Cisza ustąpiła. Pojawił się głos i jedno zapętlone zdanie: "Bo ty musisz, bo dla bliskich". Łukasz się obudził. Tak jak Grzegorz. Tam, gdzie był po wypadku, nie było żadnego tunelu i światła. "Nic efektownego. Bardziej nic. Ale nie takie nic, jak możesz sobie wyobrażać" – opowiada.
Trzy i pół tygodnia w śpiączce – Łukasz
Było za późno. Rozpędzony samochód rajdowy wypadł z trasy. Rajdowy pilot Łukasz Kunicki podniósł wzrok znad notatek. Czas na chwilę się zatrzymał.
– Na "budziku", czyli prędkościomierzu, było 160 km/h. Trzy metry przed maską zobaczyłem drzewo – opowiada w rozmowie z tvn24.pl.
Huk jak wybuch. Potworne szarpnięcie.
– Czy to boli? Jasne. Czułem, jak wszystko się we mnie przesuwa. Jak krew przeciska się w żyłach. To samo dzieje się z resztą ciała. Wszystko się w tobie przewraca.
Jego samochód rozbił się o drzewo. Coś roztrzaskało krtań młodego pilota.
"Do poważnego wypadku załogi Automobilklubu Rzemieślnik doszło w sobotę podczas drugiego odcinka specjalnego Rajdu Kormoran. Na drugim odcinku specjalnym prowadzący peugeota 206 Norbert Guzek i Łukasz Kunicki roztrzaskali się o drzewo. Poważnych obrażeń doznał pilot Łukasz Kunicki. Jest w śpiączce. Ratownicy przetransportowali go do szpitala w Olsztynie" – poinformowały media.
Dźwięki
Łukasz po wypadku miał otwarte oczy. Tak wspomina to jego kierowca, który na feralnym zakręcie wypadł z trasy.
– Niczego nie widziałem przez te otwarte oczy. Po prostu wysiadł obraz. Razem z nim poczucie czasu. Mózg wyłączył zegar, przestał liczyć sekundy – opowiada.
I dodaje, że tuż po wypadku doskonale docierały do niego wszystkie dźwięki. Przez dłuższą chwilę trwała niemal westernowa cisza, w której słychać było opadający kurz. Jak po bitwie lub po galopie koni.
Aż zbyt dobrze słyszał krople deszczu uderzające o roztrzaskaną karoserię. Bo to przez ulewę samochód wypadł z trasy. Oprócz deszczu była cisza.
Kolejne dźwięki pojawiły się potem (sam nie wie, kiedy): rozcinania blachy, głosy wołające" "pomocy!", karetki na sygnale.
Wszystko mogło trwać trzy minuty albo trzydzieści. A może godzinę?
– Na chwilę wrócił mi wzrok. Zobaczyłem tańczące kolorowe plamy. Niepodobne do niczego innego – Kunicki dopiero wiele tygodni później zrozumie, że to były kurtki sanitariuszy ratujących mu życie w lecącym śmigłowcu.
Potem już nie mógł skupiać się na tym, co widział. Sparaliżował go ból. I uczucie, że się dusi.
Cisza
– Czy śpiączka jest trochę jak sen? Nie. Bo sny mają jakieś ramy czasowe. A to coś innego; twoja świadomość jest zupełnie inna. Czujesz, że coś jest nie tak – tłumaczy.
Łukasz mówi, że po wypadku nie czuł strachu. Sądzi, że jego głowa włączyła "tryb awaryjny". Wszystko, co nie było niezbędne do przeżycia, zostało wyłączone.
"Jesteś w Olsztynie"; "Przewożą cię do Warszawy, na ulicę Płocką" – nieprzytomny Łukasz zaczął rejestrować takie suche fakty. Widocznie mózg uznał, że mogą mu się przydać. Zresztą, nie tylko to.
W czasie śpiączki dowiedział się m.in. o ataku USA na Irak, że wojska Saddama Husajna próbowały obronić rafinerię. I o tym, co ważnego wydarzyło się u jego bliskich. Informacje z obudzonego świata jakoś spływały do jego cichego świata.
– Skąd o tym wiedziałem? Pewnie ktoś z rodziny rozmawiał o tym przy moim łóżku. Albo słyszałem wiadomości w telewizji. Bo nie kojarzę tych informacji z żadnym głosem. Nie wiem, kto mi powiedział. Po prostu wiedziałem i już – wspomina.
Głos
Cisza (która ani nie przerażała, ani nie dziwiła Łukasza) zniknęła. Zastąpił ją dźwięk igły szorującej o płytę gramofonową. Kiedy zaczęła grać, nie przestała aż do końca śpiączki.
