To była piątkowa noc z 15 na 16 lipca. Z czołówek mediów wciąż nie schodził krwawy rajd szaleńca promenadą w Nicei, gdy nadeszły kolejne dramatyczne godziny. Samozwańcza Rada na Rzecz Pokoju w Ojczyźnie zapowiedziała usunięcie władz Turcji w obronie demokracji i świeckości państwa. Władza prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana przez kilka godzin wydawała się wyjątkowo krucha.
Początkowo wyglądało na to, że zamach stanu przebiega podręcznikowo. Zaczęło się około północy lokalnego czasu. Opanowano główne mosty i skrzyżowania w Stambule. Na parlament w Ankarze spadły bomby. Zbombardowano także siedzibę wywiadu i bazę wojskową koło pałacu prezydenckiego. Na ulicach pojawiły się czołgi i uzbrojeni żołnierze. Pojawiły się informacje o wyłączeniu publicznej telewizji TRT i odcięciu dostępu do internetu. Na lotnisku Ataturka w Stambule znaleźli się żołnierze. Na ich rozkaz wstrzymano ruch samolotów.
Władza nie czekała długo z reakcją. Premier Binali Yildrim połączył się telefonicznie z telewizją NTV i ogłosił, że doszło do próby zamachu stanu. – Nigdy się nie poddamy, Turcy, wyjdźcie na ulice bronić demokracji! – ogłosił.
Sam Erdogan przebywał poza głównymi ośrodkami władzy, wypoczywał w tym czasie w nadmorskim kurorcie w Marmaris nad Morzem Egejskim. W momencie próby puczu, jako że nie było go ani w stolicy, ani w Stambule, pojawiły się plotki, że zbiegł za granicę. Spekulowano, że prosił o azyl w Niemczech, inni mówili o Londynie, a nawet, że uciekł do Teheranu.
Prezydent Turcji pokazał się po około półtorej godziny od początku puczu, ale nie osobiście, lecz na ekranie smartfona. Pokazano jego oświadczenie w tureckim oddziale telewizji CNN. On także wezwał obywateli do wyjścia na ulice. Ci posłuchali. Turcy opuścili swoje domy i zaczęli blokować czołgi. Ginęli ludzie. Wojsko stopniowo ustępowało, cofało się, strzały padały już tylko w powietrze.
Część armii zbuntowała się przeciwko zamachowcom. Dochodziło do bratobójczych strzelanin. Głównymi miejscami starć były parlament w Ankarze, kwatery wywiadu i policji oraz rezydencja prezydenta. W budynku sztabu generalnego puczyści wzięli zakładników, w tym gen. Hulusiego Akara, jednego z najważniejszych tureckich wojskowych powiązanych z prezydentem.
Pucz jednak się załamał. Opozycja, mimo niechęci i krytyki, poparła Erdogana, podobnie zachowało się społeczeństwo. Spiskowcy wiedzieli, że nie mają szans na zwycięstwo. Premier wezwał do powrotu wojska do koszar. Nad Ankarą zestrzelono samolot F-16 pilotowany przez jednego z zamachowców. Żołnierze się cofali. Po godz. 4 rano w Stambule wylądował samolot z prezydentem Erdoganem. Niedługo później otoczony tłumem zwolenników zapowiedział on zemstę i "ukaranie winnych puczu". – Zapłacą wysoką cenę – grzmiał prezydent Turcji.
Zamach stanu się nie powiódł, jednak życie straciło ponad 300 osób, głównie cywilów. Blisko 1,5 tys. zostało rannych.
Niegdysiejszy sojusznik prezydenta Turcji stał się jego największym wrogiem. Wokół kaznodziei skupia się tzw. Ruch Gulena – ruch społeczny zwany potocznie Hizmet, czyli Służba. Środowisko zwolenników kaznodziei działa we wspieranych i prowadzonych przez niego szkołach, fundacja i firmach funkcjonujących w ponad 150 krajach świata, w tym także w samej Turcji. Erdogan oskarża swojego dawnego poplecznika o to, że ten poprzez swoją sieć stara się tworzyć "struktury równoległe" wobec władz w Ankarze. Prezydent uważa ruch Gulena za organizację terrorystyczną.
Zaraz po zamachu stanu rozpoczął się festiwal oskarżeń ze strony Erdogana pod adresem Gulena o próbę obalenia władzy. Erdogan natychmiast zażądał od Stanów Zjednoczonych wydania kaznodziei władzom tureckim. Gulen niedługo potem zabrał głos i odpierał zarzuty.
Erdogan zaraz po puczu rozpoczął porządki w całym kraju, szukając gulenistów. Zaczęły się masowe czystki wśród żołnierzy, policjantów, nauczycieli, urzędników i sędziów. Aresztowania dotknęły dziennikarzy i internautów. Zamknięto liczne gazety, stacje telewizyjne, rozgłośnie radiowe, agencje prasowe i wydawnictwa. Oficjalne statystyki mówią o 35 tys. zatrzymanych, pracę miało stracić lub zostać zawieszonymi w wykonywaniu obowiązków ponad 100 tys. obywateli. Za gulenistę lub spiskowca mógł zostać uznany każdy.
Dziwny pucz
To była bardzo tajemnicza próba obalenia prezydenta. Wojskowe zamachy stanu są wpisane w kulturę polityczną Turcji – wcześniej armia obalała rządy aż czterokrotnie. W 1971 r. i w 1997 r. wystarczyło, że wojskowi kazali władzy odejść, a ta potulnie posłuchała. Turecka armia ma w kraju wyjątkowo silną pozycję, wydawało się więc, że zawsze wygra tego typu starcie. Jednak tym razem było inaczej.
Zamach stanu okazał się źle zorganizowany i nieskoordynowany, a jako że głównym beneficjentem puczu okazał się sam Erdogan, pojawiły się spekulacje, że to właśnie on mógł za nim stać.
Prezydent Turcji miał motyw – zawsze było mu nie po drodze z wojskowymi. Ci konsekwentnie powtarzają, że stoją na straży świeckości Turcji. Z kolei Erdogan od dawna dąży do islamizacji kraju. W swoich dyktatorskich zapędach wiedział, że tylko oni mogą powstrzymać jego dążenie do władzy absolutnej w kraju. Erdogan od dawna myśli o zmianie ustroju Turcji na prezydencki. Zagrozić mogła mu wyłącznie armia, którą od lat próbował spacyfikować. Dzięki próbie odebrania mu władzy mógł przeprowadzić ostateczne czystki w militarnych kręgach.
– Turcja za rządów Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) zaczyna w coraz większym stopniu przypominać Białoruś – ocenił w rozmowie z tvn24.pl prof. Przemysław Osiewicz z Georgetown University w Waszyngtonie. – W 2017 roku prezydent Recep Tayyip Erdogan będzie dążył zapewne do umocnienia władzy i dalszej rozprawy z opozycją, zarówno tą realną, jak i definiowaną na potrzeby przeprowadzenia niepopularnych reform pod hasłem umacniania bezpieczeństwa narodowego – uważa Osiewicz.
Demokratycznie wybrany prezydent Turcji obroniony przed niedemokratycznymi działaniami otrzymał kluczowy atut, aby zrealizować swój plan – stać się "sułtanem" Turcji.