Zwany był "eleganckim mordercą", "zabójcą z kwiatkiem", "pięknym Władziem". Przypisywano mu urodę i prezencję amerykańskiego amanta. Proces tego najokrutniejszego i najdłużej działającego seryjnego mordercy, jakiego wcześniej nie znała polska kryminologia, śledził cały kraj, a karty wstępu na salę sądową rozchodziły się na czarnym rynku po astronomicznych cenach.
Jest 28 maja 1946 roku. Władysław Mazurkiewicz strzałem z pistoletu w tył głowy we własnym samochodzie zabija swojego sąsiada Jerzego de Laveaux, a jego ciało chce utopić w Wiśle. Zanim zatopi zwłoki ofiary, postanawia się wykąpać. Dla przyjemności, bo było już ciepło.
Podjeżdża samochodem na brzeg, ale nie jest sam. Na barkach pracują robotnicy. Wydobywają piasek z dna rzeki. Morderca spokojnie czeka, aż odpłyną. Mija wiele godzin. Trup leży w samochodzie, on opala się w kąpielówkach na brzegu.
Pod wieczór, gdy pogłębiarki odpływają, pakuje ciało zamordowanego do worka. Dokłada ciężki kamień i zaciąga zwłoki na środek rzeki.
Wraca do domu i pierwsze kroki kieruje do mieszkania de Laveaux. Z troską pyta siostrę ofiary, czy nie wie, co się stało z Jerzym.
Elegancja, wyższe sfery
Życie i zbrodnie Mazurkiewicza mogłyby posłużyć do napisania scenariusza pełnego nieoczekiwanych zwrotów akcji, trzymającego w napięciu filmu kryminalnego. Jeździł eleganckimi samochodami, był zawsze szykownie ubrany, obracał się wyższych sferach. To tam między innymi łowił swoje ofiary. Jedynym motywem jego zbrodni był bowiem rabunek i chęć wzbogacenia się.
W ponurej i ubogiej powojennej rzeczywistości znajdował enklawy luksusu, ale też miejsca prowadzenia zabronionych przez władzę interesów jak handel walutą, biżuterią czy towarami niedostępnymi na rynku. Był to świat hazardu, drogich alkoholi, wystawnych przyjęć, pięknych kobiet i... dóbr szabrowanych na Ziemiach Odzyskanych.
Zanim udowodniono mu szereg zbrodni, długo wymykał się sprawiedliwości, korzystając z posiadanych koneksji wśród wpływowych osób.
Otrucie, kulka w głowę
O liczbie jego faktycznych ofiar krążyły legendy. Przed sądem udało się udowodnić sześć, i za to Sąd Wojewódzki w Krakowie posłał go na szafot. Sąd oparł się o koronną regułę postępowania karnego, jaką jest zasada prawdy materialnej. Zgodnie z nią ferowanie wyroków powinno być oparte na popartych dowodami ustaleniach faktycznych. Proces Mazurkiewicza trwał od 6 do 30 sierpnia 1956 roku. Sąd skazał go za następujące zbrodnie:
Usiłowanie otrucia Tadeusza Bommera. Było to w 1943 r. Oficer Wojska Polskiego ukrywał się przed okupującymi Kraków władzami niemieckimi. Mazurkiewicz zaproponował mu pośrednictwo w spieniężeniu złotych dolarów i koron austriackich. W drodze do rzekomego kupca, którą pokonywali pieszo, Mazurkiewicz poczęstował Brommera kanapką z szynką. Nie miała ona jednak smaku szynki. Brommer przestał jeść, a gdy Mazurkiewicz oddalił się z jego złotem w kierunku domu rzekomego kupca, Brommer poczuł, że sztywnieje.
Ostatkiem sił dowlókł się do wiejskich zabudowań, gdzie u gospodarzy wypił dużo mleka. Najprawdopodobniej to częściowo zneutralizowało truciznę, którą okazał się żelazocyjanek (Brommer po znajomości oddał kanapkę do laboratorium). Oficer nie zrobił z tą wiedzą nic, bo bał się człowieka, który robi interesy z Niemcami. Zresztą i tak ukrywał się przed okupantami. Próba jego otrucia przez Mazurkiewicza wyszła na jaw dopiero po dwunastu latach, w drugim śledztwie, zakończonym procesem.