"Bo ty musisz, bo dla bliskich".
Tylko to. Głos się powtarzał.
"Bo ty musisz, bo dla bliskich".
Nie dawał za wygraną.
"Bo ty musisz, bo dla bliskich".
Łukasz nie znał tego głosu. Na pewno nie był jego.
"Bo ty musisz, bo dla bliskich".
Normalnie pewnie zapętlone zdanie zaczęłoby go w końcu przerażać. Ale – najwyraźniej – emocje odpowiedzialne za strach były wyciszone.
Przebłyski
Bo ty musisz, bo dla bliskich
Słowa, które Łukasz słyszał w śpiączce
Łukasz w końcu zobaczył gałęzie drzew za oknem. To był pierwszy obraz, który dotarł do niego od czasu rozmazanych kurtek ratujących go ratowników.
"Gdzie ten tata mnie umieścił?! Ten szpital to jakaś straszna klitka" – pomyślał. To był pierwszy przebłysk.
Przy okazji drugiego obszar mózgu odpowiedzialny za strach był już włączony. I zadziałał z dużą siłą.
– Zobaczyłem stojącą przede mną postać. Przez chwilę na nią patrzyłem i krzyknąłem: "czarownica!".
Przerażony zaczął wyrywać sobie kroplówki, chciał uciekać. Nikt nie potrafił mu uświadomić, że to nie żadna czarownica, tylko pielęgniarka.
Trzeci przebłysk był już przyjemny. Usłyszał muzykę, bardzo modny wtedy utwór "Magic key" duetu One T & Cool T. Łukasz zaczął nogą wybijać rytm. Niedługo potem był już przytomny.
Powrót
Łukasz dowiedział się, że był w śpiączce 3,5 tygodnia. Najpierw biologicznej, potem podtrzymywanej farmakologicznie.
– Kiedy przychodzili do mnie rodzice i brat, musiałem odwracać od nich głowę. Tak mi było wstyd, że musieli przeze mnie przeżyć koszmar – tłumaczy.
Po przebudzeniu lekarze ostrzegali go, że może na zawsze stracić głos. On jednak zaczął bardzo szybko dochodzić do siebie. Był rehabilitacyjnym prymusem; ćwiczenia wykonywał dużo częściej, niż zalecali lekarze.
W końcu wrócił do normalnego życia.
– Bardziej cieszę się z błahostek. Bo na przykład spotkam kogoś bliskiego albo zobaczę coś ładnego. Cieszą mnie małe rzeczy, to główna zmiana w moim życiu – mówi.
Dziś, 13 lat od wypadku, Łukasz Kunicki to uśmiechnięty, pewny siebie 35-letni mężczyzna. Wrócił do rajdów, tym razem jako kierowca. O tym, co przeszedł, przypominają dziś blizna na szyi i charakterystyczny dźwięk, kiedy nabiera powietrza.
Przed każdym rajdem w jego żyłach kipi adrenalina. Kunicki dobrze pamięta ten pierwszy po wypadku.
– Do startu zostały sekundy. A w głowie zaczęły huczeć myśli: Czemu to robisz? Znowu chcesz to przeżywać? A co z twoimi bliskimi Co z tymi, którzy będą musieli znowu cię opłakiwać?
Na starcie pierwszego odcinka specjalnego zapaliło się zielone światło. Ruszył.
– Poczułem moc samochodu. Wszystkie demony sprzed lat uciekły. Już nigdy nie wróciły – tłumaczy.
Na koniec rozmowy się zwierza – kilka lat temu zmarła bliska mu osoba. – Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale nie przeżyłem tego jak inni. Niemal do końca byłem zresztą przy umierającej. I mówiłem, że śmierć to nic złego. Wiem, bo stałem obok niej. A raczej leżałem – kończy.
Łukasz mieszka pod Warszawą. Z sukcesami startuje w kolejnych rajdach.
Dwa miesiączce śpiączki – Grzegorz
Siadaj, siadaj. Weź krzesło. Ja nie muszę, w końcu mam wózek. Zawsze mam gdzie usiąść, chociaż tyle dobrego. Ale już niedługo. Może z tym moim przerwanym rdzeniem coś zrobią. Jak mnie z tamtego czegoś wyratowali, to i tu mi pomogą.
Chcesz mnie zapytać o wypadek? Ja sporo o tym wiem. Dowiedziałem się od tych, co to widzieli. Bo dla mnie to było tylko jedno wielkie "bzzyyt!".
