Gdzie byłeś, panie prezydencie, gdy minister Macierewicz struktury dowódcze rozmontowywał, a doświadczonych oficerów na emerytury wysyłał? Gdy tworzył polityczny system nagród i armię na nieświeżą kiełbasę wyborczą przerabiał? Gdy programy zbrojeniowe rozorywane były widelcem staropolskim? Teraz, panie prezydencie, próbujesz przywracać swoje wpływy. Ale czy wstrzymywanie generalskich awansów w atmosferze awantury politycznej jest naprawdę najlepszym sposobem na zaznaczenie swej podmiotowości? Miała być dobra zmiana, a mamy wojnę na górze, awanturę i wrażenie chaosu jak nigdy wcześniej.
O konflikcie Duda-Macierewicz dla Magazynu TVN24 pisze Piotr Łukasiewicz, były ambasador RP a Afganistanie, żołnierz, ekspert GlobalLab.
Osobom próbującym zrozumieć merytoryczne przyczyny konfliktu o wojsko, który z nową siłą rozgorzał ostatnio, proponuję szybki eksperyment. Proszę otworzyć dwa dokumenty: nową "Koncepcję Obronną RP", przygotowaną w maju br. przez Ministerstwo Obrony Narodowej, oraz Konstytucję RP. Proszę następnie wyszukać w obu dokumentach słowo "prezydent".
W konstytucji prezydent jest zwierzchnikiem sił zbrojnych, wyznacza najważniejszych dowódców wojskowych, nadaje najwyższe stopnie wojskowe. Na prezydencie spoczywa zadanie kierowania obroną Polski w czasie wojny. To postać dla naszego bezpieczeństwa kluczowa, bo od tego, czy podoła wyzwaniu wojennemu, zależy życie wszystkich obywateli. Pewnie nikt sobie teraz prawdziwej wojny w Polsce nie wyobraża, ale nasze lekcje historyczne bywały bolesne i obnażały niekompetencje władzy, która Polski obronić nie umiała.
A co o zwierzchniku sił zbrojnych mówi nowa "Koncepcja...", jaką rolę w obronie państwa mu nadaje? Ano nic nie mówi, bo nawet nie pada w niej słowo "prezydent". Są w niej zdjęcia ministra Macierewicza w szykownym mundurze, jakby na wojnę uszytym, ale prezydenta w koncepcji obrony Polski zabrakło. Jest ogólnik o potrzebie "refleksji" na temat kierowania obroną narodową. Ale czyżby była to refleksja dotycząca ograniczenia roli prezydenta?
Owszem, to jest despekt i dla prezydenta, i dla zapisów konstytucji. Ale choć jestem pełen niepokoju co do działań szefostwa MON i poruszają mną kontrowersje wokół ludzi tam umieszczonych, to zdaję sobie jednocześnie sprawę, że zwalczanie despektu awanturą nie jest metodą na nadrabianie zaległości w sprawowaniu nadzoru nad armią.
Nie o system dowodzenia chodzi
Wiele się pisze i mówi o zmianach systemu dowodzenia siłami zbrojnymi jako przyczynie obecnego konfliktu. Jak się wydaje, zarówno prezydentowi, jak i ministrowi obrony obecny system dowodzenia się nie podoba. Teraz szef sztabu generalnego pełni rolę pomocniczą i planistyczną, a dowodzenie rozbite jest między dostawcę sił i użytkownika sił (w slangu wojskowym: force provider oraz force user). W skrócie: dowódcy sił lądowych, specjalnych, powietrznych i morskich szkolą i przygotowują żołnierzy, a dowódca operacyjny dowodzi operacją wojskową i wojskiem, które jest mu na czas tej operacji przekazywane. Taki system dowodzenia, nie bez kontrowersji, wprowadzał prezydent Komorowski za namową swego doradcy, generała Kozieja.
Zarówno minister, jak i prezydent chcą wrócić do jednoosobowego dowodzenia armią, jak to bywało w czasach jeszcze przed ważnymi misjami zagranicznymi, a nawet w PRL. Wojskiem dowodzić ma szef sztabu generalnego, który ma również planować, szkolić i zaopatrywać żołnierzy. Różnica między obu ośrodkami – prezydenckim i ministerialnym – sprowadza się tylko do głębokości tego ujednolicenia. Ministrowi ewidentnie zależy na zmniejszeniu znaczenia dowództwa poszczególnych rodzajów sił zbrojnych i wyeksponowaniu roli szefa sztabu, a przez to samego ministra, który na co dzień szefem sztabu kieruje. Prezydent zdaje się być przychylny rozwiązaniu pośredniemu, przetestowanemu w czasie operacji afgańskiej i irackiej, gdzie owszem, szef sztabu generalnego jest pierwszym żołnierzem, ale ważną rolę odgrywają również dowódca operacyjny i dowódcy rodzajów sił zbrojnych.
