Jeszcze zanim wszedł do statku, jeszcze zanim do życia z rykiem obudziły się kilkadziesiąt metrów niżej silniki rakiety, Władimir Komarow miał bardzo złe przeczucia co do swojego drugiego spotkania z kosmosem. Przed startem spisał testament i wyraźnie zażyczył sobie, aby pogrzeb był w otwartej trumnie. Tak jakby chciał, żeby ci, którzy wysłali go na śmierć, mogli spojrzeć na swoje dzieło. Jego życzeniu stało się zadość, choć w tym, co z niego zostało, trudno było poznać istotę ludzką.
Niemal dokładnie 50 lat temu Komarow stał się pierwszym człowiekiem, który zginął podczas lotu kosmicznego. Okoliczności towarzyszące jego śmierci 24 kwietnia 1967 roku, a zwłaszcza te, które doprowadziły do wydania zgody na start wadliwego statku, pozostają niejasne.
Walka o życie
Jest jednak pewne, że Komarow nie zginął nagle. Przez dwie długie minuty musiał wiedzieć, że nie ma już ratunku. Wiedzieć, że pędzi z zawrotną prędkością na spotkanie śmierci. Na nic zdało się, że przez ostatnie 26 godzin z powodzeniem walczył o to, aby w ogóle mieć szansę na powrót. Przy pomocy kontroli naziemnej, swojego opanowania, wiedzy i umiejętności przezwyciężył całą kaskadę usterek statku.
Problemy zaczęły się już w pierwszych minutach lotu. Rakieta Sojuz co prawda zadziałała bezbłędnie i dostarczyła statek o tej samej nazwie z Komarowem w środku na orbitę, ale później już nic nie działo się zgodnie z planem. Z nieznanych przyczyn nie rozłożyła się jedna z dwóch baterii słonecznych. Był to poważny problem. Statek miał za mało energii i stał się niestabilny. Chwilę później okazało się, że zawiódł też kluczowy system nawigacji, który przy pomocy obserwacji położenia słońca oraz gwiazd precyzyjnie manewrował całym pojazdem.
Komarow próbował zapanować nad sytuacją, przechodząc na tryb ręczny, i używając silniczków rakietowych ustabilizować kręcący się w sposób niekontrolowany statek. Pomimo wielu prób nie dało to efektów. Przy okazji wyszły na jaw kolejne usterki systemu orientującego statek. Przez kilkanaście godzin Komarow próbował opanować ruchy Sojuza, ale stawało się jasne, że to beznadziejne zadanie, a zapasy energii na pokładzie szybko wyczerpują się.
Z pewnym ociąganiem odwołano więc start już czekającej drugiej rakiety ze statkiem Sojuz i dwoma innymi kosmonautami. Plan misji zakładał bowiem, że oba sojuzy dokonają spektakularnej operacji - dokowania na orbicie. Komarow miał przejść do drugiego pojazdu i w nim wrócić na Ziemię. To byłby pierwszy taki manewr w historii. Miał on przysporzyć nowej chwały ZSRR w wyścigu kosmicznym. Po kilkunastu godzinach walki z usterkami statku Komarowa stało się jednak jasne, że nie ma już mowy o chwale, tylko trzeba się zająć tym, aby kosmonautę w ogóle żywego sprowadzić na ziemię.
Odpowiedni człowiek do trudnych zadań
Przez cały ten czas Komarow był spokojny i opanowany. Takie trudne sytuacje nie były dla niego niczym nowym. Przez lata był jednym z najbardziej cenionych radzieckich pilotów doświadczalnych. Latał na różnych nowych dziełach przemysłu lotniczego ZSRR, sprawdzając granice ich możliwości. Nieraz wyszedł cało z opresji, które niejednego przyprawiłyby o siwiznę. Co więcej, jako jeden z niewielu pierwszych radzieckich kosmonautów skończył studia i miał dyplom inżyniera. Był bardzo inteligentny i skrupulatny. Radzenie sobie z niedoskonałym sprzętem było dla niego chlebem powszednim.
O swoją szansę lotu w kosmos musiał jednak uparcie walczyć. Nie wszedł w skład pierwszej grupy kosmonautów, bo był jednym z najstarszych kandydatów (miał 32 lata w 1959 roku, kiedy ostatecznie wybierano tego, który pierwszy poleci w kosmos) i o stosunkowo najsłabszym zdrowiu. Na tle przeciętnych obywateli ZSRR był okazem idealnym, jednak nie zadowalało to lekarzy programu kosmicznego. Oni nie wiedzieli, czego można się spodziewać na orbicie, więc chcieli mieć kandydatów zdrowych w absolutnie całej rozciągłości.
