Gdy Polacy ruszają na wielki turniej piłkarski, kibice zawsze są przekonani, że awans mamy w kieszeni. Czterokrotnie przeżywaliśmy gorzkie rozczarowanie, ale niczego nas to nie nauczyło. Znów wierzymy, że rozniesiemy w pył rywali. Tylko 9 proc. kibiców uważa, że nie wyjdziemy z grupy. To pesymiści czy realiści?
Jerzy Engel, Mistrzostwa Świata 2002
W 2002 r., po 16 latach przerwy, reprezentacja Polski wreszcie awansowała do mistrzostw świata. Jerzy Engel był tak przekonany o sile swojej drużyny, że szumnie zapowiadał, iż ta w Korei Południowej i Japonii będzie walczyć o tytuł. Polacy aż takimi optymistami nie byli, jednak ci, którzy dopuszczali do siebie myśl, że możemy w ogóle nie wyjść z grupy, byli w mniejszości.
Kalkulacje były proste – ogramy egzotycznych słabeuszy z Korei, postaramy się nie przegrać wysoko z Portugalią i wszystko rozstrzygniemy w meczu ze Stanami Zjednoczonymi, które przecież o piłce pojęcie mają niewielkie.
Umysły Polaków rozgrzewał wtedy Emmanuel Olisadebe, który w eliminacjach pokonywał bramkarzy wszystkich rywali oprócz Białorusi. Między słupkami stał Jerzy Dudek, pierwszy od lat Polak grający w topowym klubie. Gola za golem strzelał defensywny pomocnik Radosław Kałużny. To jego główki miały dać Polakom zwycięstwo w meczu z Koreą. Realiści kręcili co prawda głowami, że choć w obronie grają u nas solidni zawodnicy, to z przodu brakuje już argumentów, ale w sercach rodaków mecz był wygrany, zanim się jeszcze rozpoczął.
Chwilę później było już po mistrzostwach. Koreańczycy zabiegali naszą reprezentację i zostawili polskich kibiców z opadniętymi szczękami (2:0). Nie potrafiliśmy nawiązać z nimi równorzędnej walki. Byli po prostu lepsi. Polscy piłkarze przegrywali z niższymi przeciwnikami nawet walkę o główki, które miały być przecież naszą tajną bronią.
Potem dostaliśmy planowane baty od Portugalii (0:4), wygraliśmy mecz o honor ze Stanami Zjednoczonymi (3:1) i wróciliśmy do domu. "Gazeta Wyborcza", nawiązując do reklam, w których występowali reprezentanci, ochrzciła ich wtedy "piłkarzami do zupy".
Paweł Janas, Mistrzostwa Świata 2006
Nie można powiedzieć, że koreańska porażka niczego nas nie nauczyła. Gdy cztery lata później CBOS pytał Polaków, co osiągną reprezentanci na mistrzostwach w Niemczech, aż 36 proc. prognozowało, że nie wyjdziemy z grupy. Optymistów, jak zwykle, było jednak więcej. Tych bardziej martwiło to, że jak już awansujemy, to możemy trafić na silną Anglię, która stanie nam na drodze do ćwierćfinału ("lepiej byłoby, gdybyśmy zagrali ze Szwecją").
Tym razem nadzieje w nasze serca wlewał przede wszystkim Maciej Żurawski i to jego później uznano za jednego ze głównych winnych klęski. Presję przed turniejem nałożył na siebie sam. Dzięki siedmiu golom w kwalifikacjach oraz bardzo dobremu debiutanckiemu sezonowi w Celticu Glasgow (16 bramek w lidze, 20 w sumie) poczuł się tak mocny, że przed turniejem zapowiedział, iż przygotuje na niego kilka nowych zwodów. Niestety, choć w pierwszym składzie wyszedł we wszystkich trzech meczach, nie zaprezentował żadnego z nich.
