Mała dziewczynka kryjąca się pod spódnicą zastrzelonej matki. Dwoje małych dzieci bawiących się pośród siniejących zwłok swojej rodziny. Młoda matka wykrwawiająca się na oczach bliskich. Wokół morze ruin. Tak wygląda koszmar, od którego uciekają Irakijczycy. - Czym to się różni od 1944 roku w Warszawie? - pyta retorycznie pułkownik Dariusz Zawadka, były dowódca GROM. - Nie różni się. Zdjęcia jak z naszej Woli - dodaje Barbara Gancarczyk, powstańcza sanitariuszka.
Dramatyczne nagrania z irackiego Mosulu, gdzie przez dziewięć miesięcy trwały walki pomiędzy dżihadystami a siłami rządowymi, udostępniła nam grupa ochotników, próbujących z narażeniem życia pomagać cywilom. Należą do organizacji Free Burma Rangers, której zadaniem jest pomagać zwykłym ludziom dotkniętym przez wojnę. Założona przez chrześcijańskich misjonarzy w Birmie w latach 90. rozrosła się obecnie do kilkunastu zespołów, które składają się z ludzi różnych religii i narodowości. Jeden z nich w 2015 roku przyjechał do Iraku.
Zdecydowaliśmy się pokazać ich zdjęcia, choć wiele jest drastycznych, pokazujących śmierć i cierpienie. Jednak tak wygląda to, co przeżywają miliony osób, które musiały uciekać ze swoich domów na terenach objętych walkami. Tak też wyglądało to, co miliony Polaków musiały przeżyć podczas II wojny światowej. Pomaga to zrozumieć, dlaczego wielu Irakijczyków decyduje się na wyprawę do Europy.
"Nie oddadzą prawdziwego oblicza wojny"
- Warto takie zdjęcia czasem pokazać, choć nie wszyscy mogą chcieć je oglądać. To ich wybór - mówi tvn24.pl Barbara Gancarczyk, sanitariuszka z Powstania Warszawskiego. Zaznacza jednak, że same zdjęcia nie oddadzą atmosfery i nie przekażą emocji. - U mnie to te emocje wywołuje. Dlatego że zdaję sobie sprawę z okrucieństwa wojny. Tego, co ona z sobą niesie - mówi łamiącym się głosem.
- Opowiadając o wojnie i pokazując jej zdjęcia, nie można skupiać się jedynie na elemencie bohaterstwa czy odwagi walczących. Chyba nawet szczególnie trzeba uwypuklać to, co wojna znaczy dla zwykłych ludzi. Dlatego osobiście jestem zwolennikiem mocniejszego oddziaływania na widza poprzez takie zdjęcia, jak te - mówi w rozmowie z tvn24.pl pułkownik Zawadka.
Zdaniem byłego komandosa, to, co widać na zdjęciach i nagraniach z Mosulu, można odnieść do tego, co się działo w Warszawie w 1944 roku. Jak mówi, wojna, a szczególnie walki w mieście czy terenie zabudowanym są zawsze tragedią dla cywilów. - 73 lata temu bezbronni warszawiacy byli masowo mordowani. Dziś tak samo traktuje się cywilów między innymi w Mosulu, ale z pewnością nie tylko tam. Czym to się różni? - pyta retorycznie.
- Los cywilów był straszny - mówi Gancarczyk. Po zobaczeniu kilku zdjęć stwierdza, że są "jak z naszej Woli". To w tej dzielnicy Niemcy dopuścili się najgorszej zbrodni na cywilach. Podczas rzezi Woli zamordowano od 30 do 60 tysięcy ludzi. Głównie kobiet, dzieci i starców.
Rzeź uciekających cywilów
Z tego, że czeka ich coś podobnego, zdawali sobie sprawę członkowie Free Burma Rangers (FBR), gdy dotarli na przedmieścia Mosulu na początku maja tego roku. Kilku Amerykanów, w tym jeden z żoną i dwójką dzieci, kilku Birmańczyków, dwóch Jazydów i Kurd chcących nieść pomoc cywilom. Robili to już od lat (w samym Iraku byli dwa lata) i tworzyli sprawnie działającą grupę byłych żołnierzy sił specjalnych, przeszkolonych medyków i osób pomagających w opiece nad rannymi na tyłach frontu. Znając siłę mediów, do zespołu dołączyli też specjalnie wyznaczoną osobę do rejestrowania wydarzeń.
