Kilka lat temu założył stronę internetową, na której każdy Holender mógł złożyć donos na Polaków. Zaroiło się na niej od wpisów typu: "piją, awanturują się i zabierają nam pracę". Dziś Geert Wilders jest typowany na zwycięzcę wyborów parlamentarnych, bo obiecuje wyjście z Unii Europejskiej, a w jego retoryce miejsce Polaków zajęli muzułmanie. Radykalni islamiści wprost grożą mu śmiercią, dlatego jego bezpieczeństwa strzegą jednostki specjalne, a miejsce zamieszkania jest ściśle tajne.
Niewielu polityków ma tak nikły kontakt z ludźmi jak Geert Wilders. Od 2004 roku znajduje się pod stałą, całodobową ochroną. Liczne adresy jego zamieszkania są pilnie strzeżoną tajemnicą. Lider holenderskiej Partii na rzecz Wolności (PVV) twierdzi, że pogróżki, które od lat dostaje od islamistów, są ceną, którą płaci za krytykę islamu.
Kilka tygodni temu zagrożenie stało się jednak tak poważne, że polityk był zmuszony przerwać kampanię wyborczą. Okazało się, że jeden z członków jego ochrony przekazywał holendersko-marokańskim grupom przestępczym informacje o planowanych miejscach pobytu Wildersa. Wybuchł skandal, bo za przeciekami stał pochodzący z Maroka członek służb odpowiedzialnych za ochronę najważniejszych osób w państwie. Teraz lidera PVV strzegą jednostki specjalne holenderskiej żandarmerii, co czyni go jednym z najściślej chronionych polityków w Europie.
Bezpieczeństwo Wildersa stało się tematem numer jeden w Holandii. Jego brat Paul zdecydował się opowiedzieć niemieckiemu tygodnikowi "Der Spiegel" o codziennym życiu przywódcy holenderskiej skrajnej prawicy. - Przed drzwiami jego mieszkania zawsze stoją ochroniarze. On nie może sam iść nawet na zakupy. Ochroniarze są obecni nawet na naszych spotkaniach rodzinnych. Świat Geerta bardzo się skurczył. Składa się z parlamentu, publicznych wystąpień i jego mieszkania. On jest wyizolowany społecznie i odklejony od życia codziennego – opisywał.
Paul Wilders nie ukrywa, że nie podziela poglądów politycznych swojego brata. Skarży się, że przez niego sam dostaje pogróżki. Ich autorami są nie tylko radykalni muzułmanie, ale i zwolennicy skrajnej prawicy, którym nie podoba się krytykowanie znanego brata. 15 marca Holendrzy będą wybierać parlament, a Geert Wilders jest jednym z faworytów do zwycięstwa. Do niedawna był nawet liderem sondaży, teraz jego PVV idzie łeb w łeb z partią urzędującego premiera Marka Rutte.
Antymuzułmański sztandar, pod którym Wilders startuje w wyborach, przysporzył mu nie tylko kłopotów, ale przede wszystkim wielkiej popularności. Jego Partia Wolności deklaruje, że w latach 2017-2021 chce położyć kres "islamizacji Holandii”, a konkretnie pozamykać wszystkie meczety i centra azylowe, zakazać imigracji z krajów muzułmańskich i noszenia burek. Wilders nazywa licznie zamieszkujących w Holandii Marokańczyków "szumowinami" i bezpardonowo atakuje cały islam. Chce zakazać lektury Koranu, który w wywiadzie dla telewizji Euronews określił jako "bardziej antysemicką niż "Mein Kampf" książką, która reprezentuje inną brutalną ideologię totalitarną". Tłumaczy, że "muzułmanie przynoszą do Europy kulturę różną od naszej, a islam nie chce się integrować, tylko dominować“.
Mimo swoich antyarabskich i antymuzułmańskich zapędów Wilders jeszcze na początku XXI głosił pełną wolność wyznania. Głośno mówił, że większość muzułmanów nie jest niebezpieczna, a zamknięte powinny być tylko meczety, w których imamowie głoszą radykalną ideologię. Jego poglądy miały się zmienić po morderstwie znanego reżysera Theo van Gogha. W 2004 roku ten potomek najsłynniejszego holenderskiego malarza zginął z rąk pochodzącego z Maroka radykała. Prasa opisywała, że policjanci znaleźli przy zmasakrowanym ciele kartkę z wersetem z Koranu. Powodem zamachu był najprawdopodobniej film van Gogha, który wielu muzułmanów uznało za obrazoburczy, bo krytykował los kobiet żyjących w kulturze islamu. Dziś dla Wildersa nie istnieją już "umiarkowani muzułmanie".
Skarżcie się na Polaków!
54-letni Wilders opowiada, że jego antymuzułmańska postawa ukształtowała się już na początku lat 80. XX wieku. Między 17. a 19. rokiem życia, pochodzący z katolickiej rodziny Geert, mieszkał w Izraelu. Choć dziś przyznaje, że bardziej niż polityka interesowały go wówczas dziewczyny i piwo, dodaje, że już wtedy zauważył u Palestyńczyków „postawy niezgodne z wartościami europejskimi”. Doświadczenia z młodości sprawiły, że dziś Wilders obnosi się z nietypową jak na lidera skrajnej prawicy sympatią do Izraela. Jako jeden ze swoich wzorów do naśladowania wymienia byłego premiera Ariela Szarona, jest przeciwny powstaniu niepodległej Palestyny i krytykuje Unię Europejską za "propalestyńską postawę".
Antyislamskie hasła nie zawsze wystarczały Wildersowi do zdobycia odpowiedniego poparcia. W 2012 roku postanowił zaatakować Polaków. Partia Wolności zaczęła zachęcać Holendrów, by na jej stronie internetowej publikowali skargi na imigrantów zarobkowych z Europy Wschodniej, głównie z Polski. Wilders podał, że łącznie pojawiło się ponad 40 tysięcy skarg "od zwykłych ludzi", którzy żalili się na przestępstwa, drobne kradzieże, pijaństwo, zabieranie miejsc pracy, czy nawet to, że "Polacy są zbyt głośni, bo wynajmują mieszkania w kilkanaście osób".
Do Wildersa przyległa łatka "polakożercy", a także spadła na niego fala krytyki zarówno w Holandii, jak i poza jej granicami. Niemiecki dziennik "Frankfurter Allgemeine Zeitung" oskarżył lidera PVV o "zrobienie z Polaków kozłów ofiarnych, by nie popaść w zapomnienie”. Holenderscy politycy i media przepraszali za "wybryk skrajnej prawicy”, ale Wilders osiągnął swój cel, bo zrobiło się o nim głośno. Taką strategię stosuje do dziś. Obok jego słów nikt (a zwłaszcza media) nie może przejść obojętnie. Portal Politico określił go nawet niedawno mianem "człowieka, który wynalazł trumpizm".
- Obu łączą nie tylko osobliwe blond czupryny. Mają podobny talent do zdobywania atencji mediów przy pomocy kontrowersji. Obaj odsuwają na bok ociężały aparat partyjny na rzecz lojalnych strategów od kampanii wyborczej i specjalistów od blitzkriegu w mediach społecznościowych – analizował Politico.
Wilders stał się specjalistą od Twittera, zanim Donald Trump zaczął w ogóle rozważać starania o prezydenturę. To dzięki krótkim wiadomościom pisanym na telefonie komórkowym Holender mógł, mimo całodobowej ochrony i izolacji, trafić do rzeszy zwolenników. A ci kochają go za całkowity brak hamulców, których zabrakło na przykład po grudniowym zamachu w Berlinie. Wilders umieścił wtedy w sieci fotomontaż z umazaną krwią Angelą Merkel.
— Geert Wilders (@geertwilderspvv) December 20, 2016
Wildersa i Trumpa łączy nie tylko zamiłowanie do mediów społecznościowych. Lider Partii Wolności nie ukrywa podziwu dla amerykańskiego prezydenta i lubi parafrazować jego slogan wyborczy: "Sprawmy, by Holandia była znowu wielka". Wilders, podobnie jak czynił to Trump, obiecuje zwiększenie wydatków na policję i zakręcenie kurka z pieniędzmi na pomoc międzynarodową. W krytykowaniu imigrantów nie przeszkadza mu fakt, że jego żona pochodzi z Węgier, a matka przyjechała do Holandii z Indii Holenderskich, czyli dzisiejszej Indonezji. Co ciekawe, brat Wildersa utrzymuje, że "matka nigdy nie zagłosuje na Geerta".
Doprowadzi do Nexitu?
Geert Wilders uwielbia krytykować establishment, nie tylko ten krajowy, ale i unijny. Uważa się za przedstawiciela nowej fali polityków pokroju Marine Le Pen i podobnie jak liderka francuskiego Frontu Narodowego chce, żeby jego kraj opuścił Unię Europejską. Planuje rozpisać referendum w sprawie Nexitu, na wzór brytyjskiego Brexitu, bo jego zdaniem "holenderskie elity są zaprzedane Brukseli". Czy Nexit może się udać?
Mimo sporych szans Wildersa na zwycięstwo wyborcze, zwolennicy obecności Holandii w Unii Europejskiej są dość spokojni. Holenderskie prawo umożliwia przeprowadzenie wiążącego referendum tylko w sprawie nowych aktów prawnych, w sprawie istniejących traktatów już nie. W Holandii można dodatkowo przeprowadzić referendum, które jest swoistym głosem doradczym dla rządu, ale władza ma prawo ten głos zignorować. Aby pojawiła się groźba Nexitu, Wilders musiałby nie tylko wygrać wybory, ale i samodzielnie sformować rząd, czyli dosłownie zmiażdżyć rywali. To niemal niemożliwe, bo holenderska scena polityczna jest tak rozdrobniona, że do stworzenia koalicji rządzącej potrzebne są głosy przedstawicieli kilku partii.
A Wilders i jego otoczenie już raz sprawili, że z populistami nikt nie chce mieć do czynienia. Po wyborach w 2010 roku premier Mark Rutte negocjował utworzenie koalicji, do której miała wejść między innymi Partia Wolności, ale zbyt radykalne pomysły Wildersa sprawiły, iż ostatecznie wylądował poza rządem i okazyjnie wspierał go w parlamentarnych głosowaniach.
Obecnie wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że po środowych wyborach niemal na pewno powstanie wielka koalicja partii umiarkowanych , której spoiwem będzie przede wszystkim niechęć do dopuszczenia do władzy skrajnej prawicy, nawet jeśli uzyska ona najlepszy wynik. Zwolennicy Wildersa liczą się z tym, że PVV nie będzie rządzić, nawet jeśli wygra wybory. Dodają jednak, że Wilders już teraz jest zwycięzcą, gdyż sprawił, iż partie głównego nurtu, aby przetrwać, przesunęły się mocno na prawo.