To był perfekcyjnie przeprowadzony pozorowany wypadek. Prowadzona przez polskiego komandosa ciężarówka zjechała nagle na przeciwległy pas, dając kierowcy zbrodniarza tylko chwilę na reakcję. To wystarczyło. Cel rozbił się na workach z piaskiem. Kilka sekund później oszołomiony Slavko Dokmanović, w obstawie żołnierzy, stał już skuty po ścianą jednego z baraków. Prokurator czytał mu akt oskarżenia wydany przez Trybunał w Hadze. Zarzut: ludobójstwo.
Rzadko stawka jest tak wysoka. Rzadko od grupki 23 żołnierzy zależy stabilizacja ogromnego regionu, przyszłość międzynarodowego trybunału ścigającego morderców i zapewnienie ofiar wojen o tym, że kaci odpowiedzą za swoje czyny. Tak jednak było w czerwcu 1997 roku. We Wschodniej Slawonii, na dzisiejszym pograniczu Chorwacji i Serbii, działali wtedy od ponad roku żołnierze GROM-u. 20 lat temu, 27 czerwca, w całkowitej tajemnicy przeprowadzili akcję, na którą liczył cały zachodni świat. Liczył, choć równocześnie nikt nie miał pojęcia, jak takie działania przeprowadzić.
Akcja miała kryptonim "Little Flower".
Silna pięść Zachodu
Operacje specjalne musi wyróżniać kilka rzeczy. Bez nich nigdy się nie powiodą. Pierwsza to prostota, druga – bezpieczeństwo, trzecia – próby, czwarta – zaskoczenie, piąta – szybkość i agresja w działaniu. Dopełnia je powód. Operacja specjalna przeprowadzona we Wschodniej Slawonii na początku lata 1997 roku miała za powód jedno z najważniejszych zadań od czasu zakończenia II wojny światowej: ściganie zbrodniarzy wojennych na terenie byłej Jugosławii.
Wojna zakończyła się w 1995 roku. W jej trakcie, przy bezsilności społeczności międzynarodowej, popełniono zastraszającą liczbę zbrodni wojennych. Zginęły i ucierpiały tysiące cywilów po wszystkich stronach konfliktu. Świat chciał to naprawić, ale bał się porażki. Potrzebował tego, co wojskowi nazywają "silną pięścią". Czegoś, co "wyważy drzwi" i pozwoli postawić przed trybunałami oprawców – tak, by ofiary i ich potomkowie mogli choć w pewnym stopniu odetchnąć z ulgą; i tak, by Zachód odzyskał twarz.
Tą pięścią byli polscy komandosi.
Powołany w 1993 roku Międzynarodowy Trybunał Karny dla byłej Jugosławii po trzech latach działania nie miał na swoim koncie specjalnych sukcesów. Niewielu wierzyło w jego skuteczność, niewielu sądziło, że zrealizuje swój mandat, jakim było ściganie katów.
– Pierwsze zatrzymanie zbrodniarza na terenie byłej Jugosławii było potrzebne przede wszystkim Hadze. Chodziło o to, by w końcu pokazać: nie będziecie dłużej bezkarni, bo któregoś dnia pojawimy się pod waszymi drzwiami i zaciągniemy przed sąd – mówi prof. Hubert Królikowski, wicedyrektor Departamentu Wojskowych Spraw Zagranicznych MON, który poświęcił wiele czasu na studiowanie operacji specjalnych.
Jako pierwsi dokonali tego polscy żołnierze. Skutecznie i tak cicho, jak ze swej zasady powinny działać jednostki specjalne. Z ich sukcesu skorzystała i społeczność międzynarodowa, i sama Polska.
Cel: były burmistrz
Należało schwytać i przewieźć do Hagi Slavka Dokmanovicia. Były burmistrz wielonarodowego Vukovaru na wschodzie Chorwacji, blisko granicy z Serbią, w 1991 roku – po jego "upadku", jak nazywają zrujnowanie miasta jedni lub po "wyzwoleniu", jak mówią drudzy – aktywnie uczestniczył w wymordowaniu 261 pacjentów miejscowego szpitala. Rannych i chorych ludzi Serbowie wywieźli któregoś dnia na świńską fermę we wsi Owczara i tam po torturach zakopali w masowych grobach. Do dziś nie zidentyfikowano lub nie odnaleziono ciał wszystkich ofiar.
