręceniem. Ale zachowałem się okropnie w stosunku do Marii, bo nie powiedziałem jej o moich zamiarach. Chciałem nakręcić jej reakcję jako młodej dziewczyny, nie aktorki" – mówi reżyser.
To akurat mu się udało, bo autentyczny strach, łzy i rozpacz Schneider pomogły mu stworzyć niemal naturalistyczny film. Cena, jaką zapłaciła za to jego młodziutka, wówczas 19-letnia aktorka, nikogo szczególne nie obchodziła.
Gdy reżyser myśli, że jest Bogiem
Choć Bertolucci nigdy nie ukrywał tego, jak wyglądały kulisy powstania tej sceny, wyznanie nagłośnione w tak szczególnym dniu zadziałało niczym bomba z opóźnionym zapłonem. Najdobitniej, wręcz histerycznie zareagowały młode aktorki w Hollywood, walczące na co dzień o równe traktowanie kobiet i mężczyzn na planie filmowym, które najwyraźniej nigdy nie słyszały opowieści Marii Schneider. Jessica Chastain, Evan Rachel Wood i reżyserka "Selmy" Ava DuVernay dały wyraz swemu oburzeniu na Twitterze. Brytyjski "The Guardian" z kolei wpadł na pomysł, że być może należałoby Bertolucciemu odebrać najważniejsze nagrody filmowe, jakie zdobył (w tym dwa Oscary).
"Do wszystkich ludzi, którzy kochają ten film – oglądacie 19-latkę gwałconą przez 48-letniego faceta. A wszystko zaplanował reżyser – zawodziła na Twitterze Jessica Chastain, tym samym sugerując, że na planie mogło dojść do fizycznego gwałtu, co oczywiście nie miało miejsca.
O ile oburzać musi zachowanie reżysera i aktora, którzy nie uprzedzili debiutantki o tym, że ma zagrać w scenie gwałtu, a potem wręcz wymuszali na niej udział w niej, to oskarżanie ich o czyny noszące znamiona ciężkiego przestępstwa jest jednak nadużyciem. Sama Schneider zresztą w wywiadzie dla "Daily Mail" w 2007 r., wspominając pracę nad filmem, wyznała: "Powinnam była wtedy zadzwonić do agenta albo zaprosić prawnika na plan, bo nie można zmusić kogoś do zrobienia tego, czego nie ma w scenariuszu. Wówczas jednak tego nie wiedziałam. Marlon powiedział do mnie potem: "Maria, nie martw się, to tylko film", ale w trakcie sceny płakałam prawdziwymi łzami, mimo że to, co robił Marlon, nie było prawdziwe. Szczerze mówiąc, czułam się trochę "zgwałcona", zarówno przez Brando, jak i Bertolucciego. Sam Marlon powiedział, że czuł się zmanipulowany. A on miał 48 lat i był Marlonem Brando!".
Przyjaciółka Schneider, reżyserka Penelope Spheeris wspomina też, jak aktorka zachowała się po premierze filmu, gdy mogła wreszcie w całości go obejrzeć. "Wybiegła z kina z płaczem, krzyczała, że nie chce żyć, że marzy o tym, by zapaść się pod ziemię. – Chciałam być aktorką, a zostałam skandalistką – powtarzała Schneider przez kolejne lata". Nigdy już nie zgodziła się na żadną rozbieraną scenę w filmie. Odrzuciła m.in. właśnie z tego powodu rolę w "Mrocznym przedmiocie pożądania" Luisa Buñuela. Choć zagrała potem m.in. u boku Jacka Nicholsona w głośnym filmie Michelangelo Antonioniego "Zawód reporter", nie powtórzyła nigdy sukcesu "Ostatniego tanga w Paryżu", filmu, który uczynił ją gwiazdą na starcie. Miała też przez całe życie poczucie napiętnowania. Gdy Tinto Brass zaproponował jej rolę w "Kaliguli", oczywiście rozbieraną, krzyknęła mu w twarz: "jestem aktorką, nie prostytutką".