Dopiero w 1964 roku, kiedy było już jasne, że loty na orbitę nie wymagają końskiego zdrowia, został dowódcą trzyosobowej załogi statku Woschod 1. Swoje zadanie wypełnił świetnie, co tylko umocniło jego pozycję. Choć Komarow pozostawał w cieniu Jurija Gagarina, z którym blisko się przyjaźnił, to w zamkniętym gronie kosmonautów cieszył się wielkim poważaniem. Dlatego wyznaczono go na pilota w pierwszej załogowej misji nowego statku Sojuz, który miał docelowo dowieźć człowieka radzieckiego na Księżyc.
Były wielkie nadzieje
Kiedy zbliżała się 20. godzina jego drugiego lotu, Komarow nie miał czasu zastanawiać się nad przyszłością programu kosmicznego swojego kraju. Tylko od jego umiejętności zależało, czy w ogóle wróci na Ziemię. Bezładnie obracający się statek trzeba było odpowiednio ustawić i wyhamować, aby wszedł w atmosferę. Miał tylko jedną szansę. Na więcej nie było paliwa i energii. Zapasowa bateria mogła utrzymać systemy statku przez kolejne kilka godzin, po czym Komarowa czekała śmierć w ciszy. Daleko od rodziny, z wychłodzenia lub uduszenia, cokolwiek nadeszłoby pierwsze.
Kontrola naziemna dokonała stosownych obliczeń i przekazała kosmonaucie instrukcje, kiedy i jak musi manewrować. Potem mogła tylko czekać. Panowało wielkie napięcie. Kontrolerzy seryjnie palili i nasłuchiwali komunikatu Komarowa o wykonaniu manewru. W końcu nadszedł i nie mógł być lepszy. Komarow zrobił to niemal perfekcyjnie. Dało o sobie znać ogromne doświadczenie pilota. Ręcznie utrzymał statek w odpowiedniej pozycji na tyle długo, aby odpowiednio wyhamować. Po 25 godzinach na orbicie zaczął wchodzić w atmosferę.
Komarow: Uruchomione, nic się nie martwcie, wszystko działa.
Ziemia: Rozumiemy, też się nie martwimy. Jak się czujesz? Jak sytuacja?
Komarow: Czuję się świetnie, wszystko w porządku.
Ziemia: Rozumiemy. Nasi towarzysze tutaj rekomendują, żebyś wziął głęboki oddech. Czekamy na lądowanie.
Komarow: Dzięki za te wszystkie instrukcje. Oddzielenie nastąpiło (niezrozumiały fragment)
Ziemia: Rubin, tutaj Zaria. Rozumiemy, było oddzielenie (niepotrzebnych już silników hamujących - red.). Popracujemy trochę w przerwie (komunikacji, wywołanej ognistym wejściem w atmosferę - red.)
Ziemia: Rubin, tu Zaria, słyszysz mnie? Rubin, tu Zaria, jak mnie słyszysz? Rubin, tu Zaria, jak mnie słyszysz?zapis ostatniej komunikacji z Komarowem
Pomimo braku kontaktu kontrola naziemna była bardzo optymistyczna. Po tym, co udało się przezwyciężyć na orbicie, lądowanie wydawało się formalnością. Dwa zespoły, jeden w centrum kontroli na Bajkonurze, a drugi w krymskim obiekcie NIP-16 pod Eupatorią, po dwóch dniach bez snu udały się na pierwszy porządny posiłek. Zapanowało rozluźnienie. Dyskutowano o tym, co należy zmienić i poprawić w statku, a kogo porządnie zrugać za niedopatrzenia. Borys Czertok, którego wspomnienia są uznawane za podstawowe źródło wiedzy o radzieckim programie kosmicznym, napisał, że dyskusje prowadzono z "lekkim sercem".
Wszyscy zakładali, że Komarow bezpiecznie wylądował. Operację odszukania kapsuły statku i przyjęcia kosmonauty kontrolowało wojsko, które radzieckim zwyczajem nie mówiło nic ponad to, co niezbędne. Nawet nie informowało cywilów, którzy dopiero co nadzorowali lot statku. Najpierw miał dowiedzieć się Kreml, a dopiero potem inżynierowie i naukowcy. Sytuacja okazała się jednak taka, że nikt nie zaprzątał sobie głowy cywilami. Z Moskwy zadzwoniono tylko do Jurija Gagarina, który był w NIP-16, gdzie odpowiadał za komunikację z kosmonautą. Jako bohater, pierwszy człowiek w kosmosie i przyjaciel Komarowa, był traktowany szczególnie. - Jurij wrócił po kilku minutach. Uśmiech wyparował z jego twarzy. Powiedziano mu tylko, że "lądowanie wykroczyło poza normy" i ma natychmiast lecieć do Orska - pisał Czertok.