- Operacji należało dokonać w jak najmniej spektakularny sposób - tak, by na wrażliwym terenie, na którym nie sposób było zapomnieć o wojnie - w tym, co się dzieje, nie zorientowali się okoliczni mieszkańcy. Gdy przybyliśmy tam w 1996 roku, tylko ulice były odgruzowane. Reszta Vukovaru leżała jeszcze w ruinie – wspomina płk Piotr Gąstał, żołnierz GROM-u od 1991 roku, a w latach 2011-2016 głównodowodzący formacji.
We Wschodniej Slawonii funkcjonowała wówczas międzynarodowa, licząca sześć tysięcy żołnierzy misja stabilizacyjna UNTAES. Poszczególnymi regionami dowodzili Belgowie, Rosjanie, Pakistańczycy i Jordańczycy. W niej 53-osobową grupę stanowili też Polacy. GROM funkcjonujący tam pod nazwą Polskiej Grupy Specjalnej był odwodem natychmiastowego działania, gdyby napięcie na tamtym terenie wymagało szybkiego reagowania.
Planowanie
Misja miała wyraźnie wyznaczony teren, na którym mogła się poruszać. Nie sięgał on nawet do granicy z Serbią (Jugosławią do 2005 roku), tymczasem to tam przebywał Dokmanović. Jego ściganie mogło się zakończyć międzynarodowym skandalem. Dokmanović był w Serbii znany i poważany. Trybunał w Hadze wydał za nim tajny nakaz aresztowania, dlatego jedynym sposobem na schwytanie zbrodniarza był podstęp.
Jak tłumaczy płk Gąstał, brane pod uwagę było porwanie. Na terenie Slawonii działały wtedy dwie grupy prokuratorów z Hagi, które zbierały relacje ludzi o zbrodniach dokonywanych w czasie wojny przez Serbów i Chorwatów, a więc przez obie strony konfliktu z 1991 roku. Dowództwo misji UNTAES myślało o zwabieniu Dokmanovicia na teren, na którym misja miała mandat, pod pretekstem uczestniczenia w dokumentacji chorwackich zbrodni na ludności serbskiej. Były burmistrz miałby przyjechać do swojego dawnego Vukovaru i tam rozmawiać o wojnie w jednym z hoteli. Polscy komandosi nadlecieliby nad budynek, Dokmanovicia by skuto, wyprowadzono na dach i linią wciągnięto na pokład śmigłowca.
Tak zwana metoda "na winogrono" była jednak bardzo ryzykowna. Przede wszystkim odbyłaby się na terenie, na którym łatwo było wywołać napięcia etniczne. Poza tym miałaby świadków. Wieść szybko by się rozniosła. W sytuacji wątłego jeszcze pokoju w krajach byłej Jugosławii, mogło to przynieść daleko idące konsekwencje.
Zbliżające się wtedy wybory regionalne doprowadziły do decyzji o przesunięciu akcji pierwotnie planowanej jeszcze na przełomie 1996 i 1997 roku. Chorwaccy politycy nie chcieli wzmagać napięcia na wschodzie kraju. Operacja została przesunięta o kilka miesięcy.
Zasadzka
Wkrótce dowództwo misji UNTAES zorientowało się, że tym, na czym zależy Dokmanoviciowi, jest jego dom pod Vukovarem. Nie miał szans na jego odzyskanie, dlatego chciał rozmawiać o zadośćuczynieniu za nieruchomość. Kiedy Serb zgodził się przyjechać do Chorwacji na rozmowy z UNTAES-em w tej sprawie, polscy komandosi zaczęli przygotowania do akcji. Dokmanović domagał się ochrony misji i immunitetu, żeby załatwić sprawę i wrócić do kraju, w którym był bezpieczny. Immunitet został mu wydany, choć dowództwo UNTAES-u nie zamierzało dotrzymać słowa.
Aresztowania można było dokonać tylko na obszarze, na którym misja miała mandat. Polscy żołnierze uznali, że najlepiej będzie to zrobić w samej bazie UNTAES-u. Potrzebny był jednak wybieg, bo Dokmanović nie zgodziłby się na wjazd na jej teren. Nie było też wiadomo, z jaką obstawą pojawi się na granicy państw, czekając na ONZ-owski transport.
Komandosi zdecydowali, że operację od początku do końca przeprowadzą sami. Z 53-osobowej grupy, zaangażowanych w nią zostało 23 Polaków. Chodziło m.in. o wyeliminowanie problemów z komunikacją. Początkowo żołnierze ćwiczyli różne warianty zatrzymania z Belgami, z którymi współpracowało im się najlepiej, uznali jednak w końcu, że wszystko zrobią sami.