Śmiertelne otrucie Wiktora Zarzeckiego. Po dziewięciu miesiącach od nieudanego otrucia Brommera, Mazurkiewicz zaproponował pośrednictwo w sprzedaży 1200 dolarów współgraczowi od pokera. Znów - dla bezpieczeństwa - do kupca mieszkającego na wsi, udali się pieszo. Po drodze pili dla rozgrzewki z termosu herbatę zaprawioną wódką. Ostatnią część drogi do kupca, który nie istniał, Mazurkiewicz miał przebyć sam. Zostawił Zarzeckiemu resztę herbaty, "żeby nie zamarzł". Wcześniej niepostrzeżenie wsypał do niej truciznę. Właściciel 1200 dolarów skonał w kilka sekund. Truciciel wywiózł go łódką na środek Wisły i utopił ciało.
Zastrzelenie Władysława Brylskiego. Latem 1945 roku znajomy Mazurkiewicza zwierzył mu się, że chce kupić dolary za całe 200 tysięcy złotych. Mazurkiewicz - znany już wówczas w pewnych kręgach handlarz walutą - stwierdził, że nie ma tyle przy sobie, ale zna księdza, który ma i chętnie sprzeda dolary. Gdy jechali wzgórzem bielańskim w Krakowie, Mazurkiewicz głośno zachwycił się widokiem Tatr w pełnym słońcu i kazał spojrzeć w tę stronę pasażerowi. Gdy Brylski odwrócił się, Mazurkiewicz strzelił mu z pistoletu w tył głowy. Ciało wrzucił do Wisły. Zanim to zrobił, czekał spokojnie kilka godzin, aż brzeg opuszczą wypoczywający tam ludzie.
Zastrzelenie Józefa Tomaszewskiego. Tomaszewski był handlarzem walutą. Mazurkiewicz zaproponował mu sprzedaż pięciuset dolarów za 220 tysięcy złotych. W październiku 1945 roku Tomaszewski przyszedł do garażu, w którym Mazurkiewicz trzymał swój samochód. Mieli pojechać tam, gdzie rzekomo były dolary. Tomaszewski usiadł na siedzeniu pasażera, a Mazurkiewicz pod pozorem otwarcia drzwi garażu obszedł samochód, otworzył tylne drzwi i strzałem w głowę pozbawił życia Tomaszewskiego. Zwłoki wywiózł do lasu pod wsią Brodła, ale wracając, zakopał się na polnej drodze. Samochód pomagał mu wyciągać jeden z okolicznych mieszkańców, używając do tego konia.
Zastrzelenie Jerzego de Laveaux. Ofiara była milionerem, który dorobił się na dostawach dla armii niemieckiej. Po wojnie prowadził rozległe interesy. Znał Mazurkiewicza, bo był jego sąsiadem. W maju 1946 roku zwrócił się do niego o pomoc w znalezieniu kogoś, kto ma na zbyciu skórę podeszwową i kogoś, kto chciałby kupić sześć tysięcy dolarów w banknotach tysiącdolarowych (w pierwszej połowie XX wieku były w obiegu takie nominały). Gdy jechali samochodem do rzekomego właściciela zapasów skóry, Mazurkiewicz na chwilę odwrócił uwagę pasażera, zabił go strzałem w tył głowy, a ciało utopił w Wiśle.
Zastrzelenie Jadwigi de Laveaux. Po zabiciu krakowskiego milionera Mazurkiewicz zaczął zabiegać o względy jego siostry, wiedząc doskonale, że dysponuje ona pokaźnym majątkiem. Minęło jednak parę lat. Zdobył w tym czasie uprawnienia rzeczoznawcy samochodowego. Zasiadał również w kolegium ds. karno-administracyjnych (ludowy quasi-sąd do spraw mniejszego kalibru). Jako człowiek o wysokiej pozycji społecznej, zaczął bywać w domu Jadwigi. Zapraszał też ją na lody do kawiarni. W trakcie znajomości wmówił jej, że jest tajnym oficerem Urzędu Bezpieczeństwa i że wie, iż zaplanowana została rewizja w domu de Laveaux, aby skonfiskować ukrywane tam brylanty i dolary, których posiadanie było zabronione przez komunistyczne władze. Jadwiga poprosiła go o przechowanie kosztowności. Gdy po jakimś czasie kobieta upomniała się o ich zwrot, zwabił ją do garażu, zastrzelił, a ciało zabetonował w podłodze. Działo się to 16 maja 1953 roku.