Nie było kogo ratować
"Wykroczenie poza normy" było daleko idącym eufemizmem. Typowym dla radzieckiego systemu zafałszowaniem niepomyślnych wieści. Jak niedługo później dowiedział się Gagarin, zawiódł ostatni kluczowy element - spadochrony. Zarówno główny, jak i ten awaryjny. Kapsuła z Komarowem, który tyle przeżył na orbicie, uderzyła z wielką prędkością w step opodal Orska. Ekipy ratownicze dotarły na miejsce po kilku minutach. Grupę żołnierzy zrzucono na spadochronach, a druga wylądowała śmigłowcem. Pośpiech nie miał jednak znaczenia.
- Wszyscy rzucili się w kierunku kapsuły, nad którą unosił się słup czarnego dymu. Jednak kiedy tylko się do niej zbliżyliśmy, stało się jasne, że Komarow nie potrzebuje już żadnej pomocy. Ogień rozprzestrzeniał się i przedarł się już przez burty. Stopiony metal kapał na ziemię - opisywał Oleg Buczkow, lekarz będący na pokładzie pierwszego śmigłowca. Komarow najprawdopodobniej zginął w momencie uderzenia o ziemię. Potem ogień doszczętnie strawił jego ciało. Został tylko zwęglony korpus. Pierwsi ratownicy nie mieli nawet odpowiednich gaśnic i nie byli w stanie opanować pożaru.
Nie mieli też odpowiedniej flary, aby dać znać krążącym wokół samolotom, że kosmonauta nie żyje. Optymistycznie założono, że coś takiego nie może się stać. Ratownicy odpalili więc zieloną, tą oznaczającą najgorsze dopuszczalne wieści: "Kosmonauta potrzebuje natychmiastowej pomocy medycznej". Załogi samolotów natychmiast taką wieść przekazały do dowództwa i taka powędrowała też na Kreml. Dlatego pierwszy komunikat prasowy informował nie o śmierci Komarowa, ale o tym, że "potrzebował pomocy medycznej".
Nie musiało tak być
Nie ulega przy tym wątpliwości, że kosmonauta nie musiał ginąć w bezsensowny sposób. Poprzedni bezzałogowy lot nowego statku Sojuz był festiwalem usterek i skończył się pod lodem Morza Aralskiego. Wielu inżynierów uważało, że problemy najpierw trzeba usunąć i przeprowadzić perfekcyjny lot bez człowieka na pokładzie, zanim zaryzykuje się życie kosmonauty.
Pomimo tego Kreml i najważniejsi ludzie w radzieckim programie kosmicznym naciskali na lot załogowy. Leonid Breżniew wcześniej wyraźnie dał do zrozumienia, że chce wielkiego kosmicznego sukcesu. Tak się składało, że lot Komarowa zaplanowano w czasie, gdy przywódca ZSRR spotykał się z liderami państw satelickich w Karlowych Warach. Wasilij Miszyn, szef radzieckiego programu lotów kosmicznych, bardzo nie chciał zawieść Breżniewa. Dwa lata wcześniej zastąpił przedwcześnie zmarłego Siergieja Korolowa, legendę i autora radzieckiego kosmicznego sukcesu. Nie miał jego pozycji i musiał walczyć o uznanie Kremla.
Jeszcze tydzień przed startem jeden z członków komisji przygotowującej lot odważył się powiedzieć na generalnym spotkaniu, że statek nie jest gotowy. - Pułkownik Anatolij Kiriłłow pozwolił sobie na uwagę, że setki usterek, które wyszły na jaw podczas testów, były wskazaniem, iż sojuzy są ciągle niegotowe. To wywołało furię Miszina. Zrugał Kiriłłowa i stwierdził, że "jeszcze nauczy go pracować" - napisał w swoich wspomnieniach Czertok. Potem nikt oficjalnie nie próbował już przeciwstawić się wyprawieniu Komarowa w ryzykowny lot.
Zgodnie z życzeniem kosmonauty trumna była otwarta. Widok był wstrząsający i został uwieczniony na makabrycznym zdjęciu. Jednak zanim pochowano go z wielką pompą w murach Kremla, został skremowany. Tłumy mieszkańców Moskwy i partyjna wierchuszka widziały już tylko urnę. Drugim miejscem, w którym upamiętniono Komarowa, jest Księżyc. Jedna z załóg statków Apollo umieściła tam plakietkę z imionami poległych pionierów lotów kosmicznych. Wśród nich jest Komarow.
Autor artykułu jest świadom bardziej sensacyjnego opisu ostatnich chwil Komarowa. Według książki "Gwiezdny bohater" (oryginalnie "Starman") kosmonauta jeszcze na orbicie wiedział, że na pewno zginie i rozmawiał z premierem Aleksiejem Kosyginem, płacząc. Rzekomo spadając na Ziemię, przeklinał też przez radio tych, którzy wysłali go w kosmos. Miały to nagrać stacje nasłuchowe służb USA. Zdecydowana większość historyków uznaje to jednak za nieprawdę. Nie ma na to żadnych twardych dowodów. Autorzy książki sami później zdystansowali się do części swoich teorii.