Zakonnice tańczą nago w klasztorze. Opętanie, choroba psychiczna czy wyzwolenie z więzów doktryny? Takich pytań lepiej nie zadawać. Nawet w teatrze.
W marcu w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej miała odbyć się premiera "Matki Joanny od Aniołów". Mogły przyjść tłumy. Spektakl miał wyreżyserować Wojciech Faruga, wzięty twórca teatralny młodego pokolenia.
Na scenie odprawianoby egzorcyzmy, a to zawsze budziło ciekawość. Kto wie, może zakonnice zrzuciłyby habity i romansowały z księżmi?
Prace nad spektaklem zawieszono w styczniu, pięć dni przed pierwszą próbą. Artur Pałyga, dramaturg z Bielska-Białej, obecnie na kontrakcie w Teatrze Śląskim, komentuje: – To się nie zdarza. Realizatorzy zostają bez pieniędzy, bo praca w teatrze planowana jest z rocznym wyprzedzeniem. Taki radykalny ruch musiał być głęboko uzasadniony.
Uzasadnienie przyszło do reżysera mailem: scenariusz jest plagiatem.
Jednak "w środowisku" poszła plotka, że to "pierwszy przypadek autocenzury prewencyjnej w Polsce za nowych rządów". Plagiat nikomu nie pasował do Farugi. To nie nowicjusz, chcą go w najlepszych teatrach, bielski wciąż wystawia jego "Królową Margot. Wojna skończy się kiedyś". Chciał tu wrócić, o "Matce Joannie…" rozmawiał z dyrektorem Polskiego od sierpnia 2015 r.
– Gdzie się nie pojawiłem, w każdym teatrze pytali mnie o to – mówi Pałyga. – Zwłaszcza w kontekście tego, co wydarzyło się we Wrocławiu. Być może bielski teatr nie chciał powtórki – dodaje.
W listopadzie ubiegłego roku wicepremier, minister kultury Piotr Gliński próbował wstrzymać tam premierę "Śmierci i dziewczyny", bo na scenie mieli wystąpić aktorzy porno. Premiera się odbyła, ale pod teatrem zebrały się grupy modlitewne i bojówkarze.
Diabeł w romansie
Siostry urszulanki tańczą nago w klasztorze. Tak przynajmniej gadają o nich za murami. Że śnią o księdzu Garncu i rozprawiają o jego olbrzymim, czarnym i zimnym jak lód członku. Podobno ten mężczyzna w sutannie przenika do nich przez mury. W końcu Garniec decyzją biskupów zostaje spalony na stosie za czary.
Zakonnice uciekły do klasztoru przed przemocą domową ("Lepiej być mniszką niż bitą żoną" – śpiewa siostra Małgorzata od Krzyża), a tam zmuszane są do bycia taką, jak wszystkie siostry, opanowaną, znudzoną, szarą ("Wolę być potępiona, jeśli nie mogę być święta" – mówi Matka Joanna od Aniołów).
Władze kościelne wyrokują, że zakonnice opętał szatan i delegują kapłanów, by dokonali publicznych egzorcyzmów. Jedynie ksiądz Brym, miejscowy proboszcz, powątpiewa, czy tam na pewno jest diabeł, może baby takie już są – skłonne do zła, to pożądanie zmąciło im zmysły.
Podobnie sądzi cadyk ze wsi: może to nie demony, ale brak aniołów? Może natura człowieka taka jest?
A może kobiety wariują, żyjąc w izolacji? Jedyną zakonnicą wolną od diabłów pozostaje Małgorzata od Krzyża, która łamie klauzurę i wymyka się czasem do karczmy. Poplotkuje, pośpiewa, przerywając "bezgraniczną monotonię życia klasztornego".
Z kolei najbardziej opętana jest przełożona klasztoru, Matka Joanna od Aniołów, wychowywana w klasztorze niemal od dziecka. Ma w sobie aż osiem diabłów. Wypędzić je próbuje jezuita Suryn, który też świata świeckiego ledwo zaznał. Spotykają się sami na strychu, co budzi podejrzenia o romans. Suryn i Joanna dotykają się po twarzy i całują po rękach przez kraty. Ksiądz, by uzdrowić zakonnicę, pozwala diabłom przejść z jej ciała do swojego. Ten kontrakt ze złą mocą pieczętuje grzechem śmiertelnym. Morduje dwóch parobków, Kazika i Juraja.
O tym wszystkim traktuje opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza z 1946 r., które 15 lat później zekranizował Jerzy Kawalerowicz (scenariusz współtworzył z Tadeuszem Konwickim). Film zdobywa Srebrną Palmę na Festiwalu w Cannes, na świecie nazywają go jednym z najwybitniejszych dzieł polskiej kinematografii. W Polsce bywa odwrotnie.