Polacy zrealizowali scenariusz, który znaliśmy już z Korei. Najpierw przegrali "mecz otwarcia" z Ekwadorem (0:2). "Mecz o wszystko" z Niemcami wyglądał naprawdę nieźle do momentu, w którym świeżo wpuszczonemu na boisko Dariuszowi Dudce w doliczonym czasie uciekł David Odonkor, dośrodkował w pole karne, a Oliver Neuville zdobył jedyną bramkę meczu. Niemcy zdobyli trzy punkty, a nam znów został "mecz o honor", w którym wygraliśmy z Kostaryką 2:1.
Gdy balonik znów pękł, głównym winnym obwołano selekcjonera Pawła Janasa. Dlaczego? Bo nie powołał wygrzewającego ławkę w Liverpoolu Jerzego Dudka. Bo nie zabrał Tomasza Frankowskiego, który przez pół roku w drugoligowym Wolverhampton ani razu nie trafił do siatki. W rzeczywistości zarzutu można było stawiać chyba tylko za niezabrania Tomasza Kłosa, ale to i tak na siłę, bo nawet w kwalifikacjach rozegrał on tylko połowę meczów.
Janas najzwyczajniej w świecie dysponował przeciętnym, przecenianym przez kibiców składem. Nasi reprezentanci grali w klubach, które były wtedy co najwyżej europejskimi przeciętniakami – Tottenhamie (Grzegorz Rasiak) czy Borussii Dortmund (Euzebiusz Smolarek). Właściwie jedynym piłkarzem z pola o uznanej marce w silnej lidze był Jacek Krzynówek, ale ten praktycznie całe pół roku przed turniejem stracił z powodu kontuzji.
Leo Beenhakker, Euro 2008
Wszystko odmieniło się po niemieckim mundialu. PZPN zdecydował się zatrudnić jako selekcjonera Leo Beenhakkera, który rozkochał w sobie kibiców. "To światowiec, prowadził Real Madryt, Ajax i reprezentację Holandii" – słychać było w przerwach między ich "Leo, Leo" w trakcie meczów kadry. Uwagi, że zespoły te rzeczywiście prowadził, tyle że 15 lat wcześniej, puszczane były mimo uszu.
Nastroje w kraju stały się jeszcze bardziej bojowe po wygraniu trudnej grupy eliminacyjnej. Tylko co piąty Polak nie wierzył w to, że uda nam się zakwalifikować do fazy pucharowej Euro 2008. Na grę w półfinale lub dalej stawiało aż 22 proc. ankietowanych przez CBOS. Liczba pesymistów czy raczej, jak się później okazało, realistów, w ciągu dwóch lat spadła więc aż o 16 punktów procentowych. Było to tym bardziej zaskakujące, że przecież mistrzostwa Europy, przynajmniej w formacie 16-zespołowym, to z zasady dużo trudniejszy turniej niż mistrzostwa świata. W 2002 i 2006 r. mieliśmy w grupie tylko po jednym rywalu na papierze zdecydowanie mocniejszym od nas (były to Portugalia i Niemcy), w 2008 było takich już dwóch – Niemcy i Chorwacja.
Beenhakker w Austrii, bo to tam swoje mecze rozegraliśmy, prochu oczywiście nie wymyślił. Polacy po raz pierwszy w XXI wieku nie wygrali na wielkiej imprezie nawet meczu, strzelając tylko jednego gola (w dodatku ze spalonego). Trudno zrozumieć, skąd w narodzie znalazło się aż tak wielu optymistów, bo po raz kolejny dysponowaliśmy przecież bardzo przeciętną drużyną. Znów, podobnie jak dwa lata wcześniej, jej największą gwiazdą został Artur Boruc. Euzebiusz Smolarek, który czarował w eliminacjach, na głównym turnieju nie doszedł nawet do dogodnej sytuacji bramkowej.
Mimo iż kadra zagrała najgorszy turniej w XXI wieku, holenderski selekcjoner jako pierwszy po klęsce nie stracił stanowiska. W efekcie w eliminacjach MŚ 2010 skompromitował się znów, zajmując ledwie piąte miejsce w grupie i wyprzedzając tylko San Marino. Oznaczało to, że ktoś, kto będzie budował zespół na przyznane Polsce i Ukrainie Euro 2012, dostanie trzy lata na przygotowania, w trakcie których nie będzie musiał spinać się w meczach o stawkę.
