"O miłości w nieludzkich czasach" – tak zapowiadany był "Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego. O jednym z najbardziej wyczekiwanych filmów roku, a może nawet ostatnich dekad, debatowali zarówno krytycy, jak i widzowie. "Wołyń" namieszał również w stosunkach polsko-ukraińskich i sprowokował kilka dyskusji politycznych.
Na siódmy film Wojciecha Smarzowskiego – jednego z najbardziej wyrazistych i charakterystycznych polskich reżyserów ostatniego ćwierćwiecza – czekały setki tysięcy Polaków. Twórca mocnych filmów "Róża", "Dom zły" i "Wesele" jako pierwszy w historii polskiej kinematografii sięgnął po tragiczny rozdział polskiej historii – rzeź wołyńską.
Prace nad filmem trwały cztery lata. W ostatniej fazie produkcji reżyser był zmuszony powołać fundację i zwrócić się do Polaków z prośbą o wsparcie.
Jeszcze we wstępnej fazie pracy nad filmem pojawiły się pierwsze opinie: część komentatorów prorokowała, że Smarzowski nakręci "antypolski film" (takie uwagi pojawiały się pod adresem "Róży"), część uważała znów, że nie należy sięgać po trudny temat ze względu na dobre stosunki polsko-ukraińskie.
– Generalnie uciekam od polityki – mówił reżyser w rozmowie z TVN24. – Nakręciłem film o miłości w czasach nieludzkich, a w zasadzie w czasach ludzkich, bo jednak to ludzie prowadzą wojny – dodał. Podkreślił, że w mówieniu o ludobójstwie dokonanym na Wołyniu "głównie chodzi o pamięć, przecież nie o zemstę". – Trzeba tym wymordowanym Polakom przywrócić miejsce w historii. To wszystko – zaznaczył.
Akcja filmu rozgrywa się pomiędzy 1939 a 1943 r. Zosia (Michalina Łabacz) – młoda Polka – jest bezgranicznie zakochana w Ukraińcu Petro (Wasyl Wasylik). Ich wielka miłość zostaje wystawiona na próbę, gdy ojciec dziewczyny postanawia wydać ją za majętnego wdowca Skibę (Arkadiusz Jakubik).
Zaraz po ślubie zrozpaczona Zosia zostaje sama z dziećmi męża powołanego na front II wojny światowej. Tymczasem między mieszkającymi obok siebie Polakami, Ukraińcami i Żydami dochodzi do coraz liczniejszych aktów przemocy. Dziewczyna staje się uczestniczką i świadkiem tragicznych wydarzeń.
Zbrodnia wołyńska
Rzeź wołyńska to masowe zbrodnie popełnione w latach 1943–1944 przez OUN i UPA na ludności polskiej na Wołyniu. Kulminacja nastąpiła 11 lipca 1943 r., gdy oddziały UPA wspierane przez miejscową ludność ukraińską zaatakowały około 150 polskich miejscowości.
Jednak trzeba przypomnieć – na co wskazuje Smarzowski – że pierwsze akty przemocy ze strony ukraińskich nacjonalistów rozpoczęły się już w 1939 r.
Dla polskich historyków zbrodnia wołyńska była ludobójczą czystką etniczną, w której zginęło ponad 100 tys. ofiar: mężczyzn, kobiet, starców i dzieci. Są też szacunki mówiące o 120–130 tys. ofiar. Dla badaczy z Ukrainy zbrodnie były konsekwencją wojny Armii Krajowej z UPA, w której wzięła udział ludność cywilna. Strona ukraińska ocenia swoje straty na 10–12 tys., a nawet 20 tys. ofiar.
Niedoceniony w walce o Złote Lwy
Swoją premierę "Wołyń" miał podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni, gdzie typowany był na jednego z głównych faworytów w Konkursie Głównym obok "Ostatniej rodziny" Jana P. Matuszyńskiego i "Zjednoczonych stanów miłości" Tomasza Wasilewskiego.
Skończyło się na nagrodach za zdjęcia, charakteryzację, najlepszy debiut aktorski dla Michaliny Łabacz oraz wyróżnieniach specjalnych: nagrodą festiwali i przeglądów filmu polskiego za granicą oraz nagrodą prezesa TVP. Tej ostatniej towarzyszyły pewne kontrowersje, gdyż Jacek Kurski ogłosił laureata nagrody specjalnej na schodach we foyer Teatru Muzycznego (gdzie odbyła się gala wręczenia Złotych Lwów FF w Gdyni). Miało to być nawiązanie do wydarzenia z 1977 r., kiedy festiwal odbywał się jeszcze w Gdańsku, a jury pominęło zupełnie "Człowieka z marmuru" Andrzeja Wajdy. Wtedy w proteście obecni na festiwalu dziennikarze właśnie na schodach tamtejszego teatru wręczyli Wajdzie swoją symboliczna nagrodę – cegłę. Kurski, który powiedział, że swoją nagrodę przekazuje "Wołyniowi", podkreślił, że film Smarzowskiego ociera się o arcydzieło. Dodał, że reżyser odbierze wyróżnienie i 100 tys. złotych dwa dni później w Warszawie.