Zastrzelenie Zofii Suchowej - siostry Jadwigi de Laveaux. Mazurkiewicz tego samego dnia zwabił do garażu również Suchową, bo wiedział, iże wie ona o powierzonych mu przez siostrę kosztownościach. Ją również zabił strzałem w tył głowy, zwłoki tak samo zabetonował w podłodze. Była jedyną ofiarą, której morderca nic nie zabrał. Zginęła, bo za dużo wiedziała.
Usiłowanie zastrzelenia Tadeusza Łopuszyńskiego. Tego handlarza towarami niedostępnymi w zwykłych sklepach Mazurkiewicz zwabił we wrześniu 1955 roku perspektywą kupna zegarków po okazyjnej cenie. Finalizowanie transakcji zajęło parę dni, bo rzekomo coś ciągle stawało na przeszkodzie - wszak był to handel nielegalny. W tym czasie Łopuszyński i Mazurkiewicz ostro balowali. Pili na potęgę w różnych lokalach. Dla Mazurkiewicza był to jednak czas wyczekiwania na idealną okazję, aby zabić Łopuszyńskiego. W końcu taka się nadarzyła. Wracali z Zakopanego, a Łopuszyński spał na siedzeniu pasażera. Mazurkiewicz strzelił mu w tył głowy, jednak tak nieudolnie, że kula utkwiła w kości potylicznej ofiary. Łopuszyński oprzytomniał. Mazurkiewicz w panice tłumaczył, że chciał zrobić mu kawał, strzelając z petardy i że nie ma już jego pieniędzy, bo miał bardzo pilny wydatek. Zapewnił, że wszystko zwróci. Natychmiast oddał Łopuszyńskiemu swój samochód i drogi zegarek, który zrabował wcześniej innej ofierze.
Początek końca "eleganckiego mordercy"
Tadeusz Łopuszyński wrócił ofiarowanym przez Mazurkiewicza oplem olympią do rodzinnej Warszawy. Ból w tyle głowy jednak nasilał się, a rana nie chciała się goić. Gdy zgłosił się do szpitala, lekarze wyciągnęli z potylicy Łopuszyńskiego pocisk o kalibrze 5,6 mm. Zawiadomili milicję.
W śledztwie zebrano, a podczas procesu przedstawiono liczne dowody na to, że Mazurkiewicz mordował z zimną krwią dla zysku. Jednak w tamtym czasie niezbyt wnikliwie poszukiwano odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, że znany we wpływowych kręgach, jak by nie było funkcjonariusz publiczny - członek kolegium karno-administracyjnego przecież - poczynał sobie z taką swobodą. Jakim cudem jego zbrodnie nie tylko nie wyszły na jaw, ale na Mazurkiewicza długo nie padał nawet cień podejrzenia?
W okresie swojej zbrodniczej działalności tylko jeden raz stał się obiektem zainteresowania milicji. Było to zaraz po tym, jak w październiku 1945 roku wywiózł do lasu zwłoki Józefa Tomaszewskiego i zakopał się na polnej drodze. Wyciąganie samochodu za pomocą konia stało się lokalną sensacją we wsiach Brodła i Przeginia Duchowna. Prywatne samochody były wówczas tak rzadkie, jak dziś prywatne samoloty. Jeden z chłopów zauważył, że kierowca coś wyrzucił z odjeżdżającego samochodu. Był to zakrwawiony fragment męskiej odzieży. Miejscowi zapamiętali numer rejestracyjny samochodu i zawiadomili milicję.