Cholera. Nie byłoby tego "bzzyyt!" ani tego wózka, tylko kierownik się uparł. Jak zaczął się palić zbiornik z kukurydzą, to on zaczął się wydzierać: „Grzesiek, ty to w końcu strażak jesteś czy nie?!”.
Taa… strażak. Jakbym był takim prawdziwym strażakiem, to bym nie musiał zapieprzać jako kierowca ciągnika. Ale człowiek od zawsze lubił pomagać, to do OSP się zapisał. No, nieważne.
Źle zrobiłem wtedy. Bo ja kierownikowi mówiłem, że przecież zaraz przyjadą chłopaki z OSP i to ogarną. Bez jakiegoś głupiego bohaterstwa z mojej strony. No ale kierownik się uparł. "Zapi****aj, Grzechu, ale już!" – tak krzyczał. A człowiek młody, zahukany. Bał się o pracę, bo małe dziecko i żona w domu…
No to wlazłem na górę, na ten cholerny, blaszany daszek. Teraz mówię o tym spokojnie, ale wtedy, jak się ze śpiączki obudziłem, to beczałem w kółko. Jak dziecko. No ale jak nie płakać, jak mnie tam zabiło w sumie?
Wiesz dlaczego doszło do pożaru? Wybacz, że tak na "pan" ci nie mówię, ale ja to lubię bezpośredniość… No dobra, no to do tego pożaru to doszło przez zwarcie. Z elektryką się pop*****yło.
Tak mocno tam się pop*****yło, że jak ja stałem na tym blaszanym daszku, to poszedł po nim prąd. I mnie ten prąd wyłączył. No nie było mnie już wtedy. Może i lepiej, bo z tego dachu spadłem prosto na zbiorniki z paliwem, odbiłem się i prosto na beton. Głową. Widzisz bliznę, o tutaj? No… to ona teraz wygląda pięknie. Wtedy to nawet ja na siebie nie mogłem patrzeć.
No i śpiączka. Co chcesz wiedzieć? Bo w sumie to ja się trochę boję, że się rozczarujesz. W sensie, tam nie było żadnego tunelu i światła. Nic efektownego. Bardziej nic. Ale nie takie nic, jak możesz sobie wyobrażać.
Takie inne "nic". Takie pełniejsze, w którym nawet ciemności nie ma. Rozumiesz? Pewnie, że nie. Nikt nie rozumie. I nic dziwnego. Bo jak jesteś, to nie myślisz o tym, jak to może być, że cię nie ma. A mnie przez chwilę nie było i dlatego inaczej na to patrzę. Tak samo mnie nie będzie po śmierci. I ciebie też
Grzegorz o śpiączce
Bo "nic" sobie ludzie wyobrażają jak jakąś ciemną plamę. A przecież czarna plama jest trochę straszna. Każdy się boi ciemności.
A tu inaczej. Takie inne "nic". Takie pełniejsze, w którym nawet ciemności nie ma. Rozumiesz? Pewnie, że nie. Nikt nie rozumie. I nic dziwnego. Bo jak jesteś, to nie myślisz o tym, jak to może być, że cię nie ma. A mnie przez chwilę nie było i dlatego inaczej na to patrzę. Tak samo mnie nie będzie po śmierci. I ciebie też.
Ciężko to wytłumaczyć. To trochę tak, jakby ktoś nigdy nie spał. A ty miałbyś mu opowiedzieć, jak to jest spać. No i co byś powiedział? Że sobie gdzieś chodzisz, z różnymi ludźmi gadasz? Że latasz? No, nie do końca przecież. Trochę tak, trochę nie. A w sumie to i tak ten, komu to mówisz, i tak by źle zrozumiał. Nie opowiesz i tyle.
Jak znowu zacząłem być, to wcale nie było mi łatwiej, niż jak nie byłem. Jak mówiłem – w kółko płakałem. Nawet nie z tego, że chodzi o mnie. Bo to po prostu smutne. Młody, zdrowy chłopak, na którego wszyscy liczyli. Żona, mój synek Błażejek… nawet ten kierownik z roboty.
I nagle leżę z rurkami jakimiś wystającymi w szpitalu. Z twarzą gorszą niż można sobie wyobrażać. Z nogami, których nie czuję. No, w sumie to trochę czuję. Jak się policzek czuje po znieczuleniu u dentysty.
I się zaczęło.
Kiedyś to się bałem, że zginę w pożarze na akcji z chłopakami z OSP. Albo że nie utrzymam rodziny. Takie normalne męskie strachy.