Wydaje się zatem, że merytoryczne powody tego sporu, choć ważne, to nie powinny być przyczyną takiego kryzysu. Można je wyjaśnić na jednym spotkaniu fachowców MON i BBN i przyjąć rozwiązania satysfakcjonujące obie strony. Moja podpowiedź: nie eksponować sztabu generalnego aż tak mocno, bo to instytucja mająca tendencję do biurokratyzowania działań zbrojnych i cofająca nas w prehistorię systemów dowodzenia, gdzie nie znano jeszcze nowoczesnego pojęcia joint operation. Czyli do czasów Ludowego Wojska Polskiego.
Armia potrzebuje generałów
Różnice te są istotne dla fachowców od obronności, ale przecież nie usprawiedliwiają awantury, jakiej obecnie opinia publiczna jest świadkiem. Nawet jeśli dotyczą fundamentalnej kwestii dowodzenia, to przecież awanse młodych dowódców nie mają z systemem dowodzenia wiele wspólnego. Polska armia potrzebuje nowych generałów po tym, jak w ubiegłych dwóch latach z wojska odeszło ich ponad trzydziestu. Oczywiście, doświadczenia i wiedzy tych, którzy odeszli, nikt nie zastąpi, ale nowi muszą zacząć wdrażać się jak najszybciej.
Warto w tej awanturze spróbować ustalić kilka faktów. Przede wszystkim nie chodzi o jakąś wielką liczbę generałów, których pozbawiono awansu 15 sierpnia. To zaledwie kilkunastu pułkowników, którzy w Święto Wojska Polskiego mieli stać się generałami brygady. Ominie ich na razie ten zaszczyt, choć pewnie lampasy mieli gotowe. Trudno kwestionować ich fachowość i przygotowanie profesjonalne, wielu z nich z pewnością na awans zasługuje, bo kadrę oficerską w ogóle mamy na wysokim poziomie i dobrze przygotowaną do dowodzenia żołnierzami. Oficerowie są przygotowani do pełnienia służby w każdej konfiguracji systemu dowodzenia, bo na ich stanowiskach (dowódców brygady czy szefa departamentu) strategiczne niuanse pozycji sztabu generalnego nie są jeszcze istotne. Argument środowiska prezydenckiego, że nie można ich awansować, bo może to zmienić system, jest zupełnie nietrafiony.
Natomiast brak tych awansów pogłębić może tylko poczucie, że wojsko stało się zakładnikiem w grze między oboma politykami. Owszem, do tej pory zdarzały się "polityczne awanse" uzyskiwane drogą targu prezydenta z ministrem, choć dotyczyły one raczej urzędników w mundurach niż dowódców polowych. Mawiało się nawet w wojsku, że pułkownicy muszą grać na ministra, bo on wysyła wnioski o awanse, a generałowie muszą grać na prezydenta, bo to on generałów awansuje. Ale to był tylko pewien folklor, bo w większości awanse te były merytorycznymi uzupełnieniami wojskowych kadr.
Teraz prezydent Andrzej Duda dokonuje dramatycznego złamania tej tradycji, a spora grupa oficerów potraktowana zostaje w sposób polityczny. Najgorszym efektem bieżącego sporu będzie rosnące przekonanie, że w politykę warto nieoficjalnie wchodzić, bo wiążą się z nią awanse i inne korzyści. To, czego można było się obawiać wcześniej, właśnie się dzieje. Stosując wspomniane wulgarne sformułowanie MON o "oficerach Platformy" – logicznie rzecz biorąc – można powiedzieć, że doczekaliśmy się teraz grupy "oficerów PiS", na razie w zawieszeniu czekających na awanse, uzależnione od wyniku kłótni dwóch panów o terytorium. Jest to oczywiście sformułowanie nieuprawnione i niegodne w stosunku do tych oficerów, ale obawiam się, że obecne wydarzenia taki ich obraz utrwalą.
SKW kontra BBN
Kolejnym faktem w bieżącym sporze między prezydentem a szefem MON jest zawieszenie poświadczenia bezpieczeństwa, czyli dostępu do informacji niejawnych, generałowi Jarosławowi Kraszewskiemu, szefowi departamentu nadzoru nad siłami zbrojnymi w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Prasa prawicowa zadziwiająco dobrze poinformowana w działaniach Służby Kontrwywiadu Wojskowego, oddanej i poddanej ministrowi Macierewiczowi, donosi, że zawieszenie i dodatkowe sprawdzenie prowadzone jest na okoliczność zatajania przez generała kontaktów z wywiadem państwa na wschodzie. Albo jest to zarzut najcięższego kalibru, albo... dęty powód do utrącenia jedynego dobrze zorientowanego w sprawach wojska urzędnika prezydenckiej instytucji, jaką jest BBN.
Tutaj wydaje się leżeć przyczyna zaskakującego sporu. Generał Kraszewski, awansowany zresztą na pierwszy stopień generalski właśnie przez prezydenta Andrzeja Dudę, jest z pewnością dobrze zorientowanym w sprawach wojska urzędnikiem BBN. Niestety, jedynym z taką wiedzą i możliwościami i przez to łatwym do chwilowego wyeliminowania, jak pokazuje historia z poświadczeniem bezpieczeństwa. Bez generała Kraszewskiego BBN pozbawiony jest biegłości i kompetencji w sprawach wojskowych.