Ćwiczyli pozorowany wypadek. Plan zakładał, że konwój z Dokmanoviciem, który nie wiedział o tym, że będzie podróżował otoczony tylko żołnierzami GROM-u w cywilnych strojach, zacznie zmierzać od jugosłowiańsko-chorwackiej granicy do Vukovaru. Nie dojedzie jednak do miasta, bo na drodze, tuż przy bazie, samochód z Dokmanoviciem będzie musiał ratować się ucieczką przed zderzeniem z ciężarówką. Ta, nadjeżdżając z naprzeciwka, zmieni pas ruchu i zmusi kierowcę do skrętu w drogę, przy której będzie otwarta brama bazy. W niej rozstawiono przy jednym z baraków worki z piaskiem. Samochód miał w nie uderzyć z taką siłą, by Dokmanović stracił orientację. Mógł być bowiem uzbrojony i sięgnąć po broń. Należało go tymczasem aresztować, wyciągnąć, skuć i odczytać tajny akt oskarżenia wydany przez Trybunał w Hadze.
Nadszedł umówiony dzień. Trzy samochody ONZ-owskiej misji UNTAES - z polskimi komandosami w środku udającymi urzędników - pojawiły się na granicy. Drogę od granicy do bazy obstawili też ukryci w terenie snajperzy GROM-u. Był to jeden z koniecznych środków ostrożności, nie wiadomo było bowiem, z jaką obstawą na miejscu pojawi się ścigany.
Po chwili przyjechał Dokmanović. Miał ze sobą potężnego ochroniarza. Żołnierze nie wiedzieli, kim jest. Zakładali, że i on, i zbrodniarz mają przy sobie broń. Jak się później okazało, obaj posiadali po jednym egzemplarzu Magnum.
Dokmanović wsiadł do samochodu z ochroniarzem. Jechali w środku. Z przodu i z tyłu poruszały się dwa pozostałe pojazdy.
Na wysokości bazy ciężarówka jadąca z naprzeciwka, prowadzona również przez polskiego komandosa, zjechała nagle na przeciwległy pas, dając Polakowi kierującemu land roverem z Dokmanoviciem tylko chwilę na reakcję. Chwila wystarczyła. Samochód wjechał do bazy i rozbił się na workach z piaskiem. Kilka sekund później oszołomiony Dokmanović, w obstawie żołnierzy, stał już skuty po ścianą jednego z baraków.
– Na początku nie wiedział, co się stało. Gdy pojawił się obok niego jeden z haskich prokuratorów i odczytał akt oskarżenia, od razu zaczął się wszystkiego wypierać – przypomina sobie tamten moment płk Andrzej Wróblewski, który wtedy wyciągnął zbrodniarza z samochodu i skuł w kajdanki.
Równocześnie z samochodu wyprowadzony został ochroniarz Dokmanovicia. Zaprowadzono go do innego hangaru. Wciąż nie wiedziano, kim jest. Wkrótce okazało się, że to były bokserski mistrz Jugosławii. – Miał przeguby tak wielkie, że nie udało nam się go skuć. Dopiero plastikowe kajdanki spełniły zadanie – mówi płk Gąstał.
Ponieważ hascy prokuratorzy nie mieli nakazu aresztowania wydanego na boksera, zdecydowano, że zostanie on odeskortowany do granicy z Serbią. Dokmanovicia czekała dłuższa podróż.
Krytyczne chwile na lotnisku
Polscy komandosi wiedzieli, że to dopiero połowa akcji. Teraz oskarżonego należało przewieźć wiele kilometrów dalej, na małe chorwackie lotnisko Czepin pod Osijekiem. Komandosi – wciąż udający cywilnych pracowników ONZ-etu – wsiedli w samochody, płk Wróblewski narzucił zbrodniarzowi czarny worek na głowę i ruszyli.
O akcji nie wiedział nikt "z zewnątrz", Polacy znaleźli się więc w bardzo trudnej sytuacji, gdy stanęli na płycie lotniska. Kiedy podjechali samochodami pod podstawiony przez Belgów samolot, Chorwaci kontrolujący port zainteresowali się ludźmi, których nie potrafili rozpoznać, dodatkowo prowadzącymi kogoś z torbą na głowie. Musieli pomyśleć, że to Chorwat. Być może ktoś starał się go uprowadzić. W jednej chwili wzięli na muszkę polskich komandosów. – Chorwaci grozili przy samolocie bronią. My groziliśmy bronią – relacjonuje po latach tamte chwile płk Gąstał.