Nie mogąc poradzić sobie z tym wszystkim, sięgnęła po narkotyki, od których szybko się uzależniła. Z czasem pojawiły się też problemy psychiczne i trafiła do zakładu psychiatrycznego, w którym spędziła kilka lat. Była przekonana, że jej życie potoczyłoby się inaczej, gdyby nie udział w tym filmie. Od mężczyzn już zawsze miała uciekać, zaczęła wiązać się z kobietami, a nazwisko jej partnerki, którą ukrywała przed światem, na zawsze dla wszystkich pozostało tajemnicą.
Bertolucci wielokrotnie wyrażał publicznie żal związany z tym, jak "Ostatnie tango w Paryżu" wpłynęło na Schneider. Z perspektywy czasu przyznawał, że zachował się w sposób niedopuszczalny, nie informując debiutantki, w czym naprawdę bierze udział. Jego samego dotkliwie ukarali za to rodacy – włoskie sądy zakazały wyświetlania filmu na kilka lat, a Bertolucci został skazany na cztery miesiące więzienia w zawieszeniu na pięć lat, a nawet pozbawiony na ten okres praw obywatelskich. Dopiero z upływem lat film przestał wzbudzać oburzenie. W Ameryce otrzymał kategorię X (wyłącznie dla widzów dorosłych), którą dopiero w 1997 r. zmieniono na kategorię R (czyli dozwolone od 17 lat i to za zgodą osoby dorosłej).
Maria Schneider nigdy więcej nie spotkała się już z Bertoluccim. Mówiła o nim: "to mój wróg, jest gorszy od najgroźniejszego gangstera". Gdy po wielu latach przypadkiem natknęli się na siebie festiwalu w Cannes, rzuciła mu w twarz: "nie znam tego pana". Zmarła w wieku zaledwie 58 lat w 2011 r., niespełniona aktorsko, do końca zmagając się z demonami przeszłości.
"Ostatnie tango…" po polsku według Żeromskiego?
Kiedy Włochów i resztę wolnego świata bulwersował Bertolucci, w Polsce odważne obyczajowo kino (choć z akcją osadzoną na początku XX wieku) postanowił nakręcić mieszkający od lat we Francji Walerian Borowczyk, zajmujący się artystyczną animacją i wspólnie z Janem Lenicą realizujący kino animowane. Borowczyk, wówczas już mający na koncie erotyczne "Opowieści niemoralne" z Palomą Picasso, porwał się na trzecią już w Polsce adaptację "Dziejów grzechu" Stefana Żeromskiego.
Historia kobiety, która porzucona przez ukochanego stacza się na dno – morduje swoje nowo narodzone dziecko, a w końcu zostaje utrzymanką i ginie tragicznie, została zrealizowana z wielką dbałością o realia epoki. Wysmakowana plastycznie, najlepsza z adaptacji dzieła pisarza, miała w obsadzie gwiazdy współczesnego rodzimego kina, a w głównej roli Ewy Pobratyńskiej pojawiła się piękna studentka aktorstwa Grażyna Długołęcka. Ukochanego grał bożyszcze pań po roli w "Faraonie" Jerzy Zelnik, a w pozostałych rolach pojawiali się m.in. Olgierd Łukasewicz, Roman Wilhelmi, Marek Walczewski.
Obraz kuszący zapowiedzią sporej dawki erotyki obejrzało 8 mln widzów, co dziś wydaje się liczbą wręcz niewyobrażalną. W rzeczywistości scen erotycznych było niewiele, jednak na ówczesne czasy i tak była to sensacja. Borowczyk stał się specjalista od kina erotycznego, by z czasem, niestety, zanurzyć się w rejony soft porno, jakim była już "Emanuelle 5". Długołęcka wyjechała natomiast do Szwecji i gdy wydawało się w Polsce, że słuch o niej zaginął, pojawiła się niespodziewanie w 1999 r. "Tygodnik Powszechny" opublikował wtedy wywiad z nią, w którym opisała czas zdjęć do filmu jako najbardziej traumatyczny w jej życiu, zarzucając Borowczykowi nie tylko seksualne ataki, ale też "niszczenie poza planem".