Wtedy Mazurkiewicz jednak się wywinął. Korzystając z tego, że cieszył się poważaniem i dobrą opinią wśród wpływowych osób, zapewnił sobie alibi, iż w czasie morderstwa był z wizytą w klasztorze w podkrakowskiej Alwerni. Prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa Józefa Tomaszewskiego prokurator Edward Jaśko był znajomym Mazurkiewicza i jego ówczesnego adwokata.
Podejrzany dobrze pisze na maszynie
Śledztwo było farsą. Przesłuchania świadków odbywały w wiejskiej knajpie pośród pustych butelek opróżnianych przez ekipę śledczą i niedokończonego jadła. Chłopi, którzy widzieli samochód Mazurkiewicza wyciągany z rowu, byli proszeni o rozpoznanie podejrzanego wśród obecnych w gospodzie. Rozpoznawali trafnie, bo Mazurkiewicz tam był, ale ku zdziwieniu świadków, po takim okazaniu podejrzany siadał do maszyny i... protokołował ich dalsze zeznania. Po tych "czynnościach śledczych" prokurator Jaśko oczyścił Mazurkiewicza z podejrzeń.
Uzasadnienie było kuriozalne. Wynikało z niego, że tamtego dnia tą samą drogą w krótkim odstępie czasu przejechały dwa identyczne samochody. Oba zakopały się i oba były wyciągane koniem. A świadkowie najzwyczajniej pomylili się, wskazując numer rejestracyjny samochodu Mazurkiewicza, a nie kierowcy, który rzeczywiście mógł mieć coś wspólnego z morderstwem.
Milczenie podszyte strachem
Przy pozostałych zbrodniach Mazurkiewicza milicja (czy wcześniej gestapo) nie sporządziła nawet jednej marnej notatki służbowej.
Brommer, którego próbował otruć w 1943 roku, bał się dekonspiracji i wpływów Mazurkiewicza wśród Niemców, dlatego sprawy nie zgłosił.
Żona Zarzeckiego, który z zaginął również w 1943 roku, poinformowała o zaginięciu męża dopiero polski sąd w 1946 roku. Dopiero wtedy został uznany za zmarłego. Dlaczego? W czasie niemieckiej okupacji ludzie często znikali bez śladu i bezpieczniej było się tym nie interesować. Nawet gdy było się najbliższą osobą.
Rodzina Brylskiego, który został zastrzelony, przez długi czas łudziła się, że wróci. Na Mazurkiewicza nie padł nawet cień podejrzenia. Przychodził wręcz do domu swojej ofiary i zatroskany dopytywał, "czy Władek już wrócił".
Siostrom Jerzego de Laveaux Mazurkiewicz wmówił, że mając przy sobie większą ilość gotówki, ich brat po prostu uciekł na Zachód. Sąsiadom zaś rozpowiadał, że de Laveaux musiał wpaść w ręce Urzędu Bezpieczeństwa. Również w latach stalinizmu ludzie często znikali bez śladu.
Gdyby lekarze, którzy wyjęli kulę z głowy żyjącego Łopuszyńskiego, nie zawiadomili milicji, kto wie, czy okrutne zbrodnie kiedykolwiek wyszłyby na jaw.
Ważniejsi od mordercy byli wrogowie ustroju
Proces Władysława Mazurkiewicza relacjonowało wiele późniejszych dziennikarskich i pisarskich sław. Cenzura nie dopuszczała jednak na łamy gazet choćby próby odpowiedzi na pytanie, dlaczego udawało mu się zabijać tak długo i czemu nie padały na niego podejrzenia. Przecież często ludzie wiedzieli, że był ostatnią osobą, która widziała zaginionych.
Marek Hłasko, który jako dziennikarz "Po Prostu" obserwował proces, gdy już zamieszkał w wolnym świecie, na kartach "Pięknych dwudziestoletnich" (1966) napisał o zbrodniach Mazurkiewicza: "jest nie do pomyślenia, aby podobny wypadek mógł zdarzyć się w państwie, gdzie policja zachowuje chociaż pozory przyzwoitości".
"(...) aparat bezpieczeństwa, zamiast na groźnych bandytach, skupił się na domniemanych wrogach nowego ustroju i ważniejsze było szukanie źródeł kontrrewolucji niż morderstw" - konstatuje Cezary Łazarewicz na kartach swojej książki pt. "Elegancki morderca" (2015 r.).