Franciszek Smuda, Euro 2012
Szczęśliwcem okazał się Franciszek Smuda. Ze swojskim stylem bycia, podobnie jak wcześniej Beenhakker, dostał duży kredyt zaufania od większości kibiców i tylko nieliczni zwracali uwagę, że to kolejny selekcjoner, który czasy sukcesów ma już dawno za sobą.
Niemal trzy lata jego pracy można chyba nazwać wielkim testowaniem. Już w ciągu pierwszego roku powołał w sumie aż 58 zawodników, przez całą kadencję liczba ta osiągnęła okolice setki. Gdy spojrzy się na wyjściowe jedenastki w jego pierwszym meczu (z Rumunią) i pierwszym na Euro (z Grecją), punkty zbieżne znaleźć można tylko dwa – Jakuba Błaszczykowskiego i Roberta Lewandowskiego.
Resztę Smuda zmienił kompletnie. Już na początku swojej pracy odstrzelił z kadry zawodników o dużym autorytecie wśród pozostałych – Boruca i Michała Żewłakowa. Swój autorski zespół oparł na trójce z Borussii, co, patrząc na formę Błaszczykowskiego, Lewandowskiego i Piszczka, było oczywiście logiczne, oraz zawodnikach w przeszłości grających dla innych krajów – Ludovicu Obraniaku, Damienie Perquisie, Eugenie Polanskim i Sebastianie Boenischu.
Efekt był taki, że przez ponad 2,5 roku w sparingach nie udało nam się ograć ani jednego renomowanego rywala. Mimo to kibice wierzyli, że na Euro będzie lepiej. W wyjście z najsłabszej w historii mistrzostw Europy grupy nie wierzyło tylko 32 proc. ankietowanych. To co prawda więcej niż cztery lata wcześniej, ale wciąż przecież niecała jedna trzecia.
Lewandowski nie był jednak wówczas jeszcze tym piłkarzem, jakim jest obecnie, Błaszczykowski z Piszczkiem także furory nie zrobili, a Wojciech Szczęsny, radzący sobie świetnie w Arsenalu, swój udział w turnieju skończył po 68 minutach. Z imprezą tradycyjnie pożegnaliśmy się więc już po trzech meczach, co niewątpliwie zaskoczyło 14 proc. osób spodziewających się co najmniej półfinału.
Adam Nawałka, Euro 2016
Teraz w sondażu przeprowadzonym przez Millward Brown dla TVN dokładnie tyle samo respondentów spodziewa się awansu Biało-Czerwonych do finału, a większość z nich uważa nawet, że go wygramy. Trudno uznać, że żartują, bo dla 27 proc. celem realnym jest co najmniej półfinał. A szybki powrót do domu po trzech meczach? Taki scenariusz przewiduje ledwie dziewięciu pytanych na stu.
Z jednej strony ten niemal skrajny optymizm Polaków jest zrozumiały, bo argumentów przemawiających za Biało-Czerwonymi jest sporo. Od lat 80. nie mieliśmy przecież tylu zawodników o tak wyrobionej w Europie marce. Lewandowski, Grzegorz Krychowiak, Piszczek, Szczęsny, Łukasz Fabiański, Kamil Glik, Arkadiusz Milik, Błaszczykowski, wybrany do jedenastki sezonu Serie A Piotr Zieliński – wymieniać można długo. Część z nich gra w najlepszych klubach świata, kilku do takich ma się lada dzień przenieść.
Prowadzi ich selekcjoner, który nie wzbudza większych kontrowersji i doskonale dba o dobrą atmosferę w drużynie, co widać gołym okiem. Po naszej stronie jest też matematyka. W czterech na sześć przypadków nawet trzecie miejsce w grupie premiowane jest awansem do fazy pucharowej.