A teraz to trochę boję się własnych nóg. Głupio brzmi, nie? Ale to jest tak, że raz mnie wywaliły. To znaczy, ja kładę się spać, chcę przejść z wózka na łóżko. I nagle nogi zaczynają tańczyć, szarpią się. A ja ląduję na podłodze.
Tak jest w ogóle ze wszystkim. Bo nagle odczuwasz, że ty to nie mózg. Że musisz powalczyć ze sobą, bo nie zawsze masz z ciałem te same interesy. Zaczynasz rozumieć, że musisz trenować.
Rozgadałem się, ale pani logopeda mówi, że powinienem dużo gadać. I grać w szachy, to dobre dla mózgu. Żeby myśleć dobrze.
Tylko z kim tu grać?
Po trzech latach od wypadku żona powiedziała, że ma dość. Nie no, w sumie to nic nie powiedziała. Poszła po prostu. Wiesz, nawet jej się jakoś nie dziwię. I tak długo wytrzymała. Ja przecież zaraz po wypadku to nawet mówić nie mogłem. Jakbym zapomniał.
Teraz minęło sześć lat i już mówię nieźle. Jak mój sześcioletni Błażejek. Synek kochany. Dobrze, żeby miał sprawnego tatę. Jak mnie ten prąd strzelił, to on jeszcze malutki był. Ojca bez wózka nie pamięta.
Dlatego te hantle mam. Chcesz zobaczysz jak ćwiczę? Wymachuję do przodu, na boki. Ręce mi są potrzebne, dopóki nóg nie odzyskam.
Rehabilitacja to maksymalnie kilka godzin dziennie. Zajęcia są pieruńsko drogie.
Mam 1000 złotych renty, te 80 tys., co dostałem od szefa z firmy, to już prawie się rozeszło. Na wózek, na wyjazdy do ośrodków z basenami… A że bogaty nie jestem, to czasu mam sporo.
Brat mi konsolę przywiózł. Bo ani do roboty, ani do gaszenia pożarów się nie nadaję. To chociaż gram ze sobą. Bo znajomi raczej się wykruszyli. Ja wiem, każdy za groszem goni i czasu nie ma.
Ale jak coś, to ja czekam. Zawsze tu jestem. Herbatę chętnie wypiję, w szachy pogram. Będzie miło i zdrowo.
Grzegorz mieszka pod Bydgoszczą. Wypadek miał w 2010 r. Obecnie żyje z renty.
Siedem miesięcy bez kontaktu – Maciej i inni
Słoneczny, długi weekend majowy. Klinika prowadzona przez fundację Światło, zajmująca się wyłącznie osobami w śpiączce i tymi, z którymi nie ma żadnego kontaktu. To jedyne takie miejsce w kraju. Za bramą wjazdową jest niewielki park, otoczony z trzech stron budynkami. Obok nieduży, zatłoczony parking. W parku też tłoczno. Nie ma ani jednej wolnej ławki.
Pułapka
– Pełno tu ludzi, bo wreszcie mogli przyjechać. Mają kilka dni, a przecież często mają do przejechania setki kilometrów – wyjaśnia Janina Mirończuk, prezes fundacji Światło.
– Niech pan na nich spojrzy. To normalne rodziny, które odwiedzają bliskich. Są obok siebie, chociaż żyją w dwóch różnych wymiarach – mówi.
Każda grupka wygląda podobnie. Trzy, cztery osoby siedzące na ławce. Wokół rozbiegana gromadka dzieci.
Obok chory albo chora. Prawie wszyscy młodzi – około 30 lat. Najczęściej po wypadkach. Głowy opierają bezwładnie
Wielu jest w pełni świadomych, niestety nie mogą ruszyć nawet najmniejszym nerwem. Nie mogą nawet mrugnąć, żeby dać znać, że żyją
Janina Mirończuk, prezes fundacji Światło
na specjalnych półokrągłych podpórkach. Chodzi o to, żeby mogli łatwo wykonać jakiś ruch. Najczęściej jednak ruchu nie ma.
- Zajmujemy się ludźmi, którzy są więźniami we własnym ciele. Wielu jest w pełni świadomych, niestety nie mogą ruszyć nawet najmniejszym nerwem. Nie mogą nawet mrugnąć, żeby dać znać, że żyją. To jednak nie oznacza, że są roślinami. To wciąż ludzie, którzy czują i rozumieją, co dzieje się wokół – opowiada Mirończuk. – Tu nie może być miejsca na "odbębnienie" swoich obowiązków.