Cytowany jest tam fragment artykułu o procesie Mazurkiewicza z amerykańskiego "Time'a" z 1956 r.
"Na pytanie dlaczego wcześniej nie zrobiono śledztwa z powodu znikania ofiar Mazurkiewicza, władze z wyraźnym zażenowaniem przyznały, że tak wielu ludzi usuwanych było przez tajną policję, iż nikomu na myśl nie przyszło podejrzewać prywatną inicjatywę o dokonanie podobnego dzieła".
Tumanił, przestraszał, choć wcale nie śmieszył
To jednak tylko "geopolityczna" część prawdy o tej sprawie. Jest jeszcze część "społeczna".
Władysław Mazurkiewicz uchodził w Krakowie za osobę nietykalną za sprawą swych koneksji, najpierw w gestapo, a potem w UB.
Marek Hłasko pisał, iż na procesie "ludzie bali się mówić, że Mazurkiewicz zręcznie kolportował informacje o swojej współpracy z UB". Takie informacje pojawiają się również w książce Bogusława Sygita "Kto zabija człowieka... Najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce", wydanej w 1989 roku, a więc jeszcze przez zniesieniem cenzury.
Ile było prawdy w tym, że Mazurkiewicz był związany z tajną komunistyczną policją polityczną postanowił sprawdzić Cezary Łazarewicz. W archiwum IPN nie było śladu jakoby morderca pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa lub z nim współpracował.
Jeśli chodzi o gestapo, to z pewnością można powiedzieć, że morderca robił z Niemcami interesy. Ale czy był na tyle poważany przez okupacyjne władze, żeby zapewniało mu to bezkarność - na to już dowodów nie ma.
Na pewno świadomie puszczał w obieg informacje na swój temat mające umocnić jego pozycję w środowiskach, na których zaufaniu mu zależało. Wzmacniał oddziaływanie pogłosek na swój temat, które sam rozpuszczał, obiektywnymi faktami, jakimi było zdobycie uprawnień rzeczoznawcy samochodowego i zasiadanie w kolegium karno-administracyjnym. Nie dla pieniędzy przecież pełnił te godności, bo prowadził znacznie bardziej dochodowe interesy. Najprawdopodobniej świadomie tworzył wrażenie, że jest osobą ustosunkowaną i wpływową.
Nikt nie próbował tego zweryfikować. Było to zwyczajnie niemożliwe. Nie było wolnych mediów, internetu i dostępu do informacji publicznej. Jedyny niezależny od władzy środek komunikowania polegał na przekazywaniu sobie wieści z ust do ust. Tak rodziły się plotki i pogłoski, które tylko umacniały pozycję takich pozorantów jak Mazurkiewicz.
Obrońca Mazurkiewicza w procesie, adwokat Zygmunt Hofmokl-Ostrowski zrobił w tamtym czasie (choć w innym celu) pewien eksperyment. Przy kawiarnianym stoliku rzekł od niechcenia, że na proces Mazurkiewicza przyjedzie do Krakowa... Charlie Chaplin. A po pięciu godzinach wieść ta do niego wróciła z miasta. W wersji, że po Chaplina wyjechał do Paryża komitet powitalny z Leonem Kruczkowskim na czele i że już tam są, i odpoczywają w cieniu wierzb nad Sekwaną.
Czy należy więc dziwić się, że gdy Mazurkiewicz wspomniał komuś niby przypadkiem, że jest z UB, to w ciągu wielu lat narosło wokół tego tyle pogłosek, że utworzyły istną legendę? Legendę, którą zainteresowany bezwzględnie wykorzystywał, prowadząc swą zbrodniczą działalność.
Nie to jednak było przedmiotem procesu. Jak pisze Hłasko, sprawę związków Mazurkiewicza z UB pomijano w przewodzie sądowym. "Proces był kompromitacją: świadkowie bali się mówić, prokurator zręcznie zmieniał temat..." - odnotował w "Pięknych dwudziestoletnich".