Diabeł w ojcostwie
Jest 1961 r. "Matkę Joannę od Aniołów" łatwo wpisać w antyklerykalną politykę ówczesnych władz PRL. Jak zauważa filmoznawca Piotr Marecki, kronika filmowa w relacji z planu filmowego pokazuje aktorów w strojach duchownych z papierosem i kieliszkiem w ręku. "Film ma na celu zohydzić życie zakonne" – Marecki przytacza protest Episkopatu Polski wobec ówczesnego ministra kultury. Watykan próbuje zablokować ekranizację, bo film zdaniem hierarchów kościelnych obraża uczucia religijne.
Pół wieku później z drugiej strony ideologicznej barykady Kawalerowicza atakuje Sylwia Chutnik. W wywiadzie dla "Wysokich Obcasów" z 2011 r. pisarka wytka filmowi, że jest antygenderowy. Kobiety, zdaniem Chutnik, ukazane są stereotypowo, bez ciał, mają tylko twarze wycięte z habitu i wyginają się w sposób zseksualizowany.
Dzisiaj "Matka Joanna…" odczytywana jest na nowo, przez pryzmat półwiecznych odkryć. Po publikacji "Dzienników" Iwaszkiewicza w 2014 r. już wiadomo z pewnością, że pisarz był homoseksualistą i cierpiał z tego powodu (w środowisku literatów była to tajemnica poliszynela, już 40 lat wcześniej Stefan Kisielewski nazwał Iwaszkiewicza "królem pederastów"). Oto więc gej napisał książkę o zakonie!
Na film rzucają cień afery pedofilskie w Kościele katolickim. Dla Chutnik nie do przyjęcia jest, by proboszcz Brym opiekował się dwójką dzieci, zresztą spłodzonych przez innego księdza – skazanego na stos Garnca.
Inna, świeża kwestia kontrowersyjna: akcja opowiadania Iwaszkiewicza rozgrywa się na Smoleńszczyźnie, która po katastrofie rządowego tupolewa w 2010 r. stała się niemal ziemią świętą.
Iwaszkiewicz przeniósł do wsi Ludyń pod Smoleńskiem prawdziwą historię, która wydarzyła się we francuskim Loudun w XVII wieku. Odległa w czasie i przestrzeni mogła wydawać się bajką. Do 2005 r. Gdy przeciw władzom kościelnym zbuntowały się betanki w Kazimierzu Dolnym, zakon jako miejsce opanowane przez złe duchy stał się tematem nie tylko naszym, ale bardzo aktualnym.
Diabeł w nieposłuszeństwie
Jak u Iwaszkiewicza, betanki miały swoją Matkę Joannę (przeoryszę Jadwigę L.) i swojego księdza Garnca (franciszkanina Romana K.).
Jadwiga L. twierdziła, że ma wizje, słyszy proroctwa i widzi cudowne światła. Jak pisał "Tygodnik Powszechny", czuła się powołana przez samego Chrystusa do walki z plagami ziemi, głodem, nienawiścią, bezbożnością i kłamstwem. Potajemnie spotykała się z Romanem K.
Watykan wydał dekret o wydaleniu ze zgromadzenia Jadwigi L. i jej zwolenniczek. Nie posłuchały nakazu i wraz z Romanem K. zabarykadowały się w klasztorze. Dopiero po dwóch latach wyrokiem sądu eksmitowano z klasztoru 65 już świeckich osób. Bramę otworzył ślusarz, a byłe siostry wyprowadził komornik w asyście policjantek.
Betanki opowiadały później dziennikarzom TVN i "Gazety Wyborczej" oraz prokuratorowi, że przełożona je biła, a franciszkanin kładł się na nich bez bielizny. Takie praktyki miały wygonić z sióstr demony. A jednak wiele z nich na początku buntu przybyło na wezwanie Jadwigi L. do klasztoru, a po eksmisji zaszyły się z nią we wsi na Białostocczyźnie.
Dla Kościoła głównym grzechem betanek i powodem ekskomuniki było nieposłuszeństwo.
"Nie posłucham" – pada co chwila z ust Matki Joanny w trakcie egzorcyzmów. A mężczyźni w sutannach powtarzają: "Ukórz się". Film Kawalerowicza interpretowano również jako antytotalitarny. W egzorcystach upatrywano "tępych i bezdusznych funkcjonariuszy aparatu terroru" (filmoznawca Krzysztof Kornacki), a Joannę i Suryna miały krępować "więzy doktryny" (prof. Tadeusz Lubelski, historyk filmu). Dlatego ich miłość jest niemożliwa.
Z wymogiem ślepego posłuszeństwa spotykają się również bohaterki wydanej w tym roku książki reporterskiej "Zakonnice odchodzą po cichu". Jej autorka Marta Abramowicz dotarła do 20 byłych zakonnic. – One wszystkie chciały być zakonnicami, czuły powołanie – podkreśla pisarka. I w większości nie odeszły z zakonu. Zostały wydalone, np. z powodu złego stanu zdrowia.
