Negocjacje trwały cztery lata i zostały spisane na 297 stronach porozumienia pokojowego, które zakończyło ponad 52 lata bratobójczego konfliktu pomiędzy kolumbijskim rządem a partyzantami z Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC). I mimo że różnicą 43 894 głosów obywatele odrzucili w referendum podpisaną z wielką pompą umowę, proces pokojowy się nie załamał, a nowa wersja porozumienia dla pewności nie została już poddana pod głosowanie. Prezydent Juan Manuel Santos otrzymał za swoje wysiłki Pokojową Nagrodę Nobla, a partyzanci czekają na rozbrojenie, obawiając się tego, jak będzie wyglądał ich powrót do społeczeństwa.
– Panie i panowie, na świecie jest o jedną wojnę mniej – oświadczył 10 grudnia prezydent Kolumbii Juan Manuel Santos, odbierając Pokojową Nagrodę Nobla. Zaledwie na kilka dni przed ogłoszeniem, komu przypadnie tegoroczne wyróżnienie, obywatele wymierzyli mu bolesny policzek, odrzucając w referendum negocjowane przez cztery lata porozumienie pokojowe z FARC, najstarszą grupą partyzancką Ameryki Łacińskiej. Choć dla Kolumbii była to bez wątpienia historyczna chwila, w kraju informację o wyróżnieniu Santosa przyjęto raczej chłodno. Uwagę Kolumbijczyków skupiała w tamtym czasie bardziej sprawa Yuliany Andrei Samboni, 7-latki z biednej dzielnicy Bogoty, o której gwałt i brutalne morderstwo oskarżono pochodzącego ze wpływowej rodziny architekta. Santosowi nie pomogło to, że przez wielu rodaków postrzegany jest jako człowiek próżny, który działa raczej z pobudek ambicjonalnych niż powodów ideologicznych, a od aprobaty rodaków bardziej interesuje go poklask na arenie międzynarodowej.
Szybka praca parlamentarzystów
Po porażce w referendum Santos wolał nie ryzykować po raz drugi i poprawiona wersja porozumienia nie została już poddana pod głosowanie obywateli. Choć uwzględniono pewne uwagi przeciwników umowy, to postulaty tych najbardziej zagorzałych, którzy domagali się surowszego ukarania członków FARC i zakazu działalności politycznej po demobilizacji, nie zostały spełnione. Jak tłumaczono, Santos, rezygnując tym razem z referendum, nie chciał narażać na szwank kruchego zawieszenia broni i obawiał się, że nowe głosowanie doprowadzi jedynie do zaostrzenia podziałów w kraju.
Nowa umowa została szybko ratyfikowana przez parlament, w którym zwolennicy prezydenta mają większość. W połowie grudnia Sąd Konstytucyjny dał zielone światło, by wymagane przez porozumienie ustawy i zmiany w konstytucji były procedowane w trybie szybszym niż "zwykłe" akty prawne. W normalnych warunkach ich uchwalenie mogłoby zająć nawet rok, co nie tylko stanowiłoby olbrzymie ryzyko dla utrzymania rozejmu, ale także przeciągnęłoby debatę nad spornymi punktami porozumienia do czasu kampanii prezydenckiej przed wyborami w 2018 r. W ramach realizacji umowy rebelianci rozpoczęli przenoszenie się do specjalnie utworzonych stref demobilizacyjnych, w których do końca kwietnia będą pod kontrolą ONZ składać broń i przygotowywać się do powrotu do społeczeństwa. W środę Kongres uchwalił prawo o amnestii, które przewiduje, że szeregowi członkowie FARC, którzy popełnili "przestępstwa polityczne", a nie zbrodnie wojenne, nie będą karani. To jeden z najbardziej krytykowanych punków porozumienia – jego zawziętym przeciwnikiem jest były prezydent i senator Álvaro Uribe, który w czasie swojego urzędowania prowadził politykę twardej ręki wobec FARC (Juan Manuel Santos był zresztą w jego gabinecie ministrem obrony).