Gdzie był prezydent i jego BBN?
Niestety, instytucja ta nie zdołała dotychczas zapewnić prezydentowi Dudzie odpowiedniego stopnia kontroli nad siłami zbrojnymi. Nigdy nie dość porównywać obecnego BBN z czasami poprzedniego prezydenta, kiedy w Biurze pracowało pięciu generałów czynnych i emerytowanych. Owszem, dużo nie znaczy dobrze, ale jednak materia wojskowa wymaga doświadczenia, lat służby i swobody poruszania się w kwestiach techniki, dowodzenia i wojskowej mentalności.
Obecny BBN nie błyszczy analizami i publikacjami na miarę poprzedników. Biuro nie dało prezydentowi Dudzie szansy na przedstawienie koncepcji strategicznych, konkurencyjnych wobec myśli wojskowej płynącej z MON.
A sam prezydent nie interweniował wtedy, kiedy w wojsku w ostatnich dwóch latach dokonywano wymiany kadry na kluczowych stanowiskach na mniej doświadczoną. Nie reagował na skandaliczne sformułowania o "oficerach dobieranych przez Platformę" i na polityczne dzielenie wojska. Prezydent nie zajął zdecydowanego stanowiska, kiedy programy zaopatrywania albo ścinano (jak w przypadku śmigłowców, w sprawie których MON przekroczył już wszelkie granice nonszalancji), albo przedłużano ponad miarę (jak w przypadku zakupu rakiet Patriot, gdzie zapowiedzi rozdmuchane są ponad miarę, a realizacja kuleje). Prezydent nie podejmował również interwencji, kiedy MON wchodził w rolę MSZ i osłabiał europejski filar polskiej obronności, a to przez niechętne Francji facecje o widelcach, a to przez oskarżenia o sprzedaż mistrali za dolara czy politykę zakupową ignorującą dostawców europejskich, czy wycofywanie się z europejskich struktur wojskowych. Wszystkie pomysły i działania dotyczące wojska – zarówno dobre, jak i szkodliwe – wychodziły z MON, któremu merytorycznie prezydent i jego zaplecze niestety nie sprostali.
Ten ciąg wymuszonej obojętności na sprawy wojska zaczął się wtedy, kiedy prezydent miał szansę uratować Akademię Obrony Narodowej, ceniony ośrodek myślenia o obronności państwa jako całości. Ustawowo przekształcono ją w kuriozum pod postacią Akademii Sztuki Wojennej na początku 2016 roku, kiedy fachową kadrę zastępowali wykładowcy budzący wątpliwości.Wówczas trzeba było wetować, panie prezydencie...
Zarówno BBN, jak i jego zwierzchnik, prezydent RP, nie umieli przez dwa lata powstrzymywać dramatycznego upolitycznienia polskiego wojska, o którym pisałem już na łamach Magazynu TVN24.
Fatalny sygnał dla NATO
Jest jeszcze aspekt międzynarodowy tego skandalu. Mogę sobie wyobrazić wielu dyplomatów wojskowych w ambasadach państw NATO w Warszawie, którzy w tych dniach raportują przełożonym, że polskie poświadczenia bezpieczeństwa to rzecz niepewna. Odebranie wysokiemu rangą urzędnikowi BBN tego poświadczenia w szczególnym momencie, to wydarzenie, które niestety ma precedensy. Ale to jest przecież fundamentalny dokument NATO, przepustka do tajemnic, bez której wiarygodności i apolityczności nie ma wzajemnego zaufania. Polska wysyła najgorszy z możliwych sygnałów do sojuszników: poświadczenia bezpieczeństwa tyle są warte, ile wynosi aktualna temperatura sporu politycznego wokół armii.
Można też sobie wyobrazić, że dyplomaci piszą o tym, że zwierzchnicy Wojska Polskiego doprowadzili do kolejnego konfliktu, pogrążającego siły zbrojne w chaosie i o niepewności co do pierwszeństwa dowodzenia, zgodnego z konstytucją. Piszą, że wojsko, wokół którego przez lata panowała zgoda polityczna, staje się przedmiotem nieczystych zagrywek, a merytoryczne dyskusje o nim to jedynie parawan, przysłaniający walkę o to, kto czuje się ważniejszy.
Wobec partnera niepewnego podejmuje się jednak chwiejne i doraźne decyzje. Owszem, prezydent Duda i minister Macierewicz śmiało mogą sobie przypisywać część zasług za sprowadzenie do Polski wojsk amerykańskich i natowskich. Jednak prowadząc taki spór, ryzykują, że decyzje o pozostawieniu tych wojsk w przyszłości uzależniane będą wyłącznie od jednostronnych interesów USA, a nie obronnych relacji partnerskich.
Kłótnie prezydenta z ministrem obrony są bowiem cechą państw niedojrzałych i peryferyjnych, gdzie instytucje są zaledwie fasadami i gdzie zasady prawa wojskowego i konstytucje nie mają wielkiego znaczenia. Kraje takie są przez różne imperia traktowane instrumentalnie, a nie jako partnerzy w światowym systemie obronnym. Szkoda, że Polska się do takiego stanu zbliża.