To, co zostało nagrane, już w pierwszych dniach ich pobytu w Mosulu opisują w rozmowie z tvn24.pl jako "przejmujące" - choć większość z nich ogląda wojnę z bliska już od ponad dekady, a niektórzy od lat 80. Już pierwszego dnia na obrzeżach Mosulu na rękach ochotników wykrwawiła się młoda kobieta, która uciekała z miasta z rodziną. Biegła ze swoim kilkumiesięcznym dzieckiem na rękach, kiedy w plecy trafił ją pocisk albo odłamek. Znajdujący się niedaleko ochotnicy pośpieszyli z pomocą, ale niewiele mogli zrobić. Skonała otoczona przez przerażonych i płaczących członków rodziny.
Irackie wojsko wdzierało się do gęsto zabudowanego zachodniego Mosulu, gdzie w najstarszych dzielnicach miasta dżihadyści zorganizowali swoją ostatnią linię obrony. Zacięte walki nie odbiegały znacząco od tego, co działo się w Warszawie w 1944 roku. Na myślenie o tym, co dzieje się wokół nich, ochotnicy nie mieli specjalnie czasu. Nieustannie mieli komu pomagać.
Na początku czerwca wydarzyło się jednak coś wyjątkowego, nawet jak na to, co ochotnicy widzieli dotychczas. Z ciągle kurczącego się terenu kontrolowanego przez dżihadystów starały się uciec tysiące osób, choć fanatycy ostrzegali, że będą zabijać tych, którzy spróbują to zrobić. Kilkaset osób wybrało trasę obok zrujnowanej fabryki. To, co się tam stało, Irakijczycy nazywają "masakrą"
Według relacji ocalałych, dżihadyści otworzyli ogień z karabinów maszynowych i granatników. Pokotem padały dzieci, kobiety, starcy na wózkach i mężczyźni. Ulica szybko została zasłana ciałami i rannymi wołającymi o pomoc.
"To przecież mogłyby być moje dzieci i rodzina"
Części uciekinierów udało się dotrzeć do irackich linii znajdujących się niecały kilometr dalej. Akurat znajdował się tam dowódca grupy FBR Daid Eubank i pięciu jego towarzyszy. - Przez całą noc ludzie czołgali się do nas przez drogę. O świcie zobaczyliśmy, że wśród ciał jest co najmniej czwórka żywych, w tym dzieci. Teren kontrolowali jednak dżihadyści przy pomocy snajperów, ognia maszynowego, moździerzy i granatników. Nie było szans im pomóc, chociaż byliśmy od nich jakieś 150 metrów - opisał sytuację Eubank.
Wraz z irackimi żołnierzami dotarli do budynku stojącego po drugiej stronie drogi. Jak na dłoni widzieli kilkadziesiąt ciał, a wśród nich doliczyli się czwórki żywych dzieci i dwóch rannych mężczyzn. Jedna dziewczynka siedziała apatycznie pod suknią zabitej kobiety, prawdopodobnie matki, obok mały chłopczyk w samej koszulce stąpał pomiędzy ciałami, choć jeden z rannych starał się go odgonić i nakłonić, żeby się schował. Kawałek dalej dwójka trochę starszych dzieci siedziała pomiędzy ciałami, najwyraźniej nie wiedząc, co z sobą zrobić i gdzie iść.
Próby nawoływania nic nie dały. Dzieci nie ruszyły się z miejsca. - To strasznie mnie smuciło, ale z drugiej strony bałem się im pomóc. Próbowałem odgonić strach, myśląc o tym, że to przecież mogłyby być moje dzieci i rodzina - wspomina odpowiedzialny za nagrywanie wydarzeń ochotnik o pseudonimie "Monkey", członek birmańskiego ludu Karenów, którzy od dekad są prześladowani w Birmie.
Eubank miał nieustępliwie przekonywać Irakijczyków, żeby pomogli mu uratować dzieci i rannych. Dyskusje o tym, jak to zrobić, trwały wiele godzin. Było jasne, że nie można tak po prostu pobiec przez ponad sto metrów otwartego terenu przed pozycjami dżihadystów. Eubank, który przez dziesięć lat służył w szeregach rangersów, oddziałów specjalnych US Army, zarysował jednak plan, który miał szansę się powieść.