Zabici, zaginieni, wypędzeni
Tocząca się przez ponad 52 lata bratobójcza wojna przyniosła 8 mln ofiar, w tym 260 tys. śmiertelnych. Nie ma dokładnych danych dotyczących zaginionych. Kolumbijska prokuratura podaje, że chodzi o 15 tys. osób, ale już według Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża może to być nawet 100 tys. Zgodnie z ostrożnymi szacunkami dyrektora Instytutu Medycyny Sądowej nieznany jest los niemal 79 tys. osób, natomiast rządowa organizacja Unidad para las Víctimas mówi o 40 tys. zaginionych Kolumbijczykach. W wyniku konfliktu 6,9 mln osób musiało opuścić swoje domy, co stawia Kolumbię na niechlubnym pierwszym miejscu wśród krajów o największej liczbie uchodźców wewnętrznych. Miny przeciwpiechotne pozostawiły 11 tys. ofiar, w tym ponad 2 tys. śmiertelnych, a liczba ta może się zwiększyć. Bo choć rząd zawarł z FARC porozumienie w sprawie rozminowania kraju już w marcu 2015 r., to jednak wielu rebeliantów, którzy byli odpowiedzialni za rozmieszczenie materiałów wybuchowych, albo nie żyje, albo nie pamięta dokładnie, gdzie się one znajdują.
Ci, którzy sprzeciwiają się procesowi pokojowemu w formie, w której toczy się on obecnie, chcieliby widzieć FARC jako pokonaną organizację terrorystyczną, która jedyne, co może zrobić, to negocjować warunki swojej kapitulacji, a nie wpływać na tworzone w Kolumbii prawo. Wynik referendum ws. pierwszego porozumienia pokazał jednak, że na terenach najbardziej dotkniętych konfliktem wola pokoju jest duża. W miejscach takich jak Cauca, Guaviare, Nariño, Caquetá, Antioquia, Vaupés, Putumayo, Meta czy Chocó zwyciężyli zwolennicy porozumienia. Jak podawał kolumbijski dziennik "Semana", 96 proc. głosujących opowiedziało się za "tak" w Bojayá, gdzie w 2002 r. w wyniku starć partyzantów z bojówkami paramilitarnymi doszło do masakry w miejscowym kościele – zginęło ponad 70 osób. We wrześniu o wybaczenie mieszkańców poprosił główny negocjator partyzantów Iván Márquez. W czasie ceremonii podpisania pierwszej wersji porozumienia pokojowego za krzywdy dokonane współobywatelom w imieniu FARC przeprosił szef partyzantki Rodrigo Londoño.
Powrót do normalnego życia
Szacuje się, że w szeregach FARC pozostaje od 6 do 8 tys. osób. Wiele z nich pochodzi z ubogich wiejskich terenów Kolumbii. Do partyzantki wstąpili jeszcze jako dzieci i nie znają innego życia niż obozowy rygor. To, jak odnajdą się w zwykłej codzienności, pozostaje niewiadomą. FARC działa na terenach, na których uprawia się kokę. Choć grupa oficjalnie zaprzecza, że czerpie dużą część zysków z handlu narkotykami, i uparcie twierdzi, iż jedynym jej powiązaniem z przestępczym procederem jest pobieranie "podatku" od przemytników działających w jej rejonie, to już teraz rozpoczęła się walka o kontrolę nad lukratywnym biznesem. Partyzanci mogą być kuszeni przez inne grupy przestępcze, by nie rezygnować z dotychczasowego trybu życia.
Rany z przeszłości
W połowie grudnia FARC poinformowała w komunikacie o wykluczeniu ze swoich szeregów pięciu dowódców. Choć oficjalnie powody określono zdawkowo jako niechęć do wywiązywania się z założeń porozumienia pokojowego, to znaczące wydaje się to, że wszyscy pochodzili z prowincji Guaviare, w której kwitnie uprawa koki. Nie wiadomo, ilu rebeliantów poszło w ich ślady. Eksperci szacują, że ok. 10 proc. bojowników FARC może zbuntować się przeciwko demobilizacji, a tym samym stać się łatwym łupem dla innych grup przestępczych.