Wtedy szef misji UNTAES - amerykański generał Jacques Paul Klein nadzorujący operację z powietrza, z pokładu śmigłowca - dostał sygnał o problemach i chwycił za telefon. Po drugiej stronie słuchawki był prezydent Chorwacji Franjo Tudźman. Nie wiadomo, jak wyglądała tamta rozmowa, ale Chorwaci puścili w końcu Polaków.
- Oni też wtedy mieli wystawiony list gończy za Dokmanoviciem. Też chcieli go schwytać. Był na szczycie ich listy. Nie zdawali sobie sprawy z tego, kogo właśnie wypuszczają – mówi były dowódca GROM-u. 70 minut później samolot ze zbrodniarzem wylądował w Hadze. Dokmanović tego samego popołudnia był już w areszcie.
Gratulacje od Clintona
Dzień później gruchnęła wiadomość. Serbskie media napisały o porwaniu bohatera. Pisano, że uprowadziła go grupa nieznanych żołnierzy lub agentów. Nikt przez moment nie wiedział i bardzo długo nie dowiedział się, że dokonali tego Polacy. Tak też miało być. Tak działają służby specjalne.
Gdy wiadomość o zniknięciu Dokmanovicia doczekała się komentarzy w samym Belgradzie, następnego dnia po operacji komunikat o jego aresztowaniu potwierdził Biały Dom.
Ówczesny prezydent Bill Clinton poznał szczegóły operacji od szefa misji UNTAES. Dowiedział się, kim byli komandosi. Rezultat przyjął z zadowoleniem. Był jedną z niewielu osób, która wiedziała, że to Polacy dokonali przełomowego aresztowania. Komandosi kryli się zresztą ze swoją akcją świetnie do samego końca. Tamtego dnia - 27 czerwca - UNTAES postanowił nawet zorganizować wspólne manewry połączone z rywalizacją żołnierzy, by odwrócić w regionie uwagę od tajnej operacji. Na jednym z poligonów z reprezentacjami kilku krajów rywalizowała wtedy reszta Polskiej Grupy Specjalnej. Przykrywka okazała się idealna.
- Tamta akcja wiele zmieniła. Chodziło o przełamanie niemocy Narodów Zjednoczonych po całym dramacie wojny w byłej Jugosławii – tłumaczy płk Gąstał.
Dodaje jednak, że poza Clintonem niewiele osób było początkowo zadowolonych z wyniku operacji. Szef misji UNTAES, generał Klein, który poinformował potem o efekcie działań polskich komandosów innych sojuszników, usłyszał m.in. od ówczesnego szefostwa misji stabilizacyjnej w Bośni (IFOR), że zatrzymanie było "niepotrzebne". W grę wchodziła niepewność, a może nawet strach przed inwazyjnymi działaniami w terenie, na którym przez lata Zachód w krytycznych momentach nie poradził sobie właściwie z niczym.
Pierwsza udana misja schwytania zbrodniarza wojennego na terenie byłej Jugosławii - dzieło komandosów z GROM-u - oznaczała, że w innych krajach należy postarać się o to samo. – Stało się to moralnym nakazem dla politycznych decydentów, by zacząć tak właśnie działać – nie ma wątpliwości były dowódca formacji.
Konsekwencje akcji polskich komandosów sięgnęły o wiele dalej, niż można było wtedy przypuszczać.
Bill Clinton, który dwa tygodnie później przyleciał z wizytą do Polski, poprosił, by na lotnisku w Warszawie powitali go ci, którzy dokonali tego, co w tamtym momencie wydawało się niemożliwe.
Amerykański prezydent na płycie Okęcia uścisnął dłonie polskich komandosów. To wtedy, na placu Zamkowym, zapowiedział po raz pierwszy, że Polska będzie członkiem NATO.
Weterani GROM-u wiedzą. Ich akcja była pierwszym krokiem Polski do wejścia w struktury Sojuszu.
Jak mówi dziś płk Gąstał, potem przez lata, "gdy potrzebowano silnej pięści na Bałkanach", z wielu krajów dzwoniono właśnie po GROM.
Żołnierze jednostki stali się w latach 90. ochroną wielu zagranicznych delegacji. Z nimi zachodni dyplomaci czuli się bezpiecznie.
Slavko Dokmanović nie doczekał do rozpoczęcia procesu w Hadze. Powiesił się w swojej celi rok po schwytaniu, 29 czerwca 1998 roku. Wymierzył sobie karę, której statut Trybunału nie przewidywał.
Tekst powstał w oparciu o materiały zaprezentowane na seminarium zorganizowanym przez Ośrodek Studiów Wschodnich im. Marka Karpia, na którym gościli byli żołnierze jednostki GROM.