- Bezwzględną walkę PiS o przeforsowanie tak zwanej ustawy represyjnej można zasadnie traktować jako zamach na polską demokrację. Ale też desperacką próbę poszerzenia wpływów przez człowieka, który mimo swoich 70 lat i dekad spędzonych w polityce nie potrafi zrozumieć jednego: władzy w tej skali, w jakiej pragnie, nigdy nie zdobędzie - dla Magazynu TVN24 pisze Łukasz Pawłowski z "Kultury Liberalnej".
Walka pomiędzy rządem, z jednej strony, a opozycją, organizacjami prawniczymi i międzynarodowymi instytucjami z drugiej zaostrza się z każdym dniem, a towarzyszący jej język się radykalizuje. Obserwując wymianę gróźb i coraz bardziej skomplikowanych argumentów prawnych, warto zrobić krok wstecz i zadać sobie zasadnicze pytanie: po co PiS-owi to wszystko?
W debacie publicznej można wyróżnić z grubsza trzy typy odpowiedzi, wykorzystywane zarówno przez tych, którzy działania PiS wspierają, jak i tych, którzy ostrzegają przed ich dramatycznymi konsekwencjami. Żadna z nich nie jest jednak w pełni satysfakcjonująca.
Lepszy system bez "komunistów"
Chęć "usprawnienia" działań wymiaru sprawiedliwości to najczęściej serwowane przez władze uzasadnienie rewolucji dokonywanej w sądownictwie. W swoim listopadowym exposé Mateusz Morawiecki mówił:
"Chcemy budować państwo przyjazne dla obywateli, lepsze każdego dnia. Lepsze państwo to też lepszy wymiar sprawiedliwości. Będziemy kontynuować reformę w tym obszarze. Skrócimy czas rozpatrywania spraw. Czyż nie tego chce zdecydowana większość Polaków? Nasi obywatele mają prawo, aby sądy zaczęły w końcu normalnie funkcjonować".
Zasadniczy problem z tego rodzaju zapewnieniami polega na tym, że po ponad czterech latach rządów Prawa i Sprawiedliwości trudno znaleźć dane potwierdzające skuteczność działań tej partii. Średni czas trwania rozpraw – a więc rzecz z perspektywy zwykłego obywatela niezwykle istotna – rośnie. Jak informowali dziennikarze magazynu "Polska i Świat" TVN24, średnia długość postępowania w sprawach cywilnych przed sądem rejonowym wzrosła z 7,3 miesiąca w roku 2016 do 7,8 w 2018. Niewiele? Najwyraźniej nie dla obywateli, ponieważ rośnie też liczba skarg na przewlekłość postępowań przed sądem apelacyjnym – z 5590 w roku 2016 do 6189 dwa lata później.
Nic więc dziwnego, że politycy PiS podają też alternatywne uzasadnienie swojej walki z polskim sądownictwem, a mianowicie – konieczność usunięcia sędziów "komunistycznych". O "tysiącach" sędziów powołanych w czasie PRL mówił podczas swojego wystąpienia w Senacie Zbigniew Ziobro. Okazuje się jednak, że definicja "komunisty" stosowana przez rząd jest znacznie szersza, na tyle szeroka, że całkowicie niedorzeczna. Kiedy niedawno dziennikarze niemieckiego "Die Welt" zwrócili premierowi Morawieckiemu uwagę, że większość obecnych polskich sędziów nie mogła orzekać w systemie, który zawalił się 30 lat temu, ten odpowiedział, że… nie ma to znaczenia, ponieważ "komunistyczni sędziowie szkolili swoich następców w latach 90. i tym samym kształtowali ich".
Gdyby poprowadzić ten sposób myślenia do logicznego końca, dojdziemy do wniosku, że należałoby wymienić całe społeczeństwo. Przecież wszyscy zostaliśmy ukształtowani przez naszych rodziców, dziadków, nauczycieli – a zatem osoby pełniące jakieś funkcje w czasach PRL. Morawiecki nie zdradził niestety, kto dokładnie i jak miałby dokonywać weryfikacji, czy dany sędzia został ukształtowany przez "komunistę", czy też jakimś sposobem tego strasznego losu uniknął.
Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno traktować uzasadnienia szefa rządu poważnie. Trudno się też dziwić, że niespecjalnie przekonują instytucje unijne i zagraniczne organizacje prawnicze. Idźmy więc dalej.
Taktyka wyborcza
"Trzeba sobie powiedzieć wprost: do maja nie ma co się spodziewać żadnego projektu, który byłby bulwersujący czy otwierający niepotrzebny front. Wszyscy gramy na Andrzeja [Dudę - przyp. Ł.P], a on musi uzyskać w wyborach nie 40 czy 42 proc., ale 50 proc. plus jeden głos" - pisał tuż po wyborach parlamentarnych skrajnie prorządowy tygodnik "Sieci", powołując się na swojego informatora w szeregach PiS. Tego rodzaju diagnoz było znacznie więcej. Komentatorzy zwracali uwagę, że jednym z najczęściej powtarzających się słów we wspomnianym już exposé szefa rządu było słowo "normalność".
Uspokojenie nastrojów miało sens z bardzo prostego powodu: 8 milionów głosów zdobytych przez PiS w ostatnich wyborach parlamentarnych nie wystarczy Andrzejowi Dudzie do zwycięstwa w wyborach prezydenckich. Pięć lat temu Duda wygrał w II turze, zdobywając niemal 600 tysięcy głosów więcej. A biorąc pod uwagę, że w ostatnich elekcjach – samorządowych, europejskich, parlamentarnych – frekwencja była wyższa niż w poprzednich, można założyć, że głosów do zwycięstwa będzie potrzebnych jeszcze więcej. Duda miał więc poszerzać elektorat, zwracając się do wyborcy "umiarkowanego".
Dziś widzimy, że z tych zapowiedzi nic nie wyszło. I chociaż niektórzy politycy PiS twierdzą, że działania rządu nie były planowane i są reakcją na decyzje sądów, kwestionujące legalność nowej Krajowej Rady Sądownictwa, to przecież prezydent aktywnie rząd wspiera. - Tak jak udało się kiedyś pokonać komunę, tak samo, wierzę, że uda się oczyścić do końca nasz polski dom. Żeby był czysty, porządny, piękny - mówił niedawno Duda, sięgając do słownika przypominającego najciemniejsze czasy naszej historii. Podobnie zresztą jak wówczas, gdy w reakcji na krytykę ze strony najważniejszych instytucji unijnych twierdził, że "nie będą nam tutaj w obcych językach narzucali, jaki ustrój mamy mieć w Polsce".
Twierdzenia, że w ten sposób Duda stara się kusić wyborcę "umiarkowanego" można włożyć między bajki.
Władza, władza, władza
Pozostaje nam więc z pozoru najprostsze wyjaśnienie, po co PiS-owi, a szczególnie jego szefowi, walka z sędziami – to władza. Prezes PiS rzuca wyzwanie sądom, aby poszerzyć swoje wpływy. Pisał już o tym na łamach Magazynu TVN24 Marcin Matczak, kiedy przypominał słynne pojęcie "imposybilizmu", którym lubił posługiwać się Jarosław Kaczyński. "Miał on polegać na tym, że mimo wygranych wyborów większość parlamentarna nie może wszystkiego, bo na jej drodze staje prawo, reprezentowane przez sędziów" - podkreślał Matczak. Jednocześnie słusznie twierdził, że właśnie na tym polega jedna z cech definicyjnych demokracji liberalnej – większość parlamentarna, choćby zdobyła w wyborach dużą przewagę, nie może wszystkiego, bo na jej drodze stoją prawa. Kaczyński dąży zatem, zdaniem Matczaka, do stworzenia warunków, w których to polityka całkowicie dominuje nad prawem.