Adwokat balansujący na krawędzi
Przewód sądowy skupił się w zasadzie wyłącznie na kryminalnej stronie działalności "eleganckiego mordercy". Obrony oskarżonego podjął się sławny od Wiednia, przez Lwów i Kraków, aż po Warszawę mecenas Hofmokl-Ostrowski. Znany z zapalczywości, pracowitości, żelaznej konsekwencji i... ekscentrycznych zachowań przed obliczem sądu. Jego koledzy po fachu byli skłonni twierdzić, że metodą pracy mecenasa była cyniczna gra na wyprowadzenie sędziów z równowagi, bo w emocjach sędziowie łatwiej mogą popełnić błąd, który można później podnieść w apelacji...
Do procesu Mazurkiewicza Hofmokl-Ostrowski podszedł jednak z wielką powagą. Rozesłał wśród kolegów adwokatów ankietę, w której prosił o rady, jaką strategię procesową obrać. Dziś, gdy usługami prawniczymi rządzą bezwzględne prawa rynku, wydaje się to nie do pomyślenia. Wtedy jednak adwokatura pokazała w pewnym wymiarze wyższość korporacyjnej solidarności nad konkurencją, bo Hofmokl-Ostrowski otrzymał całych pięć odpowiedzi.
Swą strategię obrończą mecenas musiał jednak dostosowywać do zmieniających się postaw swego klienta. Mazurkiewicz najpierw milczał i nie przyznawał się. Później mówił i de facto przyznawał się, ale gdy sędzia pytał wprost, czy poczuwa się do winy, Mazurkiewicz zaprzeczał. Był kompletnie niesterowalnym klientem. Hofmokl-Ostrowski usiłował więc najpierw wykazać niepoczytalność oskarżonego. Potem, że jest urodzonym mordercą niezdolnym do powstrzymania się od zabijania. Świadczyć miał o tym... zez widlasty w oczach Mazurkiewicza.
Próbował też umniejszyć winę swojego klienta, zauważając, że zabijał wyłącznie jednostki niepełnowartościowe społecznie - spekulantów i handlarzy walutą. Co ciekawe, ten ostatni argument nikogo wtedy nie oburzał. W obowiązującej wówczas jedynie słusznej bolszewickiej dialektyce społeczeństwo dzieliło się na pełnowartościowe masy pracujące i gorszy sort kombinatorów.
Zygmunt Hofmokl-Ostrowski wygłaszał płomienne mowy w obronie swojego klienta. Miał jednak godnego przeciwnika. Był nim prokurator Zygmunt Piątkiewicz. Obaj Zygmuntowie uchodzili za gwiazdy w swoim fachu. A gdy wokanda i pełnomocnictwa oskarżonych kierowały ich przed oblicze sądu w tym samym miejscu i czasie, toczyli zacięte słowne pojedynki.
Nie brakowało też w nich form... pozawerbalnych. Gdy prokurator Piątkiewicz wywodził naturę zbrodni, podpierając się na przemian Żeromskim i Szekspirem, Hofmokl-Ostrowski w swojej ławie demonstracyjnie czytał... francuski magazyn ilustrowany, by okazać lekceważenie dla argumentów prokuratora. O Hofmokl-Ostrowskim krążyła w Krakowie opowieść, że podobno kiedyś użył nawet broni w sali sądowej, by przywołać świadka do mówienia prawdy.
Sąd jak teatr; proces jak spektakl
Gdy czyta się sprawozdania z procesów odbywających się w tamtych czasach, nie sposób odmówić racji żyjącym współcześnie nestorom palestry czy sędziwym publicystom w stanie spoczynku, którzy wspominają, że procesy sądowe często wtedy przypominały teatr. Zapewne więc procesy pokazane w takich filmach jak "Znachor" czy "Sprawa Gorgonowej" niewiele odbiegają swym przebiegiem od pierwowzorów. Na marginesie warto odnotować, że Mazurkiewicz był sądzony w tej samej sali, w której w 1933 roku odbywał się drugi proces Rity Gorgonowej.