"Kto chce iść, niech idzie za mną!"
Irakijczycy zgodzili się przysłać wsparcie w postaci czołgu M1 Abrams. Ciężko opancerzona i uzbrojona maszyna miała dać osłonę poruszającym się za nim ochotnikom. Dodatkowo stacjonujące pod Mosulem amerykańskie i francuskie oddziały artylerii położyły zasłonę dymną przy pomocy specjalnych pocisków. Kiedy pozycję dżihadystów spowił gęsty dym, czołg wyjechał na drogę i ruszył w kierunku rannych, co i rusz strzelając w kierunku wroga, aby nie przyszło mu na myśl wychylić się zza umocnień i strzelać.
- Dave rzucił się biegiem i zawołał: "Kto chce iść, niech idzie za mną!". Nie miałem czasu się zastanowić. W myślach zawołałem jednak: "To wola Boga! Jest w tym jego ręka" - wspomina Monkey. Wraz z nim i Eubankiem za czołgiem ruszyło dwóch amerykańskich ochotników Sky i Ephraim oraz Kurd o imieniu Mohammud. Iraccy żołnierze zostali na miejscu.
Na nagraniach wykonanych przez Monkey widać, jak czołg dociera do największego skupiska ciał i zatrzymuje się, ostrzeliwując dżihadystów. Wokół słychać przelatujące kule. Na miejscu okazuje się, że trójka dzieci zniknęła. Eubank przypuszcza, że wystraszyły się czołgu i uciekły. Została tylko dziewczynka pod suknią kobiety i dwóch niemogących się ruszyć mężczyzn. Dziecko nie reagowało na nawoływania i nie chciało podejść.
Pod ostrzałem na ratunek
Nie było wyboru. Trzeba było wybiec zza czołgu dającego osłonę i przebiec kilkanaście metrów. Pierwszy rzucił się Eubank, za którym wyskoczyło dwóch Amerykanów strzelających w kierunku dżihadystów, dając mu dodatkową osłonę. Potykając się i skacząc nad ciałami, dotarł do dziewczynki, którą porwał na ręce i biegiem dostarczył za czołg. Po powrocie wyraźnie trząsł mu się z emocji głos.
- To, że na tych nagraniach widać, jak oni odczuwają emocje, w tym strach, ale pomimo tego pomagają innym, świadczy, że są odważni, ale i normalni. To jest pozytywny element tej historii i dobrze o nich świadczy - mówi pułkownik Zawadka.
Po chwili wszyscy trzej Amerykanie wybiegli zza osłony, tym razem po mężczyzn. Po raz drugi mieli szczęście i choć na nagraniu wyraźnie słychać przelatujące pociski, żadnemu z nich nic się nie stało. Ponownie schronili się za czołgiem i choć najgorsze minęło, to daleko było od końca niebezpieczeństwa. Trzeba było jeszcze dotrzeć do pozycji wojska.
Czołg zaczął się cofać, a tuż za nim szli ochotnicy niosący dziewczynkę i z trudem ciągnący dwóch mężczyzn. Sytuacja była groźna, ponieważ załoga czołgu nie widziała ich i cofając się, mogła przypadkiem zmiażdżyć każdego, kto by upadł i nie zdążył uciec. Po kilku pełnych napięcia minutach udało się usunąć ze strefy pod ogniem dżihadystów, choć w ostatnich momentach opuściło ich szczęście. Nie widać tego na nagraniu, które ucina się chwilę wcześniej, ale Amerykanin określany jako "Ephiram" otrzymał postrzał w udo. Szczęście w nieszczęściu, że pocisk gładko przeszedł przez mięśnie, nie powodując większych szkód i ochotnik o własnych siłach dokuśtykał w bezpieczne miejsce.
Niestety jeden z rannych mężczyzn nie przetrwał, zmarł jeszcze przed dotarciem do linii wojska. Drugi ranny trafił pod opiekę lekarzy, a dziewczynką, której fizycznie nic nie było, zajęła się żona Eubanka i jego dzieci. Mała Irakijka była w głębokim szoku. Przez kilka kolejnych dni nie odzywała się. Była kompletnie apatyczna. Jedynie jadła, piła i płakała.