"Chciał widzieć, jak rozkładam nogi. Zaczynając film, byłam czystą, młodą dziewczyną z tysiącami kompleksów. Kończąc, byłam wystraszonym strzępem. Schudłam 14 kg… Przeżywałam osobisty dramat. Wychowana przez siostry urszulanki, miałam mentalność zakonnicy i żyłam ze ściśniętymi nogami" – żaliła się. I dodawała: "Borowczyk uważał, że skoro gram rolę takiej kobiety, powinnam to robić również poza planem. Przekonywał, że muszę mu ulec. Byłam przestraszona, opluta, zniszczona".
Po ukazaniu się wywiadu wybuchł skandal. Niestety, nie dowiemy się, jak było naprawdę, choć dziwne, że aktorka z zarzutami czekała aż ćwierć wieku. Niewykluczone, że coś było na rzeczy, choć przecież znała scenariusz i podjęła się nader odważnej roli jak na "żyjącą ze ściśniętymi nogami wychowankę urszulanek". W odpowiedzi na jej zarzuty Walerian Borowczyk, wówczas skupiony już bardziej na pisaniu książek, wydał opasłe tomisko "Moje polskie lata", wbrew tytułowi w całości będące polemiką z Długołęcką i odpierające jej zarzuty.
Nazywając aktorkę "rozhisteryzowana nimfomanką", twierdził, że było odwrotnie – to ona napastowała jego. Jego zdaniem była "bezradna wobec swego niemoralnie intensywnego popędu płciowego", który wpędził ją w nerwicę psychiczną. Opisywał też, jak pewnej nocy przyszła do niego roznegliżowana, uprzednio przysławszy mu bukiet czerwonych róż, i kusząc gołym łonem, zmierzała w stronę łóżka, na którym spał. "Proszę natychmiast wyjść, zrywamy z panią kontrakt. Potulnie opuściła pokój. Rzuciłem za nią czerwony bukiet i zamknąłem drzwi na klucz…" – opisywał Borowczyk to zdarzenie.
Kto mówił prawdę i kto kogo molestował – tego ostatecznie nie ustalono. W dowcipnym, błyskotliwym felietonie Zygmunt Kałużyński sugerował, że niewykluczone iż… oboje. O sprawach sądowych w każdym razie nie było mowy. Borowczyk zmarł cztery lata po napisaniu książki. Film, choć nieco dziś trącący myszką, przetrwał jednak próbę czasu.
Alfred Hitchcock – genialny maniak seksualny?
Miniony rok obfituje w skandale o seksualnym podtekście z filmowcami w rolach głównych. Swoją biografię, w której m.in. zdradza, że była molestowana seksualnie przez reżysera – wielkiego Alfreda Hitchcocka, opublikowała też niedawno Tippi Hedren – gwiazda "Ptaków", bez wątpienia jednego z największych arcydzieł kina gatunku zwanego dreszczowcem.
Nigdy nie było tajemnicą, że wielki Hitch kochał się w swoich blond aktorkach – poczynając od Ingrid Bergman poprzez Grace Kelly, aż po wspomnianą Tippi. Pierwsze dwie wielkie gwiazdy były z nim w wielkiej przyjaźni, nawet gdy minął już czas wspólnej pracy. Przypadek nie tak sławnej, choć równie pięknej modelki, a potem aktorki był jednak inny.
Hedren (prywatnie matka Melanie Griffith i babka Dakoty Johnson, gwiazdy "Pięćdziesięciu twarzy Greya") wywołała poruszenie, odkrywając kulisy powstawania "Ptaków", opowiadając o powodach, dla których zerwała kontrakt z wytwórnią Universal. Sprawa nie była tajemnicą, bowiem powstały przed czterema laty, skądinąd udany bardzo film "Dziewczyna Hitchcocka", skupiał się właśnie na jej historii. Pokazywał, jak Hitch popada w obsesję na punkcie nowej gwiazdy, która odrzuca jego natarczywe zaloty, a za karę on w sadystyczny sposób mści się na niej planie. Wówczas mówiono, że z pewnością cała historia została "podkręcona". Tippi zdradza w biografii, że niestety było o wiele gorzej.