Sam Kaczyński w wywiadzie rzece "Alfabet braci Kaczyńskich" definiował "impossibilizm" (pisany w ten sposób) jako panujący w Polsce stan, w którym "nic się nie da zrobić", "właściwie nie da się uchwalać nowych ustaw" [sic!], ponieważ "prawnicy wszystko uznają nieomal za część konstytucji". Dlatego też - zdaniem Kaczyńskiego - "przełamanie zasady impossibilizmu jest niezbędne”. Słowa te prezes PiS wypowiadał w roku 2006 w czasie pierwszych koalicyjnych rządów PiS. Nic więc dziwnego, że wrócił do swoich planów, kiedy tylko jego partia - po wyborach prezydenckich i parlamentarnych z 2015 roku - uzyskała bezprecedensową w historii III RP władzę.
Wyjaśnienie to wydaje się sensowne i przekonujące. Ale czy faktycznie jest tak, że pokonanie sędziów pozwoli Kaczyńskiemu przełamać "imposybilizm" i zaspokoić swoje ambicje? Odpowiedź jest krótka i oczywista - nie.
Mało tego, rozważania o mitycznym "imposybilizmie" i konieczności jego przełamania to, moim zdaniem, dowód największej naiwności i – jak by nie patrzeć – głupoty Kaczyńskiego. Mimo swoich 70 lat i kilku dekad spędzonych w polityce prezes PiS wciąż zdaje się wierzyć, że jeśli tylko pokona jeszcze jedną grupę, która mu się sprzeciwia, jeśli wymieni jeszcze jednego prezesa spółki, jeśli znacjonalizuje kolejny bank, wreszcie zdobędzie upragnioną władzę. Ale to iluzja – pogoń za urojoną wizją, zgodnie z którą polityczny przywódca może zrobić prawie wszystko, nie oglądając się na konsekwencje. Jarosław Kaczyński jeszcze nie zorientował się, że władzy, o jakiej marzył, nigdy nie zdobędzie. Zanalizujmy to na konkretnym przykładzie.
Zderzenie ze ścianą
Sejm właśnie przegłosował tak zwaną ustawę represyjną, która grozi sędziom poważnymi sankcjami za podważanie tak zwanych reform sądownictwa wprowadzonych przez PiS. Prezydent z pewnością ją podpisze. I co wtedy? Czy Kaczyński wreszcie uzyska upragniony spokój? Oczywiście, że nie. Po pierwsze, poszczególni sędziowie, sądy, organizacje prawnicze i instytucje międzynarodowe będą nadal wywierać presję na rząd, grożąc różnego rodzaju sankcjami. Rząd może próbować je zignorować, nawet ryzykując konsekwencjami finansowymi. Może też próbować usuwać wszystkich niepokornych sędziów i wymienić ich na swoich nominatów (pomijam już to, czy tacy się znajdą w odpowiedniej liczbie i jakie będą mieli kwalifikacje). I co? Czy Kaczyński naprawdę wierzy, że wówczas jego władza będzie kompletna?
Ależ skąd! Po pokonaniu sędziów pojawią się kolejne grupy, z którymi trzeba się będzie rozprawić – chociażby niezależne media, o czym politycy PiS mówią bez ogródek. W ostatnim wywiadzie dla tygodnika "Do Rzeczy" Mateusz Morawiecki przekonywał, że życzyłby sobie, aby "większość krajowych mediów pilnowała interesów polskich", nie precyzując oczywiście, jak owe "polskie interesy" rozumie. Jeśli zaś chodzi o "regulacje dotyczące tego, ile dopuszcza się kapitału krajowego, a ile zagranicznego w mediach… cóż – tu jesteśmy kilka dekad za wieloma państwami Europy" - mówił premier. I choć zapewnił, że aktualnie rząd tym tematem się nie zajmuje, to sugeruje wyraźnie, że sytuacja na rynku medialnym to dla władz problem. Mało tego, wicepremier Jarosław Gowin jeszcze kilka miesięcy temu przekonywał, że dokonanie tak zwanej repolonizacji mediów jednak będzie celem rządu w obecnej kadencji.
A przecież są jeszcze uniwersytety, organizacje pozarządowe, związki zawodowe, organizacje ekologiczne i inne organizacje obywatelskie. Ale i to nie wszystko – poza presją wewnętrzną pozostają także naciski zagraniczne. I nie, nie chodzi o mitologizowaną Unię Europejską, ale chociażby Stany Zjednoczone czy też organizacje międzynarodowe dysponujące dużą siłą oddziaływania. Najlepszym przykładem ich wpływu była reakcja na niesławną ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej. Rząd musiał się z niej wycofać, mimo całej pseudopatriotycznej retoryki, jaka towarzyszyła jej uchwalaniu.