- Zajmuje się nią teraz nasz dobry znajomy, prowadzący organizację pomagającą ofiarom traumatycznych przeżyć. Starają się odnaleźć jej rodzinę, bo może ktoś przeżył. Jeśli to się nie uda, nasz znajomy generał (dowódca brygady, z której żołnierzami przemieszczali się ochotnicy - red.) obiecał ją zaadoptować - mówi tvn24.pl jedna z ochotniczek, Hosannah Valentine.
Ochotnicy przeważnie nie wiedzą jednak, co się działo dalej z ludźmi, których pomagali ratować. - Nie utrzymujemy zbytnio kontaktu z cywilami po wsparciu ich w ucieczce i udzieleniu pomocy medycznej. Przygotowano wiele obozów, które ich przyjmują. Niektórymi opiekują się rodziny lub bliscy, którzy mieszkają na terenach, gdzie już ustały walki - mówi Valentine.
Niekończący się koszmar
W kolejnych dniach ochotnicy wracali na teren fabryki, która okazała się cała zasłana ciałami zamordowanych cywilów. Towarzyszyli między innymi mężczyźnie, który doczołgał się do swojej rannej matki i pomógł ją wyciągnąć. Wydostali również młodą kobietę, która kilka dni leżała ciężko ranna pośród ciał. Na nagraniach widać, jak rzucają jej pośpiesznie wyrwany ze ściany kabel, ta się go chwyta i jest przeciągana w bezpieczne miejsce. W ruinach odkryli też inną ranną kobietę, błąkającą się obok dziewczynkę i niemogącego chodzić chłopca.
W kolejnych dniach pomagali większej liczbie cywilów, wkraczając razem z wojskiem w coraz gęściej zabudowane mosulskie Stare Miasto. Tam, podczas bliskiego spotkania z grupą dżihadystów, Eubank został postrzelony w ramię. Będący obok zaprzyjaźniony porucznik Husajn z irackiego wojska otrzymał cztery postrzały w klatkę piersiową i dwa w rękę. Na nagraniach widać, jak ochotnicy udzielają mu pomocy.
Wojskowy miał bardzo dużo szczęścia, bo między innymi dzięki szybkiej reakcji ochotników udało mu się przeżyć. - Został ewakuowany i jest z nim dobrze. Rozmawiałem z nim dwa tygodnie temu i jest cały i zdrowy - powiedział tvn24.pl Eubank.
Ochotnicy nieustannie starali się pomagać ludziom uwięzionym na obszarze, na który systematycznie spadały bomby, pociski artyleryjskie i gdzie wybuchały samochody pułapki samobójców. Nagrali między innymi odnalezienie i wydostanie z piwnicy zrujnowanego budynku kilkudziesięciu cywilów, którzy ukrywali się tam przez wiele dni, podczas gdy na górze toczyły się walki.
Na twarzach widać zarówno strach, jak i radość. Wśród uratowanych jest nawet noworodek, który urodził się w piwnicy. Wszystkich pośpiesznie odesłano na tyły, ponieważ nigdy nie było wiadomo, czy dżihadyści nie przeprowadzą samobójczego kontrataku na teren zajęty przez wojsko.
Strach w ciemnościach
Gancarczyk wspomina, że sama przeżyła coś podobnego. Najpierw we wrześniu 1939 roku z perspektywy cywila ukrywającego się podczas oblężenia Warszawy. - Koczowaliśmy kilka tygodni w skarbcu Banku Rolnego. Mój tata tam pracował przed wojną. Głód, pragnienie, ciemność, ścisk, siedzenie w kucki i spanie na podłodze. Strach - opisuje.
Drugi raz doświadczyła czegoś podobnego już podczas powstania, kiedy na Starym Mieście służyła jako sanitariuszka batalionu harcerskiego Wigry. Lekarka wysłała ją na poszukiwanie leku, który można było tylko znaleźć w aptekach. Gancarczyk Starego Miasta nie znała dobrze, więc musiała pytać cywilów. Ci wszyscy chronili się w piwnicach. - Odwiedziłam ich sporo. To było wstrząsające. Ciemność, stłoczeni ludzie niepewni jutra, wielu rozmodlonych i śpiewających jakieś pieśni religijne. Płacz, jęki i narzekania. Głównie starsi ludzie, kobiety z dziećmi i ranni - wspomina.
- Wtedy doceniłam to, że nie jestem tam na dole, ale z oddziałem na powierzchni. Łatwiej było to wszystko znieść, kiedy było zajęcie. Człowiek nie ma czasu myśleć i się bać - dodaje.
"Wojna niesie straszne tragedie"
- Wojna niesie straszne tragedie, zniszczenia i śmierć. Śmierć niewinnych, życzliwych i potrzebnych - mówi Gancarczyk. Dla niej najstraszniejszym doznaniem z czasu walk o Stare Miasto wcale nie był widok zabitych i rannych, choć widziała z bliska trudną do opisania "straszliwą masakrę" po eksplozji ciężkiego transportera ładunków wybuchowych na ulicy Kilińskiego 13 sierpnia (mogło zginąć wówczas nawet 300 osób). Stała na balkonie odległym o mniej niż sto metrów od pojazdu otoczonego tłumem cieszących się ze "zwycięstwa" cywilów i powstańców. Rozszarpane szczątki ludzi zasłały całą okolicę, a ona cała była we krwi, choć cudem nie została nawet draśnięta. - To mnie psychicznie załamało na kilka dni - wspomina sanitariuszka.
Pomimo tego dla niej najstraszniejszy był 2 września 1944 roku, kiedy skapitulowało Stare Miasto, a wkraczający na nie Niemcy wymordowali setki rannych i nieustaloną liczbę cywilów. - Załamało mnie to całkowicie. Świadomość, że człowiek jest zdolny do takiego okrucieństwa. Wyzbyty zupełnie z uczuć i współczucia. Skąd to się bierze? - mówi Gancarczyk. - Strach przed bombami i śmiercią nie był tak straszny, jak uświadomienie sobie, do czego jest zdolny człowiek - dodaje. Zgadza się, że w tym kontekście bardzo ważna jest edukacja młodych. - Strasznie boję się wojny. Bardzo bym nie chciała przeżywać kolejnej - mówi Gancarczyk.
W podobnym tonie mówi pułkownik Zawadka. - Dziś często wiedzę historyczną zastępują symbole, znaki. To bardzo trendy mieć koszulkę ze znakiem Polski Walczącej. Ale czy noszenie jej podczas koszenia trawy jest oddaniem hołdu tym, którzy za ten znak zginęli? Mam wątpliwości. Myślę tu szczególnie o dzisiejszym młodym pokoleniu, które tak chętnie odwołuje się do różnych symboli związanych z II wojną światową. Tymczasem ciągle żyją uczestnicy tamtych wydarzeń, dla których pamięć o tamtym czasie dalej jest ogromną traumą. Gdybyśmy to zrozumieli, może inaczej byśmy podchodzili do historii - mówi były komandos.
Według pułkownika Zawadki takie obrazy jak te z Mosulu trzeba pokazywać, żeby ludzie nie zapominali, jakim koszmarem jest wojna. - Patrząc na te drastyczne zdjęcia, spróbujmy postawić siebie samego w takiej sytuacji. Dzieci tracą rodziców, rodziny - domy i swoją historię. Tego nie da się odbudować - wylicza pułkownik.
Zaznacza jednak, że zarejestrowane obrazy "nigdy nie oddadzą prawdziwego oblicza wojny". - To zaledwie mały procent rzeczywistości oddziałującej na nasze emocje. Bycie w środku wydarzeń uruchomia wszystkie zmysły. Nie tylko wzrok, ale też słuch i zapach, połączony ze strachem i pragnieniem przetrwania - mówi były komandos. Dodaje, że wojna to nie gra komputerowa czy film.
Niekończąca się misja
W Mosulu swoje domy musiało opuścić milion osób. Nie wiadomo, ilu cywilów zginęło. Oficjalne rządowe szacunki obejmują tylko pojedyncze dzielnice i mówią o kilku tysiącach. Według nieoficjalnych informacji podawanych przez brytyjski dziennik "The Independent", powołujący się na informacje wywiadu kurdyjskiego, było to raczej 40 tysięcy.
W Powstaniu Warszawskim zginęło około dziesięciu tysięcy powstańców i 200 tysięcy cywilów. Ponad pół miliona zostało wypędzonych z gruzów miasta.
Dwa tygodnie po akcji przy fabryce Eubank i jego towarzysze opuścili Irak. Po ponad dwóch latach na Bliskim Wschodzie. Na jakiś czas wrócili do USA. Pod koniec roku Eubank planuje wrócić na pogranicze Birmy i Tajlandii, gdzie zaczął pomagać cywilom jeszcze w latach 90.