Nie sprzeciwiały się ciężkiej pracy, chociaż szorowanie sedesu aż do rury kanalizacyjnej ręką bez rękawiczki wydawało im się absurdalne. Wydzielanie mydła, papieru toaletowego, podpasek ("Potnij sobie szmaty") to, jak mówi Abramowicz, szczegóły. Nie do zaakceptowania dla zakonnic był brak miłości w zakonie. I nie chodziło tylko o zakochanie się. Zakazana była "przyjaźń partykularna". Jakakolwiek bliskość międzyludzka.
Chciały pomagać biednym, bezdomnym, chorym. Jak opowiadają w książce, dla ich przełożonych ważniejsze jednak było pranie i maglowanie skarpet dla księdza. Skarpety musiały być z kantem.
Diabeł w wątpliwościach
– To opowieść o miłości ziemskiej i boskiej. Nie ma w niej nic kontrowersyjnego – mówi o "Matce Joannie…" Witold Mazurkiewicz, dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Zaznacza, że spektakl nie został odwołany i może wyznaczyć nowy termin prób.
W styczniu nie mógł uruchomić "machiny teatralnej", bo nie uzyskał praw autorskich. Chciał zwrócić się o nie tylko do spadkobierców Iwaszkiewicza. – Koniec, kropka, tyle – mówi. Tymczasem: – Otrzymałem listę dialogową ze scenariusza Konwickiego i Kawalerowicza.
Reżyser Wojciech Faruga nie rozumie zarzutu. – Film to wierna adaptacja opowiadania. Iwaszkiewicz napisał właściwie gotowy scenariusz – mówi.
Do rozmowy pomiędzy dyrektorem a reżyserem jednak nie doszło. Wymieniali się tylko mailami. Faruga nie dowiedział się, co dokładnie ma zmienić w scenariuszu, by odejść od filmu.
Faruga przyznaje, że w adaptacji mogły pozostać ślady filmu. Ale dla niego pierwszy scenariusz to punkt wyjścia. Jego spektakle kształtują się dopiero w na próbach. Tak samo pracował przy "Królowej Margot".
Dramaturg Artur Pałyga, gdy współtworzył w Koszalinie "Wodzireja", na pierwszą próbę wziął skserowany scenariusz filmu Feliksa Falka pod tym samym tytułem. – I na końcu nic z tego filmu nie zostało. Dopiero wtedy zwróciliśmy się do Falka z prośbą o akceptację – mówi.
Praca nad spektaklem często zaczyna się z kilkoma stronami scenariusza, zupełnie bez adaptacji. – Ona tworzy się w trakcie spotkania ludzi, reżysera, dramaturga i aktorów. Tak powstają wybitne spektakle, tak pracują twórczy reżyserzy. Dlatego odwołanie spektaklu przed pierwszą próbą wydaje się absurdalne, a plagiat – pretekstem – mówi Marzena Sadocha, dramaturg z Teatru Polskiego we Wrocławiu, który wystawił kontrowersyjną "Śmierć i dziewczynę".
– Myślenie, że "Matka Joanna..." została odwołana z powodu nacisków ze strony władz jest paranoiczne, ale możliwe – dodaje Sadocha. – Za komuny cenzura była jawna. Dzisiaj nikt się do niej wprost nie przyzna. Dyrektor teatru nie porusza tematów, które mogą nie spodobać się władzom samorządowym, bo od nich dostaje dofinansowanie – przekonuje.
– Teatr powinien być wolny od ideologii. Powinien skłaniać do zadawania pytań, wzbudzać wątpliwości – mówi Faruga. Jednak nie zamierzał roztrząsać w swojej "Matce Joannie…", czy proboszcz Brym brał małą Krysię na kolana w niecnych celach i dlaczego dziewczynka się zsikała, ani czy ksiądz Suryn zarąbał siekierą Kazika i Juraja, bo parobkowie spali w stajni głowa przy głowie. – Opowiadanie Iwaszkiewicza jest wystarczająco radykalne. Nie było moją intencją robienie skandalu – utrzymuje reżyser.
Interesowało go, czym jest opętanie. – Teologia spotyka się tutaj z psychiatrią. Ale żadna dziedzina nie wyczerpuje tego zjawiska. Może to przestrzeń wolności? – chciał zastanowić się w swoim spektaklu.
– Zakon to temat tabu. Zakonnice są współczesnymi niewolnicami księży – twierdzi Marta Abramowicz. Jej książkę środowisko duchowne oprotestowało, zanim została opublikowana. – Że powierzchowna i że ateistka nie powinna pisać o takich rzeczach, bo się na nich nie zna – tłumaczy pisarka.
Faruga nie był pierwszym reżyserem, który chciał przenieść "Matkę Joannę..." na deski teatru. Już w 1969 r. po średniowieczną historię opętanych mniszek sięgnął Krzysztof Penderecki, komponując pierwszą w swoim życiu operę "Diabły z Loudun". W 2002 r. Teatr im. Kochanowskiego w Opolu wystawił opowiadanie Iwaszkiewicza w reżyserii Marka Fiedora. Spektakl zbierał świetne recenzje i nagrody na festiwalach.
Bielski teatr zamiast "Matki Joanny…" wystawił "Makbeta".