Oprócz niechęci do złożenia broni do takiego kroku niektórych członków FARC może pchnąć także obawa przed zemstą ze strony społeczeństwa i atakami grup paramilitarnych. W latach 80. powstanie prawicowych bojówek było reakcją na wymuszenia i porwania dokonywane przez marksistowską partyzantkę. Ich działalność, wspierana przez wojsko i wielkich właścicieli ziemskich, doprowadziła do jeszcze większego rozlewu krwi i zatarcia granicy między strukturami państwa, grupami paramilitarnymi a zwykłymi gangami przestępczymi. W FARC wciąż żywe jest bolesne wspomnienie pierwszej próby pożegnania z bronią. Gdy złożona m.in. z dawnych członków FARC partia Unión Patriótica zaczęła w latach 80. odnosić sukcesy wyborcze, stała się celem ataków. Nie wiadomo dokładnie, ilu działaczy i zwolenników ugrupowania zginęło. Szacuje się, że było to ok. 3 tys. osób.
Lekcje polityki zamiast przygotowań do walki
Członkowie FARC mają przygotowywać się do powrotu do społeczeństwa w strefach demobilizacyjnych, jednak jeszcze przed podpisaniem porozumienia życie w obozach partyzantów bardzo się zmieniło. Zamiast na przygotowaniach do walki bardziej skupiano się na śledzeniu wieści z Hawany, w której toczyły się negocjacje pokojowe. Rebelianci zaczęli udzielać się w mediach społecznościowych, otworzyli się na dziennikarzy.
Choć definitywne dwustronne zawieszenie broni ogłoszono dopiero 23 czerwca tego roku, jeszcze gdy toczyły się negocjacje, liczba starć z wojskiem i policją malała. Rok przed rozpoczęciem rozmów pokojowych w wyniku tych potyczek zginęło 430 osób – partyzantów, cywili, żołnierzy i policjantów. W 2014 r. były to 342 osoby, a w 2015 – 146. Do czerwca tego roku oficjalnie odnotowano trzy ofiary.
To jemu się uda?
Juan Manuel Santos nie jest pierwszym prezydentem, który zamarzył o zakończeniu najdłuższego konfliktu w obu Amerykach. Nadchodzący rok przyniesie zapewne odpowiedź na pytanie, czy będzie tym, któremu się udało. Santos umiał wybrać ekipę sprawnych negocjatorów, a jego wcześniejsze doświadczenie polityczne dało mu doskonałą znajomość struktur państwowych, dzięki czemu wiedział, jakich argumentów użyć, by przekonać do umowy poszczególne grupy. Dzięki swojemu obyciu na arenie międzynarodowej umiał stworzyć przychylną atmosferę dla porozumienia. Jest uważany za osobę raczej chłodną i niepoddającą się łatwo emocjom, co zapewne pomogło zachować zimną krew w chwilach, gdy losy procesu pokojowego wisiały na włosku.
Przed Kolumbią trudne lata sprawdzianu, niepewności i wybaczenia. Nie wiadomo, jak potoczą się losy negocjacji z drugą dużą lewicową partyzantką, czyli Armią Wyzwolenia Narodowego (ELN). Ambitne porozumienie pokojowe z FARC zakłada olbrzymie zmiany zmierzające m.in. do zatarcia różnic pomiędzy dramatycznie zaniedbanymi do tej pory przez rząd obszarami wiejskimi a miastami. Działalność lewicowych partyzantów to co prawda tylko jeden z problemów Kolumbii, jednak zakończenie konfliktu ma ogromne znaczenie symboliczne i pokazuje, że nawet po tylu latach bratobójczej walki dialog jest możliwy.
Katarzyna Guzik, tvn24.pl