Skoro więc w salach sądowych odbywało się to swoiste theatrum mundi, procesy karne (zwłaszcza te najgłośniejsze) cieszyły się wielkim zainteresowaniem publiczności. Na proces Mazurkiewicza sąd wprowadził karty wstępu, słusznie spodziewając się, że przystosowana do obecności 350 osób sala nie pomieści wszystkich chętnych. Karty - choć wydawane przez sąd za darmo (ich rola była tu wyłącznie porządkowa) - zostały szybko przejęte przez spekulantów, których wówczas nazywano "konikami" i sprzedawane po astronomicznych cenach.
Można zaryzykować stwierdzenie, że wtedy znacznie bardziej niż obecnie realizowała się w praktyce zasada jawności rozpraw karnych. Dziś w ławach dla publiczności siedzą prawie wyłącznie studenci prawa albo aplikanci aspirujący do korporacji prawniczych.
W czasie procesu Mazurkiewicza ustawiały się tasiemcowe kolejki po gazety z relacjami z rozpraw. Ulice wokół sądu w dniach rozpraw szczelnie wypełniał tłum. Krakowianie chcieli koniecznie zobaczyć na własne oczy oskarżonego o serię zbrodni popełnionych z najniższych pobudek. Mazurkiewicza pilnowali liczni milicjanci. Bardziej jednak z obawy przed linczem niż przed ucieczką oskarżonego.
Rozgorączkowany tłum pod sądem niepokoił i drażnił oskarżonego. Mazurkiewicz kilkakrotnie prosił nawet sąd, aby milicja usunęła ludzi spod budynku. Tłum żądał zaś jego śmierci i wyzywał od najgorszych.
Hejtowanie w czasach stalinizmu
Odium nienawiści spadło również na mecenasa Hofmokl-Ostrowskiego. Opinia publiczna żywiła przekonanie, że ktoś taki jak Mazurkiewicz w ogóle nie zasługuje na obronę i już dawno nie powinien żyć. Adwokat dostał wiele anonimów, w których odsądzano go od czci i wiary, lżono i grożono śmiercią. Część spośród tych niepodpisanych listów Hofmokl-Ostrowski zachował. Dołączył do swych zapisków z życia, które zdeponował w Bibliotece Jagiellońskiej z zastrzeżeniem, że mogą zostać otworzone dopiero dziesięć lat po jego śmierci.
Gdy treść pogróżek pod adresem obrońcy Władysława Mazurkiewicza analizował po latach Cezary Łazarewicz, zbierając materiał do książki "Elegancki morderca", zauważył pewne podobieństwo do współczesności, które wyraził na kartach książki.
"Część tej korespondencji, przypominającej hejterskie wpisy na forach internetowych, znalazłem w zachowanym do dziś archiwum adwokata. Oddają one dobrze atmosferę procesu".
W niedzielę 29 stycznia mija równo 60 lat od wykonania wyroku śmierci na Władysławie Mazurkiewiczu. Był najokrutniejszym, najdłużej działającym i mającym na sumieniu najwięcej ofiar, seryjnym mordercą, jakiego wcześniej nie znała polska kryminologia i judykatura.
Został skazany za sześć dokonanych zabójstw i dwa usiłowania. Miejska legenda Krakowa przypisywała mu nawet trzydzieści ofiar.
* * *
Kraków przełomu lat 40. i 50. ubiegłego wieku, wraz z jego drugim, przeznaczonym dla wybranych, luksusowym życiem i czającym się w ukryciu upiorem zbrodni, odtworzyła ekipa filmowa pod kierunkiem reżysera Krzysztofa Langa. Film "Śpij kochanie", zainspirowany zbrodniczą działalnością Władysława Mazurkiewicza, z Andrzejem Chyrą i Tomaszem Schuchardtem w rolach głównych, ma wejść na ekrany kin w maju tego roku.
Źródła:
Cezary Łazarewicz, "Elegancki morderca. Ta sprawa zelektryzowała całą Polskę", WAB, Warszawa 2015
Bogusław Sygit, "Kto zabija człowieka... Najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce", Wydawnictwo Prawnicze, Warszawa 1989
Marek Hłasko, "Piękni dwudziestoletni", Czytelnik, Warszawa 1989.