Zapowiedź prezesa TVP była sprzeczna z wersją przedstawioną przez Smarzowskiego. – Powiedziałem jedynie, że skontaktuję się z telewizją, bo muszę to przemyśleć. Gdybym taką nagrodę otrzymał na scenie, w świetle fleszy, wtedy bym ją przyjął i od razu przekazałbym te pieniądze na jakąś fundację wołyńską. O tym, bym miał ją we wtorek odbierać, nic mi nie wiadomo – stwierdził filmowiec.
"Wołyń" i polityka
Po październikowej premierze kinowej zdecydowana większość krytyków doceniła w mniejszym lub większym stopniu historię opowiedzianą przez Smarzowskiego. Film trafił na szczyt polskiego box office'u i ustanowił nowy rekord filmu historycznego z najlepszym wynikiem premierowego weekendu (229 tys. widzów). "Wołyń" stał się także trzecim najczęściej wyszukiwanym tytułem filmowym w Polsce i zdominował wyniki wyszukiwarki Google wśród polskich produkcji 2016 r.
Jednak w ocenę filmu włączyli się politycy. Pomimo tego, że sam twórca wielokrotnie podkreślał, że jest to jego subiektywne spojrzenie na historię, a on nie jest od tego, żeby pisać podręcznik o wydarzeniach na Kresach, polska i ukraińska scena polityczna podzieliły się w ocenie filmu. Sam reżyser unikał komentarzy politycznych.
– Ten film nie jest wymierzony przeciwko Ukraińcom. Jest wymierzony przeciwko skrajnemu nacjonalizmowi. Natomiast zawsze znajdzie się grupa ludzi i tu w Polsce, i na Ukrainie, i na całym świecie, którzy potrzebują pretekstu, żeby zrobić zadymę – mówił w rozmowie z TVN24. – Wierzę w widza. Wierzę, że takich ludzi będzie jak najmniej, że ten film zostanie odczytany i że ludzie zrozumieją, że chodzi o to, do czego zdolny jest człowiek, kiedy jest wyposażony w taką ideologię i pojawia się przyzwolenie na zabijanie – podkreślił.
Szczególnie gorąco zrobiło się na Ukrainie, gdzie żaden dystrybutor nie zdecydował się na pokazanie "Wołynia" w tamtejszych kinach. Nie doszło do specjalnej, zamkniętej prezentacji w Kijowie. Ewa Figiel, dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie – organizatora pokazu, oświadczyła wówczas, że do wydarzenia nie doszło ze względu na sugestie ukraińskiego MSZ. Zaleciło ono – jak wyjaśniała Figiel – by nie organizować projekcji w trosce o "porządek publiczny".
Przewodniczący ukraińskiego parlamentu Andrij Parubij zaapelował w połowie października do polskich polityków o unikanie ocen filmu. – Czytałem recenzje tego filmu. Sam nie miałem możliwości go obejrzeć, ale przeprowadziłem wiele rozmów na ten temat z przywódcami państwa polskiego. Prosiłem ich, by nie dokonywali żadnych ocen (filmu), ponieważ do czasu, gdy jest to po prostu film, można go traktować jako dzieło artystyczne pewnego reżysera – powiedział Andrij Parubij dziennikarzom. – Ale jeśli przywódcy Polski będą dokonywali oficjalnych ocen, może to być odebrane jako stanowisko państwa. W tym przypadku nastawiony jestem na to, by nie pozwolić na rozniecanie konfliktu między Ukrainą a Polską – dodał.
Lekcja człowieczeństwa
Film dotychczas zobaczyło ponad 1,5 mln osób. Pomimo różnych zdań widzów, krytyki i polityków jedno jest pewne: "Wołyń" może być traktowany jako lekcja historii, ale przede wszystkim jako lekcja o nas samych, ludziach. Jest artystyczną wizją tego, co się wydarzyło, ucieka od aspiracji bycia prawdą ostateczną.
Jeszcze przed premierą kinową reżyser wyraził swoją obawę, że "mogą się znaleźć ludzie, którzy odbiorą ten film wprost". – Boję się, że ten film będzie jakąś kartą przetargową. Jednak uważam, że byłoby dobrze, gdyby politycy stworzyli klimat historykom do pracy. Z drugiej strony dobrze, żeby potem się odsunęli i pozostali tylko historycy – wyznał artysta.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl