Jeszcze nieco ponad 20 lat temu mieszkały w nich dziesiątki tysięcy ludzi. Teraz są wyludnione, zieją pustką. Przygnębiające, apokaliptyczne, przerażające – to tylko niektóre z określeń, jakimi opisuje się polskie miasta duchów. Nie ma dla nich przyszłości. Popadają w ruinę i powoli znikają. Za kilka lat mogą zostać tylko punktami na mapie. Jednak są wyjątki.
Dolny Śląsk, tuż przy granicy z Lubuskiem. Puste domy bez okien i drzwi, zrujnowane ulice. Aż trudno sobie wyobrazić, że jeszcze 23 lata temu to miejsce tętniło życiem, że mieszkało tam kilkanaście tysięcy osób. Pstrąże to dziś najbardziej znane polskie miasto widmo, często nazywane polską Prypecią (ukraińskie miasto opuszczone po katastrofie w Czarnobylu).
Historia tej miejscowości zawsze była silnie związana z wojskiem. Na początku XX wieku została przebudowana, musiała bowiem spełniać wymogi niemieckiej armii. Doprowadzono tu linię kolejową, wybudowano koszary i ogromne stajnie. Jeszcze przed I wojną światową miał to być jeden z największych niemieckich poligonów. Później także służył wojsku.
– W 1945 r. teren przejęli Sowieci. W latach 1948-1951 urzędowali tu co prawda Polacy, ale po tym krótkim epizodzie na następnych kilkadziesiąt lat zadomowili się żołnierze z ZSRR. Wtedy na Pstrąże mówiło się Strachów – opowiada Krzysztof Rajczakowski z Muzeum Ceramiki w Bolesławcu.
I dodaje, że odwiedzający Pstrąże mają dziś wrażenie "totalnego zniszczenia". Jednak jeszcze w 1992 r., przed wyjazdem ostatnich rosyjskich żołnierzy, było zupełnie inaczej. W Strachowie kwitło życie. Mieszkało tu kilkanaście tysięcy osób – samotni żołnierze i ci ze swoimi rodzinami.
"Mały Związek Radziecki"
– Były tu sklepy, kino, teatr, stołówki i łaźnie. Wszystko było zorganizowane w taki sposób, by zapewnić żołnierzom i ich rodzinom egzystencję. Wychodzenie poza teren miało być ograniczone do minimum, więc cała infrastruktura musiała znajdować się na miejscu – wyjaśnia Rajczakowski.
Brukowanymi uliczkami przejeżdżały wojskowe samochody. Kobiety niespiesznie wracały do domów z torbami pełnymi zakupów. Na zaopatrzenie w miejscowych sklepach nie mogły narzekać. Po lekcjach – odbywanych w szkole z basenem – na placach zabaw rządziły dzieci. Ich rodzice wieczorami odwiedzali miejscowe kino.
– Ulice były zastawione wojskowym sprzętem, stało tam mnóstwo ogromnych samochodów ciężarowych. Imponował mi poniemiecki wjazd wyłożony pięknym brukiem i wartownia z brunatnej cegły. Były tam ogromne bloki koszarowe, a dalej bardziej nowoczesne białe budynki – wspomina Zdzisław Abramowicz, któremu Strachów udało się podejrzeć jeszcze za czasów radzieckich żołnierzy. I dodaje: – O Legnicy mówiło się "mała Moskwa", a tu mieliśmy "mały Związek Radziecki".
Czekoladowe cukierki i paliwo
Teren był ogrodzony. Przed nim ustawiono zakaz wjazdu i szlabany. – Były dwa rzędy płotów, drut kolczasty i psy. To jednak nie przeszkadzało, by między ludźmi kwitł handel. Polacy wchodzili ścieżkami i korzystali ze sklepów. Największe wzięcie miały cukierki czekoladowe, ale też paliwo, bo było tańsze i lepsze niż nasze – opowiada Abramowicz.
Choć władze nie patrzyły przyjaźnie na takie kontakty, to nie udało się ich uniknąć. Rozwijały się więc i przyjaźnie, i spotkanie towarzyskie, czasem organizowano wycieczki szkolne na jedną bądź drugą stronę. Niektórzy okoliczni mieszkańcy mieli nawet narzekać po wyjeździe Rosjan, bo skończyły się czasy, gdy można było coś łatwo sprzedać czy kupić.
"Wchodzi się tu jak na pustynię"
Dziś bruku na ulicach nie ma, wszędzie są za to chaszcze, sterty gruzu, dziurawe ściany i okna pozbawione szyb. – Tam, gdzie był bruk, wyrwano kostkę. Bruku nie ma. Tam, gdzie przy wjeździe była wartownia, jest ruina. Po starych blokach nie zostało nic. Przetrwały tylko te nowe. Wchodzi się tu jak na pustynię – opowiada Abramowicz. I dodaje, że powiedzieć o nich, że są, to i tak wiele. – Jak się widziało, jak to kiedyś wszystko żyło i jak to podupadło w ciągu 20 lat, to serce się kraje. Może Rosjanie nie dbali o to wszystko, ale czemuś to służyło. Dziś to sterta ruin. Szkoda słów – denerwuje się lokalny pasjonat historii.
Właśnie tu poradzieckie zniszczone budynki najlepiej oddają rzeczywistość po katastrofie
st. bryg. Paweł Frątczak, rzecznik prasowy Komendanta Głównego PSP, w 2013 roku podczas międzynarodowych ćwiczeń
Inny miłośnik Pstrąża mówi, że wrażenie jest przytłaczające. – Czteropiętrowe sowieckie bloki, kiedyś nowoczesne, dziś są straszną wizytówką tego miejsca. Zostały maksymalnie rozgrabione, schody są powalone, ściany powybijane – opisuje jeden z eksploratorów. I dodaje, że włócząc się po pozostałościach budynków, wciąż można natknąć się na ślady dawnych lokatorów. – Zostało wszystko to, co ludziom, którzy chcieli zabrać mienie poradzieckie, wydawało się niepotrzebne. Nie ma już grzejników czy rur, ale została ściana pokryta gazetą zapisaną cyrylicą. Znaleźliśmy też dziecięcą kolorowankę – relacjonuje mężczyzna.
Dziś to teren wojskowy. Znajdują się tam poligon i pozostałości budynków, w których służby ćwiczą, jak zachowywać się w przypadku różnych katastrof.
Mogło być inaczej?
W połowie lat 90. lokalni urzędnicy uznali, że w miejscowość nie opłaca się inwestować. W ich głowach pojawił się pomysł, by stworzyć tu ośrodek dla uzależnionych. – Wtedy Pstrąże nadawało się jeszcze do zasiedlenia. Dziś nie wchodzi to w grę. Zresztą to teren wojskowy, my nim nie administrujemy – mówi nam jeden z bolesławieckich urzędników.
Dlaczego władze nie zdecydowały się na zasiedlenie bloków, które czekały na nowych mieszkańców? M.in. przez problem z dojazdem i to, że na terenie tej miejscowości wcześniej nie było polskich mieszkańców. Urzędnicy mieli też uznać, że teren prawdopodobnie jest skażony substancjami ropopochodnymi, a te mogły przedostać się do ujęć wody. Przeszkadzać potencjalnym mieszkańcom miała też bliskość poligonu w Świętoszowie.
Niemieckie cegły od Rosjan w darze dla narodu polskiego
Podobny los spotkał Kłomino (woj. zachodniopomorskie), oddalone od Pstrąża o ponad 300 km. Przed II wojną światową duże miasto garnizonowe nazywało się Westfalenhof. – Za Niemców mieszkało tu 60 tys. żołnierzy Wehrmachtu. Wybudowali niezbędną infrastrukturę. Gdy przyszli Sowieci, których było znacznie mniej, wysadzili 90 proc. miasta w powietrze. Zmienili nazwę na Grodek i zostawili sobie m.in. część koszar, stołówkę i kino – wylicza Andrzej Michalak, który od lat organizuje wycieczki po Kłominie i okolicy.
Rosjanie nie chcieli, żeby obok osiedlili się Polacy. – Niepotrzebne im to było. Za to część materiałów z wyburzonego miasta przekazali w darze do Warszawy na budowę Pałacu Kultury i Nauki – opowiada przewodnik.
"Oni brutale, ale my jeszcze gorsi"
Asfaltowe ulice z wysokimi latarniami, wygodne chodniki pod każdą klatką schodową, nowoczesna kotłownia. I pustka. Ani żywego ducha. W zasięgu wzroku nie widzieliśmy nawet psa, ani kota. Przerażające wrażenie
"Znikające miasta. Gross Born – Borne Sulinowo. Westfalenhof – Kłomino", Jerzy Rostkowski
Jerzy Rostkowski,w swojej książce "Znikające miasta. Gross Born – Borne Sulinowo. Westfalenhof – Kłomino", twierdzi, że mogło tu mieszkać nawet 25 tys. osób. Według lokalnych przewodników – pięć razy mniej.
Teren był pilnie strzeżony. Za potrójnym płotem i drutem kolczastym pod napięciem na ciekawskich czekali uzbrojeni radzieccy wartownicy. "Minimiasteczko było samowystarczalne. Znajdowało się tam wszystko, co było potrzebne do normalnego funkcjonowania: budynek dowodzenia, koszarowce, garaże, hydrofornia, sklepy, kino i bloki mieszkalne" – czytamy na stronie gminy Borne Sulinowo. A Michalak jednym tchem wymienia kolejne udogodnienia: dom kultury, stołówka, kawiarnie, przychodnia.
"Mieli wszystko" – mówi przewodnik. To wszystko skończyło się wraz z wyjazdem Rosjan. – Narzekamy, że oni to brutale, ale my jesteśmy jeszcze gorsi. Na początku te bloki były jeszcze umeblowane, miały okna i drzwi. Teraz stoją puste, okna powyrywali, klamki i poręcze rozkradali – denerwuje się mężczyzna.
Mieszkaniec Kłomina: to miejsce nie dla każdego
Zerwano przewody elektryczne, wykuwając je w niektórych miejscach z tynku, zerwano tablice rozdzielcze na każdym piętrze, wymontowano i wywieziono drzwi wejściowe do mieszkań
"Znikające miasta. Gross Born – Borne Sulinowo. Westfalenhof – Kłomino", Jerzy Rostkowski
Ile osób mieszka dziś w Kłominie? W ewidencji ludności w urzędzie miejskim w Bornem Sulinowie policzyli: mieszkańców jest 12. Dom znalazł tu m.in. leśniczy z leśnictwa Wrzosiec.
Jak się mieszka w znikającym mieście? – Ono już zniknęło, ale jak się pracuje w lesie, to mieszka się w krzakach. Cisza, spokój. Jestem pionierem na tych terenach – śmieje się Jacek Czerwik, który w Kłominie mieszka od 1995 r. Jednocześnie przyznaje, że to "miejsce nie dla każdego".
Rosjan mieli zastąpić Amerykanie
To miejsce turystom regularnie pokazuje Michalak. A pokazywać ma co. Jeszcze. Jest tu siedem czteropiętrowych bloków i trzy poniemieckie koszarowce.
– Dziś to w większości ruina. Jak wyjechali stąd Rosjanie, to miasto było pilnowane, a polski rząd miał kilka wspaniałych pomysłów na to miejsce. Najpierw chciano tu osiedlić 4 tys. Polaków, później miała powstać baza wojsk amerykańskich, miał się też pojawić Monar, ale skończyło się tak, że rozebrali miasto – mówi zrezygnowany przewodnik. W jednym z budynków stworzono mieszkania socjalne. Pomysł nie wypalił. Wszyscy zostali przeniesieni.
Miasto do wyburzenia
Obecnie w Kłominie trwają przygotowania do rozbiórki. Urzędnicy mają pozwolenia na zrównanie z ziemią trzech bloków, czekają tylko na wykonawcę. Jak mówią, innego wyjścia nie było. – Mieszkańcy okolicznych wiosek skutecznie dewastowali kolejne obiekty, co doprowadzało do tego, że groziły one zawaleniem. Był okres, że kradli na potęgę i co najmniej raz w tygodniu zgłaszaliśmy sprawę policji, ale to była walka z wiatrakami – twierdzi Krzysztof Zając z wydziału inwestycji w UM w Bornym Sulinowie. Jak mówi, sytuacja sięgnęła granic absurdu: urzędnicy zabezpieczali wejścia do budynków, a zabezpieczenia były kradzione. Gdy zasypywali wejścia, to złodzieje robili dziury w ścianach.
Inny z obiektów, koszarowiec gmina przeznaczyła do sprzedaży. Pierwszy przetarg się nie udał. Mają być kolejne. W jednym z wyremontowanych bloków działa gospodarstwo agroturystyczne. – Na ziemię byli chętni. Plany mieli różne, m.in. stworzenie spalarni specjalistycznej, miejsca do detonowania materiałów wybuchowych, a straż pożarna chciała zrobić tu ośrodek szkoleniowy. Zastanawiano się też nad więzieniem, ale wniosku o wykup w końcu nie złożył nikt – wymienia urzędnik.
Happy end w Bornym Sulinowie
Prawie cztery tysiące osób, które przyjechały w ubiegłą niedzielę z różnych stron Polski do Bornego Sulinowa, ma zamiar związać swój los z tym miastem. Możliwości są duże. Były radziecki garnizon stoi w tej chwili pusty. Na nowych właścicieli czeka w tej chwili 1800 mieszkań, dziesiątki obiektów na rozpoczęcie działalności gospodarczej, usługowej, handlowej
Artykuł z "Głosu Pomorza", 26 stycznia 1993, cytowany w książce Jerzego Rostkowskiego
Zupełnie inaczej zakończyła się historia pobliskiego Bornego Sulinowa. Do 1992 r. było tam podobnie jak w Kłominie. Na lokalnym targu kwitł handel między Polakami a Rosjanami. "Największym chyba powodzeniem cieszyły się futra z lisów. Każdy chyba z opuszczających garnizon oficerów wywoził ich ze sobą co najmniej kilka" - pisze Rostkowski w swojej książce. Za polski bimber dostawało się rosyjski smalec lub konserwy. Gdy pożegnano żołnierzy, z gotowej infrastruktury nie zrezygnowano. Zamiast tego Borne Sulinowo ogłoszono "najmłodszym polskim miastem".
Gazety relacjonowały, że "w przeciwieństwie do innych miejsc opuszczonych przez Rosjan tu nie doszło do dewastacji". Stare budynki dostosowano do nowych czasów. W Bornem się udało, miasto nie zniknęło. – Działamy systematycznie. Musieliśmy zmienić wojskowe miasto w cywilne. Zrobiliśmy już bardzo dużo, ale jeszcze wiele przed nami – mówi Zając.
Na terenie Bornego wciąż można natknąć się na puste bloki i budynki, które dawniej służyły żołnierzom. Jeden z nich to Dom Oficera, który jeszcze przed II wojną światową pełnił funkcje administracyjne. Za czasów rosyjskich żołnierze przychodzili tu na potańcówki, ich dzieci do szkoły muzycznej i do biblioteki. Mieściła się tam sala koncertowa i restauracja. Dziś budynek jest w prywatnych rękach i niszczeje. – Jest tu jeszcze jeszcze wiele takich obiektów. Znajdują się w rękach prywatnych, a właściciele są nieuchwytni. Nie mamy na to wpływu – przyznaje urzędnik. Według szacunków mieszkało tu 15 tys. żołnierzy. Dziś ludność miasta szacuje się na ponad 4 tys. osób.
Granica "zabiła" Czerwony Strumień
Są też w Polsce miejscowości, których kres nie był wyznaczony przez odjazd ostatnich żołnierzy Armii Czerwonej. Opustoszały z innych powodów. Jednym z takich miejsc jest Czerwony Strumień na Dolnym Śląsku, przy granicy z Czechami – wieś, do której po wojnie przyjechali przesiedleńcy ze Wschodu. Zaledwie kilkadziesiąt osób i zaledwie na chwilę.
– Gdy w 1947 r. wytyczono granicę państwową, okazało się, że ta przebiega przez środek wsi, między domami. W latach 1947-1948 wieś całkowicie wymarła, a z roku na rok coraz bardziej popadała w ruinę – opowiada Magdalena Pośpiech z Towarzystwa Górskiego "Róża Kłodzka".
Czerwony Strumień pogrzebała granica. Ciężko było się zbliżyć do strefy przygranicznej, a co dopiero w niej mieszkać. – Nie było prądu ani porządnej drogi. Życie było bardzo ciężkie, zima trwa tu sześć miesięcy. Niewykluczone, że później ci ludzie sami zdecydowaliby się na wyjazd, ale wtedy chyba zwyciężył strach władzy przed ucieczkami przez zieloną granicę – twierdzi miłośniczka Ziemi Kłodzkiej.
Ślady są, ludzi nie ma
Dziś po dawnej osadzie pozostało niewiele. Gdzieniegdzie wystają fragmenty ścian, zniszczone postumenty po pomnikach, a latem zakwitają drzewa owocowe. Ktoś spostrzegawczy zauważy w trawie resztki fundamentów po dawnej szkole katolickiej. – To są ślady tej dawnej obecności ludzi. Największą z nich jest ruina barokowej kaplicy, w której jeszcze po wojnie odprawiano msze. Po tutejszych mieszkańcach zostały też trzy groby na cmentarzu w Kamieńczyku – mówi Pośpiech. Została też drewniana stodoła, którą po wysiedleniu mieszkańców rozebrał i zabrał chłop z Międzylesia. Jak przyznaje Pośpiech, trudno dziś powiedzieć, co się stało z wyposażeniem kaplicy. Gdy wyjechali stąd ludzie, ołtarz i obrazy zostały. Nie wiadomo, kiedy zniknęły.
"Róża Kłodzka" chce ocalić pamięć o dawnej wsi. Stworzyło ścieżkę edukacyjną w Czerwonym Strumieniu, która ma "pomóc w podróży śladami dawnego życia". Szlak działał przez dwa lata. Latem 2015 r. zniszczyła go nawałnica. Trwa jego odbudowa.
Wielka Izera zniknęła w siedem lat
Podobne są losy górskiej Wielkiej Izery. Jeszcze w latach 30. była masowo odwiedzana przez amatorów górskich wędrówek. "Goście z całych Niemiec, a także ze Szwajcarii i Chin są mile widziani" – czytamy na stronie goryizerskie.pl, która przytacza wykaz inwentaryzacyjny z 1945 r.
Była tu gospoda i schronisko. Po wojnie wioskę zajęli czerwonoarmiści. Wielką Izerę przemianowano na Skalno. Później przyszła kolej na Wojska Ochrony Pogranicza i na akcję wysiedleńczą miejscowej ludności. Zostały po niej m.in. dwie szkoły, trzy schroniska, dwie gospody, kawiarnia, leśniczówka i kilkadziesiąt domów. Na zdjęciu lotniczym z początku lat 50. widać jeszcze wszystkie te budynki. Siedem lat później dowódca strażnicy WOP zobaczył na miejscu zrównane z ziemią pozostałości zabudowań. Co się stało? Tego do dziś nie wyjaśniono. W latach 80. ostatni z ocalałych budynków , młodszą ze szkół, "odkryli" studenci z Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Zielonej Górze. Dziś działa w niej schronisko Chatka Górzystów. Wśród traw natknąć się można na pozostałości fundamentów, czasem na kwitnące drzewa owocowe.
Miedziankę "wykończyła" kopalnia
Z kolei górska Miedzianka w czasach swojej świetności miała ponad 3 tys. mieszkańców. Dzielnie opierała się klęskom żywiołowym, przetrwała pożary i dwie wojny światowe. Władze miejscowości chciały, by stała się uzdrowiskiem. Plany zmieniły się po II wojnie światowej. W 1948 r. Sowieci otworzyli tu kopalnię uranu. Oficjalnie był to zakład przemysłowy. Po kilkuletnim rabunkowym wydobyciu pojawiły się pierwsze szkody górnicze. A miejscowość zaczęła się powoli zapadać. W 1972 r. zdecydowano: miasteczko trzeba zlikwidować. Pozostali nieliczni. Po prężnie działającej miejscowości zostały: budynek dawnej gospody, jeden z kościołów, dawna szkoła, kilka domów, kilkusetletni krzyż pokutny. I kilkudziesięciu mieszkańców.
Huta "wygania" mieszkańców
Żukowice, Rapocin, Wróblin Głogowski, Bogomice – to tylko część z miejscowości, które już nie istnieją lub częściowo zanikły. Wprawdzie Żukowice to siedziba gminy, ale mieszka tu zaledwie 29 osób (w latach 80. było to niemal 900 mieszkańców), niemal 200 miał kiedyś Wróblin Głogowski, a w Rapocinie mieszkała prawie setka.
W tych miejscowościach niektóre budynki wyburzono, inne zostały. Wszystko przez działającą w pobliżu hutę miedzi. "Już siedem lat temu wyniki badań przeprowadzonych w okolicznych wsiach były alarmujące, ale schowano je do szuflady. Jeszcze w październiku ubiegłego roku zapewniano chorujących ludzi, że skażenia są minimalne, podczas gdy ich krew zawierała niebezpieczną dla życia ilość ołowiu, cynku i miedzi" - mówił w 1981 r. lektor Polskiej Kroniki Filmowej w materiale o Rapocinie. A mieszkańcy skarżyli się: produkcja w gospodarstwach spada, woda jest niezdatna do picia, możemy być bezpłodni, a krowy doją się tylko przez dwa tygodnie.
Zakład zanieczyszczał środowisko, więc wokół ustanowiono strefę ochronną. – Nie było przymusu przeprowadzki – wspominają dziś niektórzy. Jednak na miejscu zostali tylko ci, którzy nie przystali na warunki proponowane przez hutę. W Rapocinie i Wróblinie Głogowskim zostały niszczejące kościoły, które obecnie są odwiedzane przez eksploratorów.
W Polsce jest jeszcze wiele innych opuszczonych miejscowości. To głównie wsie. Wiele z nich znajduje się w rejonie Bieszczad i Beskidów. Na opuszczone domy, czasem pełne jeszcze porzuconego wyposażenia, można trafić na Suwalszczyźnie, Lubelszczyźnie i Mazurach.
---
Główne zdjęcie pokazujące Pstrąże pochodzi z Wikipedii (CC BY-SA 3.0), autorstwo: Qbanez