Hedren od słynnych poprzedniczek różniło bowiem to, że w przeciwieństwie do nich zawdzięczała wszystko Hitchcockowi, ściągnięta na plan filmowy "Ptaków" z reklamy telewizyjnej. Podkreśla też, że o wszystkim wiedziała żona reżysera. Jego obsesja na punkcie dziewczyny była tak wielka, że pozostawienie ich samych groziło natychmiastową próbą "zalotów", czego z czasem stała się świadoma cała ekipa. Ponieważ Hedren nigdy mu nie uległa, reżyser zemścił się, zmuszając ją do kręcenia przez pięć dni dubli sceny, w której atakowana jest przez rozdrażnione ptactwo. (Wcześniej znała wersję, iż w scenie pojawią się ptaki mechaniczne, a resztę załatwią efekty specjalne). W książce opisuje, jak mężczyzna w grubych skórzanych rękawicach wrzuca do małego pomieszczenia, w którym jest zamknięta, dziesiątki żywych mew, kruków i wron – wprost na nią, na polecenie reżysera. Jest wyczerpana, ptaki ją atakują, jeden dziobie tak blisko oka, że mogło to się skończyć utratą wzroku. W końcu siada na planie i zaczyna płakać. Wezwany na oględziny lekarz nakazuje poranionej aktorce tygodniowy odpoczynek, a gdy Hitchcock protestuje, pyta wprost: "czy starasz się ją zabić?".
Jak wiadomo, efekt sadystycznego zachowania reżysera okazał się nadzwyczajny. Film jest ogromnym sukcesem, Tippi zostaje gwiazdą z dnia na dzień. Wbrew złym doświadczeniom decyduje się kontynuować współpracę z Hitchcockiem przy kolejnej produkcji – "Marnie". Niestety, mimo jej błagalnych próśb napastowanie przez reżysera nie ustaje. Zrywa obejmujący pięć tytułów kontrakt z Universalem, za co wytwórnia karze ją gigantyczną grzywną. Jej kariera aktorska staje w miejscu, choć na koncie ma Złoty Glob za rolę w "Ptakach". Gra niewielkie rólki, głównie telewizyjne. Z czasem aktorstwo staje się już tylko jej hobby – wraz z mężem zakłada organizację non profit zajmującą się ochroną dzikich zwierząt.
Czy była jedyną, która przeszła koszmar molestowania przez wielkiego artystę? 86-letnia dziś Hedren nie ma pojęcia. Być może jedyną, która odważyła się to upublicznić? Scenarzystka "Dziewczyny Hitchcocka" Gwyneth Hughes potwierdza zresztą jej wersję wydarzeń.
Mózg jedzony łyżeczką
Byłoby wielkim uproszczeniem sprowadzanie traum, jakie wielcy filmowcy fundują swoim współpracownikom – a właściwie wygląda na to, że najczęściej współpracownicom – do seksualnego napastowania, ewentualnie ukrywania szczegółów scenariusza. Im większe osobowości, tym częściej w grę wchodzi też element manipulacji aktorem. Dopuszczalny do pewnego stopnia w artystycznej kreacji.
Słynie np. z manipulowania aktorami Duńczyk Lars von Trier. Jej ofiarą padła m.in. znana islandzka piosenkarka Björk, odtwórczyni roli Selmy w nagrodzonym Złotą Palmą musicalu "Tańcząc w ciemnościach", która, nie wdając się w szczegóły, wyjaśniła tylko, że zapłaciła za nią psychicznym załamaniem. Lars von Trier – jeden z największych ekscentryków współczesnego kina (pamiętamy jego współczucie dla Hitlera, za wyrażenie którego wyrzucono go z Cannes), bronił się wówczas tym, że sam od lat cierpi na depresję i stąd bierze się jego dziwaczne zachowanie.
W Polsce do dziś z wypiekami na twarzy wspomina się film Andrzeja Żuławskiego "Szamanka", okoliczności jego kręcenia oraz nieprawdopodobne wręcz opowieści o tym, co działo się już po zdjęciach z jego gwiazdą, "odkrytą" przez reżysera w warszawskiej kawiarni piękną Iwoną Petry.