Na tym jednak zagraniczne wpływy na polską politykę się nie kończą. Jest przecież także presja finansowa ze strony globalnych korporacji, które robią w Polsce interesy i które nierzadko mają rządy swoich potężnych państw po swojej stronie. Oczywiście, nie należy mieć nadziei, że nagle producenci napojów gazowanych, hamburgerów czy wielkie instytucje finansowe zaczną walczyć o polską demokrację. Nie o to jednak w tym miejscu chodzi. Zwracam jedynie uwagę, że ich interesy będą ograniczały władzę Kaczyńskiego i dokładały kolejną cegiełkę do owego "imposybilizmu", który chce pokonać.
Co tam jednak wielkie zagraniczne korporacje. Prezes PiS nie jest sobie w stanie poradzić ze znacznie skromniejszymi podmiotami, jak choćby z polskim lobby producentów futer. Nie jest tajemnicą, że Kaczyński chciał wprowadzenia zakazu hodowli zwierząt futerkowych w Polsce, ale ostatecznie musiał się ze swoich planów wycofać. Uległ zapewne także w przypadku uchwalonej niedawno ustawy ułatwiającej organizowanie polowań, która przewiduje między innymi kary więzienia za próby ich zakłócania. Część mediów próbowała tłumaczyć, że Kaczyński poparł projekt… przez pomyłkę, ale niedawne głosowanie w Senacie temu przeczy. Ustawa została przegłosowana jednym głosem, a wszyscy senatorowie PiS głosowali za. Kaczyński się nie pomylił – mimo że jest zadeklarowanym wrogiem polowań, musiał ulec myśliwym.
Przykłady takich sytuacji, gdy z pozoru wielka władza Kaczyńskiego zderzała się ze ścianą, można mnożyć. Wspomnijmy jeszcze o jednej z najsłynniejszych deklaracji PiS przed wyborami w roku 2015 – obietnicy ostatecznego wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, ustanowienia międzynarodowego śledztwa i sprowadzenie wraku prezydenckiego samolotu do Polski. Jaki jest stan realizacji tych obietnic, doskonale wiemy.
***
Kaczyński może zaklinać rzeczywistość, obiecywać wyborcom, że jeszcze tylko jeden krok i już zdobędzie upragnioną władzę. Władzę na tyle szeroką, że w końcu pozwoli mu spełnić wypowiedzianą dawno temu ambicję i tak zmienić Polskę, by zostać "emerytowanym zbawcą narodu". To jednak oszustwo. Nie wiem, czy prezes PiS oszukuje wyborców i członków partii - po to, by wytwarzając konflikty, utrzymywać ich w stanie mobilizacji - czy oszukuje siebie, bo nie chce przyznać, że władzy, o jakiej marzył, nigdy nie będzie miał. Być może ta nieustanna pogoń za władzą to także próba przykrycia tego, że na dobrą sprawę Kaczyński nie ma pomysłu, co by z tą władzą zrobił, gdyby ją wreszcie zdobył. Po ponad czterech latach, mimo niespotykanej w historii III RP koncentracji władzy, nic takiego mu się nie udało. Program Rodzina 500 Plus, piórnikowe, 13. emerytura, uszczelnienie systemu podatkowego – te wszystkie pomysły można było wprowadzić w życie bez konieczności wysadzania w powietrze polskiego sądownictwa.
Z tej perspektywy walka prezesa PiS z sądami i nieustanne próby poszerzenia władzy wyglądają raczej na desperackie reakcje człowieka, który po dekadach starań wreszcie wszedł na szczyt i zorientował się, że nic tam nie ma. A z pewnością nie ma tego, na co przez te dekady liczył.
* Łukasz Pawłowski, szef działu politycznego i sekretarz redakcji tygodnika "Kultura Liberalna". Twitter: @lukpawlowski