Tyle że w 2008 i 2012 r. i tak nic by nam to nie dało, bo za każdym razem kończyliśmy przecież na dnie tabeli. Skład też może i mamy mocny, ale akurat Engel dysponował silniejszą defensywą, a to przecież w takich turniejach kluczowa formacja. Gdy już wydawało się, że po latach poszukiwań możemy się nie martwić o jej lewą stronę, kontuzja wyeliminowała Macieja Rybusa. Zamiast niego zagrać będzie musiał Artur Jędrzejczyk, który zdecydowanie lepiej prezentuje się na prawej flance, albo Jakub Wawrzyniak, który mecze świetne przeplata fatalnymi.
Na pozostałych pozycjach w obronie wcale nie jest wiele lepiej. Piszczek nie jest już aż tak klasowym zawodnikiem jak cztery lata temu, Glik ma za sobą najsłabszy sezon od transferu do Torino, obok niego zagrają nieobliczalny Michał Pazdan albo będący jeszcze większymi niewiadomymi Thiago Cionek lub Bartosz Salamon. Słabość całej formacji uwypuklił mecz z Holandią, w którym zawaliła ona dwa gole, a przed stratą dwóch-trzech uratował nas Szczęsny.
Problemów jest oczywiście więcej, jednak porażka z Holandią może wyjść nam na zdrowie, bo może wreszcie zespół będzie miał trochę potrzebnego spokoju. Ostatnie dni to było przecież istne wariactwo – zawodnicy właściwie w każdym momencie otoczeni byli setkami kibiców i odetchnąć mogli chyba tylko w hotelowych pokojach.
Szaleństwo jednak nie udziela się ani zespołowi, ani – przede wszystkim – Nawałce, co w przypadku wcześniejszych selekcjonerów było standardem. Engel opowiadał bajki o zdobyciu mistrzostwa świata, a ostatnie pół roku przed MŚ bardziej niż na przygotowaniach skupił się na promocji swojej książki. Janas powołaniami zaskoczył wszystkich i nawet jego asystenci nazwiska tych, którzy pojadą na turniej, poznali dopiero na żywo w telewizji. Beenhakker zapewniał, że Łobodziński, Pazdan i Tomasz Zahorski to piłkarze klasy międzynarodowej, by później narzekać, że nie miał kim grać. Wreszcie Smuda przyjął syndrom oblężonej twierdzy i atmosferę w zespole próbował budować na konfliktach z mediami. Nie zbudował.
Nawałka w przepychanki z prasą się nie wdaje, skupia się tylko na pracy, a piłkarze mu ufają. Ma jeszcze kilka dni, by poprawić niedociągnięcia i o niego martwić się nie trzeba. Chyba że przeszkodzą mu osoby trzecie, jak choćby Janasowi przed spotkaniem z Ekwadorem na MŚ 2006. W trakcie jego odprawy przedmeczowej do szatni wparował premier Kazimierz Marcinkiewicz, by wygłosić swoją przemowę. Tak zdenerwowało to trenera, że wyszedł na papierosa. Teraz jest jednak spokojnie.
Nie wysyłamy turystów
Ten spokój w kadrze wynika zresztą także z tego, że po raz pierwszy w XXI wieku wysyłamy na wielką imprezę zawodników, dla których gra przy kilkudziesięciu tysiącach kibiców jest standardem. To nie gracze, którzy musieli na co dzień jeździć do małych miasteczek na belgijskiej, greckiej czy szkockiej prowincji, by biegać po tamtejszych boiskach.
To gwiazdy europejskiej i światowej piłki, które z presją mają do czynienia regularnie. I w tym trzeba pokładać największą nadzieję, że – w odróżnieniu od większości poprzedników – nie pojadą do Francji jako de facto turyści, by porobić zdjęcia i zobaczyć coś, czego nie mają na co dzień. Dla nich taka atmosfera i gra o najwyższą stawkę to rutyna – i stąd wiara, że ich jedynym celem jest osiągnięcie sukcesu.