"Szamanka" miała być erotycznym moralitetem – wedle zapowiedzi scenarzystki Manueli Gretkowskiej, a według samego reżysera – z całą pewnością jednego z najoryginalniejszych rodzimych i europejskich filmowców – "opowieścią o pasji i seksie jako potężnej sferze naszego życia". Dostaliśmy niewypał – rzecz kuriozalną, której fabuły opowiedzieć nie sposób. W największym uproszczeniu jest to historia dziwacznego związku antropologa (Linda) i urodziwej studentki (Petry). Do nich dołącza martwy szaman sprzed trzech tysiącleci, z którego duchem antropolog nawiązuje kontakt, wpadając w trans. Czegóż tam nie było! Nad całością zawisł motyw… surowego mięsa. Dostaliśmy żywe szczury w maszynie do mielenia mięsa, wreszcie wyjadanie łyżeczką mózgu kochanka (Lindy), zabitego puszką konserwy. No i seks, ale kompletnie niestrawny – chory i odrażający.
Aktorzy w dniu premiery rozpłynęli się w powietrzu. Bogusław Linda wcześniej dał do zrozumienia, co o filmie myśli, ale już brak debiutantki stał się przyczynkiem do oryginalnych pomysłów dotyczących jej dalszych losów. Nie było bowiem tajemnicą, że na planie znajdowała się specjalistka od voodoo – kultu, którego podstawą są rytuały opętania. I zapewne była skuteczna, bo pani Petry grała niczym opętana sceny, których nie zagrałby żaden aktor na świecie. Fachowcy wyjaśniali, że "została rozbudzona, żeby być sprawnym narzędziem w rękach reżysera i robić przed kamerą rzeczy nieprzyjęte powszechnie w naszym kręgu cywilizacyjnym".
Co stało się po zdjęciach? Mówiono, że przeżyła wielka traumę (w co nietrudno było uwierzyć) i trafiła do ośrodka dla psychicznie chorych. Popularna była też teoria, że przebywa w tybetańskim klasztorze. Powstała również wersja, wedle której miała wciąż pozostawać pod wpływem voodoo, "w odmiennym stanie świadomości". Sam reżyser, udzielając wywiadu, przyznał, że nie obchodził się z aktorką łagodnie – np. gdy nie umiała się na planie rozpłakać, po prostu obrzucił ją stekiem wyzwisk. I zadziałało.
A co się wydarzyło naprawdę? Zupełnie nic. Po prostu aktorka wyjechała z kraju, a wywiadu udzieliła dopiero po wielu latach, zaprzeczając doniesieniom o zakonie, zakładzie psychiatrycznym, etc. Dziś wydaje się, że całe zamieszanie zostało wykreowane na potrzeby promocji filmu, któremu jednak pomóc nic nie było w stanie. Prawdopodobnie nikt nie uwierzyłby w absurdalne opowieści, gdyby nie powszechnie znany ekscentryzm zmarłego przed paroma miesiącami Andrzeja Żuławskiego i jego nieporównywalne z twórczością żadnego innego filmowca kino. To, że był trudny dla swoich aktorów, też nie było dla nikogo tajemnicą.
Żuławski wcześniej, jak sam opowiadał, do stanu wyczerpania doprowadził francuską aktorkę Isabelle Adjani w swoim głośnym "Opętaniu", w którym zagrała główną rolę. To po trosze horror, ale mocno surrealistyczny, będący zarazem metaforą rozpadu osobowości. Grana przez Adjani bohaterka porzuca kochającego męża i kochanka, by uprawiać seks z przerażającym monstrum. Neurotyczny klimat i mnóstwo tropów interpretacyjnych czynią z "Opętania" obraz fascynujący, zaś Isabelle Adjani jej kolosalny wysiłek i katusze zadawane przez reżysera, jak mówiła po latach, opłaciły się. Za tę rolę zdobyła bowiem jedynego w całej swojej karierze Cezara.