– Mamy rozmawiać z chorymi. Witać się z nimi, czytać listy od rodziny. Musimy ich zarzucać bodźcami, bo każdy z nich może być jak klucz, który wydostanie człowieka z pułapki ich własnego ciała. Nie ma innego sposobu – tłumaczy.
W ciągu ponad 20 lat istnienia kliniki z "pułapki" wydostało się 43 z 500 chorych, którzy tu przyjechali. To dobry wynik. Bo trafiają tu osoby, którym w innych miejscach nie daje się szans.
Razem
Siedem miesięcy temu "wrócił" Maciej. Jest jedną z osób, które popołudnie spędzają na powietrzu. Obok niego siedzi żona Karolina. Uśmiechnięta blondynka, która co chwila poucza półtorarocznego synka: "Tymek, pokaż zabawkę tatusiowi. Tymek, pokaż tatusiowi, jak robi pociąg".
Tymek nigdy nie miał okazji widzieć zdrowego ojca. Rozpędzony tir roztrzaskał bok samochodu Macieja i lewą część jego głowy. Wszystko działo się dwa lata temu, na tydzień przed Bożym Narodzeniem i kilkanaście dni przed przyjściem syna na świat.
Maciej był w śpiączce przez kilka miesięcy. Potem otworzył oczy, ale nie było z nim kontaktu. Dziś jest lepiej. Może ruszać prawą ręką; stara się wodzić głową za rozbieganym synkiem.
– Chce pan z nami porozmawiać? Proszę. Tak, żeby widział pan wszystkich – Karolina uprzejmie, chociaż jednoznacznie podkreśla, że Maciej też ma uczestniczyć w rozmowie.
Po chwili tłumaczy: – Chcemy robić wszystko razem. Żeby Maciek czuł, że uczestniczy w życiu. Że jest tu z nami. Prawda, Maćku? – Karolina podnosi wzrok na męża.
Maciej ma na kolanach kartkę formatu A4. Na jednej połowie napis "tak", na drugiej "nie". Tyle może powiedzieć, więc trzeba umieć zadawać mu pytania.
– Porozmawiasz o tym, co się stało? – pyta żona.
Mąż odpowiada uśmiechem, potem odwraca wzrok.
– Czasami Maciek się zgrywa – tłumaczy Karolina.
– Czy mąż pamięta coś ze śpiączki albo moment wypadku? – pytam.
– Nie. Z tego, co wiem, to nie – odpowiada Karolina. Spuszcza wzrok, nie widzi reakcji męża.
A on pierwszy raz nawiązuje ze mną kontakt wzrokowy. Przez kilka sekund wpatruje się we mnie uważnie.
Potem znowu zaczyna przyglądać się, jak jego syn bawi się drewnianą kolejką obok jego wózka.
– To nie są normalne rozmowy, wiem. Ale już jest coś, to wiele dla mnie znaczy – Karolina przerywa ciszę. Szybko wraca jej dobry nastrój. Opowiada o tym, że jej rodzina logistycznie wzorowo łączy wizyty u męża z resztą obowiązków.
Bo u Maćka zawsze jest ktoś bliski. Jak nie Karolina, to jej siostra. Jak nie siostra, to rodzice. To spore osiągnięcie, bo do Torunia wszyscy przyjeżdżają z Lublina.
– Chrzciny Tymka też tutaj zorganizowaliśmy, w kaplicy kliniki. Maciek podczas uroczystości płakał. Ze wzruszenia – tłumaczy jego żona.
Tylko my
Po kilkunastu minutach rozmowy wracam do Janiny Mirończuk.
– Urocza rodzina, prawda? Maciek ma kochającą rodzinę, a oni mają szansę na skontaktowanie się z nim. Wie pan, jak inni nasi pacjenci mogą mu zazdrościć? - prezes wskazuje ręką na starszego mężczyznę pchającego wózek z młodą kobietą.
To ojciec ze swoim dzieckiem. Teraz prowadzi wózek; kilka lat temu prowadził samochód, którym podwoził ciężarną córkę do domu. Wjechał na skrzyżowanie przy czerwonym świetle. Doszło do wypadku, córka poroniła i wpadła w "pułapkę" swojego ciała.
Zięć przez kilka lat dzielnie wspierał swoją żonę. Opiekował się, był twardy. Potem odszedł. Załamany ojciec został sam z córką i wyrzutami sumienia.
– Wszyscy odchodzą, to normalne. Małżonkowie nie chcą do końca życia być pielęgniarzami. Po kilku latach odzywa się w nich myśl, że im też należy się życie. Zostają najczęściej rodzice – mówi Janina Mirończuk. Potem powie: "po pewnym czasie jesteśmy już tylko my".