Kiedy aktor jest niezdolny
O tym, jak trudny dla swoich aktorów bywa nasz inny utalentowany rodak Roman Polański, krążą legendy. Faye Dunaway i nawet jego bliski przyjaciel Jack Nicholson po zakończeniu zdjęć do "Chinatown" zgodnie przyznali: "Roman Polański to potwór". Nie toleruje choćby cienia sprzeciwu, jest nieznośnie apodyktyczny.
W wydanej właśnie książce "Tak się kręciło" Andrzej Klim opisuje to, co działo się na planie "Noża w wodzie", a dokładniej "trudne" relacje debiutantki Jolanty Umeckiej z reżyserem. Przypomnijmy, że był to pierwszy film Romana Polańskiego, o fochach mistrza nie mogło być więc mowy. Na dobrą sprawę Umecka mogłaby oskarżyć reżysera wyzywającego ją nieustannie od kretynek, tłustych świń itp. o znęcanie się. Mogłaby, ale…
Na plan filmowy Polański przyprowadził ją, zafascynowany jej figurą, którą ujrzał w całej krasie na basenie Legii. Okazało się jednak, że uroda nie musi iść w parze z talentem aktorskim i potem dostawał histerii, patrząc na jej poczynania. Dziewczyna zorientowała się, że wypada kiepsko, a strach przed agresją i wrzaskiem Polańskiego potęgował jej zdenerwowanie. "Ze stresu podjadała w ukryciu (pod koją miała ukryte spore zapasy jedzenia: kiełbasy, chleba, jabłek), co powodowało jej szybkie tycie. Zmiana figury, głównego atutu, dla którego Polański ją zaangażował, powodowała jego wściekłość. I tak koło się zamykało" – opisuje Klim.
Przerażeni tym, że seksowna dziewczyna z pierwszych ujęć staje się powoli pucołowatą babą, panowie na planie, z reżyserem na czele, próbowali temu zapobiec. Dodajmy: w mało humanitarny sposób. Polański tak opisuje te metody walki z tuszą aktorki: "wyciągaliśmy ją z Kostenką na długie biegi, a kiedy brakło jej sił, wlekliśmy ją na pasku przywiązanym do nadgarstków". Efektów nie było jednak widać, bo dziewczyna wciąż podjadała. Polańskie był wobec niej potwornie wulgarny. "‘Znowu się, ku**o, nażarłaś, znowu tłusta się robisz!’. A ona nic, buzia w kubeł" – opowiada Aleksander Wojczys w książce Klima.
Na tym jednak nie kończyło się znęcanie nad nią, bo o największą rozpacz przyprawiał młodego reżysera kompletny brak aktorskich umiejętności Umeckiej – w końcu amatorki. "Próbowaliśmy cierpliwości, łagodności, perswazji, potem przeszliśmy do taktyki ostrzejszej, żeby dziewczyną wstrząsnąć – wszystko na próżno. […] W scenie, gdy dziewczyna myśli, że chłopak utonął, i nagle widzi, jak ‘topielec’ drapie się na pokład, powinna zareagować. Kolejne duble nie dawały żadnego rezultatu. Wreszcie Kostenko wpadł na pomysł, żeby wystrzelić z rakietnicy za jej plecami. Tym razem się udało. Ale byliśmy już bliscy histerii. – No i co, kretynko, pomogło? – wrzasnąłem. – Pomogło – odpowiedziała z niezmąconym spokojem".
Bardziej szczegółowe opisy tortur stosowanych przez reżysera i resztę aktorów na wystraszonej amatorce jeszcze bardzie zniesmaczają słownictwem, agresją, szowinizmem i trudno znaleźć usprawiedliwienie dla opisanej tu "metodologi" pracy. Jednak bogatsi dziś w wiedzę o tym, że te niehumanitarne metody przyniosły pierwszą w historii naszego kina nominację do Oscara, jesteśmy w stanie – wbrew wszystkiemu – wybaczyć Polańskiemu.
I tak wracamy znów do punktu wyjścia, a pytanie: "czy wybitnemu artyście wolno więcej?" wciąż nie może się doczekać jednoznacznej, nie budzącej żadnych wątpliwości odpowiedzi.